Listy z nieba/Deszcz wiosenny

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX. DESZCZ WIOSENNY

Kumy wraz z księdzową siedziały w drugiej izbie obok łóżka gazdyni Fokowej. Dziecko spało wysoko w starowiecznej kiedrowej kołysce.
— Kałynko — mówiła księdzowa — tyś zupełnie niepodobna do kaliny, tyś istne płótno.
Blada, surowa twarz Kałyny rozjaśniła się cierpliwym uśmiechem. Księdzowa pytała:
— A piersi jakie masz? pokaż. Brodawki w porządku? — Kałyna ociągała się, księdzowa pośpiesznie rozgarnęła koszulę — Śliczne, bielutkie, jabłuszka-papierówki, trochę za blade — pogłaskała ją po głowie — Włosy masz gęste, miękkie złoto, to największe bogactwo Foki. Ja już wiem. On też — odkryła liżnyk, badała nogi — Długie, jędrne, wcale nie chude, a kiedy chodzisz, wygląda żeś trochę twarda, za chuda. To z tego, żeś wysoka. Ale ty, Kałynko, nie z tego świata, dzięki Bogu, żeś nie wyszła za mąż za mego księdza jegomościa, bobyście oboje poszli do klasztoru. Ród by zaginął. Tak nie można.
— Jejmość — przerwała Kateryna — ona i w tym świecie już przed świtem krowy doi. Doi za sześć dziewek.
— Krowy to mało, trzeba umieć z mężem, zabawić go, aby mu było wesoło. Jak coś takiego, to śpiewam mężowi i już mu lepiej, już odprasowany. Najważniejsze, aby mąż miał swoje zabawy, inaczej skręci do bab. Mój jegomość nigdy! Ma on dwie lube: jedna cerkiew święta, tam w świątyni na poduszkach atłasowych, a druga ja, w pokoju — na lnianych. Żadnej nie ma krzywdy. Obie ładne, nieprawdaż? — Księdzowa pogładziła się po biuście. Ciągnęła dalej: — Ja nie zazdrosna, broń Boże, poduszki moje wycałowane, kiedy prasuję poszewki — wspominam — I cerkiew Boża też zadowolona. Kałynko, tyś zanadto blada. Od snów zależy wszystko. A przemównik od czego? Kiedy jegomość zgryzie się grzechami ludzkimi, to zaraz ma sny. Mam stary sennik od mameczki, wszystkie sny naukowo ponumerowane, zaglądnę i już wiem. Ze snami zmartwienie.
— A przemównika wołacie do jegomości?
— Gdybym nie daj Boże przed nim umarła, toby trzeba było, a tak to ja sama przemównik. Wszystkie zgryzoty mu wygadam z głowy. Kałynko, ja tego nie zniosę, trzeba coś zaradzić, od czegóż jestem? Zmartwię się tobą, rozchoruję się sama, jegomość będzie płakał. A tu tyle roboty, któż zrobi? Katerynko, mężczyźni niedbali, zawołać najpierwszego przemównika. A którego by to?
Kumy znów porozumiewały się wzrokiem. Kateryna uśmiechnęła się. Za tyle serdeczności należała się szczerość. Rzekła półgłosem:
— Jejmość, już był. I jeszcze przyjdzie. Dosłyszałam, co mówił: o korzeniastej boleści, wyrwał jej korzeń, teraz to jeszcze boli w środku. Wyklinał, że strach.
— A któryż przemównik?
Kobiety wymieniły uśmiechy.
— Mówcie śmiało. Jegomość czasem pomstuje na przemówników. Musi. Ale rozumie, przeciw dobrym nic nie mówi, bo ludziom pomagają, to chrześcijanie. Jegomość mówi, że — jak się to nazywa — w tych Listach apostolskich, święty Jurij, ale nie, może święty Jan, wszystko jedno, no, tak pisze ten święty: kto nie kocha ludzi, nie pomaga, ten nie chrześcijanin, choćby wciąż o Bogu pytlował. Jegomość święty człowiek, tyle ma zmartwień z grzechami ludzkimi. A kiedy się rozzłości na ludzi, to martwi się, że sam grzeszny. Same zmartwienia. Co by on robił beze mnie. Kałynko, a który przemównik?
— Ten mały, garbaty z Bukowca, z wierchu — szepnęła Kałynka.
— On z wielkiej szkoły, od dziada ślepego ciągnie znanie — dodała tajemniczo Kateryna.
— Już wiem. Cichutki człowiek, nie taki rozsławiony, ale to lepiej. Dzięki Bogu! Kałynko, jaskółko moja, mam trochę tych dzieci, ale chciałabym cię mieć za córkę. Takich jak ty na Hucułach nie ma. Tutejsze niewiasty jakie? Nie gniewajcie się, Kateryno, ja już wiem.
— O cóż się gniewać, jejmość, znam ja tutejszy naród babski — mruknęła złowrogo Kateryna i splunęła.
— Patrzcie na te oczy — wołała księdzowa — święte promienie. U księdza Kobryńskiego w Rożnie taki obrazek, italiańska Bogarodziczka, oczy wywrócone do góry, Kałynka wykapana. Szkoda, że tobie nie dali na imię Maria, bo ja Maria, ale już przepadło. — Wstała, pocałowała Kałynę, Kałyna pocałowała ją w rękę — A dziecko do kogo podobne? O! czarne jakieś, szkoda, że nie do Kałynki. Ale może się poprawi. A jaki sen miałaś, Kałynko?
— Oj, przykry bardzo, jejmość.
Kateryna wyręczyła kumę.
— Taki czarny, ogromny lodową ręką za rękę ją chwycił, trzymał, nie puszczał i ciągnął. A może to śmierć? — cedziła słodko Kateryna, dodała po chwili: — Cóż by to mogło być?
Kałyna patrzyła pytająco dużymi bladoniebieskimi oczyma.
— Spirytus kamforowy! — wybuchnęła księdzowa — nacierać, nacierać! Przemówki swoje, spirytus swoje. Poszlę ci jutro. I w senniku znajdę numery. Czekaj, to będą trzy numery albo cztery: czarny, ręka, zimno. A kiedy to było? Przedwczoraj, czwartego maja, to także się liczy. I czekaj jeszcze: pigułki na przeczyszczenie. A najważniejsze, moja gołąbko — lewatywa, lewatywa! Ale pamiętaj, zaklinam was, nie pomieszajcie, pigułki do ust, a lewatywa odwrotnie. Będziesz zdrowa, ptaszko, sama do mnie przylecisz, dam ci konfitur słodziutkich. Jegomość też będzie rad, a na tego smarkacza Jurka, mego synka, nawet nie spoglądaj. Baby rozpuściły go, szczebioczą mu, że ładny, już do mołodyć się nastawia. Z nim także jegomość ma zmartwienie, ja nie bardzo, bo jak trzeba, to za czuper i w kark i już odprasowany. Jegomość cieszy się gośćmi, a ja najwięcej. Zimą gości nie ma, najsmutniej. Raz na miesiąc list z Horodenki od ciotki Pelagii. Przez cały wieczór czytamy jak list z nieba. Na drugi wieczór odpisujemy, trzeciego wieczora posyłamy na pocztę do Uścieryk. Na Boże Narodzenie stara pani dziedziczka pisze nie byle jak, na welinowym papierze i opłatek przysyła. I tyle. Teraz pan Konik przychodzi, czyta z jegomościem, to szczęście.
— Któryż to pan? — zapytała Kateryna.
— No, pan profesor.
— A, pan Florenti, a czytać umie?
— Co wy? Kateryno, to uczony człowiek, jegomości w kazaniach pomaga.
— Z kazalnicy przemawia? Patrzajcie, nie widziałam go jeszcze.
— Nie, Kateryno — pouczała księdzowa — kazania trzeba napisać, przygotować sobie tak, jak plan dla budowli. Pomyślcie sobie: co niedzieli gadać, gadać. Nie można pleść byle co, trzeba tak ładnie odprasować. W Jabłonowie był ksiądz łaciński, co nigdy nie przygotowywał kazań, taki zdolny. Tylko rano wstał, szklankę wódki łyknie i tak z ambony sypie, że ludzie się popłaczą. To nie każdemu dane. Dawniej jegomość nieraz mnie się radził, ja ludzi znam, ja już wiem. Narobię się, zmęczona, zmęczona, już zasypiam, a tu grzechy ludzkie i kazania na karku. Teraz pan Konik pomaga. Zawsze u nas na kolacji w sobotę, a taki dziwak, nie chce jeść. Ale ja nie pytam, nabiorę mu pełny talerz, krzyknę, i już je ze strachu. Gdybyście wiedzieli, jak on się zna na gotowaniu, takiego jeszcze nie widziałam. Drugich by karmił, a sam nie do jedzenia. Czekaj, ale to niedobrze z tym spirytusem, u was pomieszają. Dałam raz Marijce Jurotczaczce, powiada, że zaszkodziło. Słowo do słowa, pokazuje się, że wypiła zamiast nacierać. Sama przybiegnę jutro, przyniosę wszystko, spirytus, pigułki, lewatywę, numery z sennika. I konfitury też. Do nacierania potrzebna siła, ja krowy zawsze sama nacieram. Czarna Łasunia ledwie dyszała, tak ją nacierałam, że stękała bidula. No i już zaprasowana.
Księdzowa mówiła bez ustanku, mówiła o sprawach nieba i ziemi, kościoła i rodziny, domu i stajni. Czas mijał. Tymczasem ściemniło się, błyskało, dały się słyszeć grzmoty, deszcz szumiał i dzwonił o szyby. Zmęczona Kałyna zasnęła. Zbudzona grzmotami ocknęła się z drzemki. Izba pogrążyła się w mroku i w szumie. Pocieszenia księdzowej nie odniosły skutku, Kałyna płakała. Wtem wszedł Foka. Kałyna rozjaśniła się w uśmiechu, patrzyli na siebie długo. Świat zatrzymał się. Błyskawice rozjaśniały szczęśliwie zastygłe uśmiechy. Nawet księdzowa zamilkła.
Pukano do izby. Weszli obaj ojcowie chrzestni, Tanasij w serdaku i dziedzic w płaszczu. Przyszli po dziecko, by według zwyczaju wynieść je na pierwszy deszcz wiosenny. Księdzowa ożywiła się ponad wszelką miarę. Szastała się po izbie, komenderowała, zawinęła dziecko w grube płótno, ubrała prochownik.
Tymczasem Tanasij hałasował ganiąc żartobliwie Kałynę:
— Cóż to za moda nowa, cały świat świętuje, a ty główna — cherlasz. Gdyby nie święto, powiedziałbym, że święto psujesz. Mam lat dość, a czy widziałaś, abym się wylegiwał?
— Opamiętajcie się, Tanaseńku — wołała księdzowa — to poród, rodziliście kiedy?
— Wielka sztuka! Slipenczuczka, ta z wierchu, z Tarnoczki, czworaczki urodziła, biegnąc ze wsi na górę. Każde na jednym przełazie, buch do podołka i dalej. U was na podgórzu miękki naród. Aby wyzdrowieć trzeba świętować, tańczyć.
— Tanasiju, wybijcie sobie z głowy, to końska kuracja, zamęczycie kobietę — opamiętywała księdzowa.
— Niech mnie Bóg broni, abym konia i kobietę męczył. Ale sam położę się do łóżka godzinę przed śmiercią.
Kałyna usprawiedliwiała się z uśmiechem, szepnęła:
— A może bym wstała, jejmość? Przynajmniej teraz do wieczerzy.
Księdzowa rozłożyła ręce, krzyczała:
— Po moim trupie! To poród, Tanasiju! A wy czy byliście przynajmniej w pierwszym miesiącu?
— Wielka sztuka.
— Pokażcie tę sztukę!
Księdzowa i Tanasij przekomarzając się przyskakiwali ku sobie jak dwa koguty. Kałyna, Foka i inni śmiali się serdecznie. Tanasij pogłaskał Kałynę po głowie:
— Leż, dziecinko, tyś jak pański koń, szanować trzeba. Ale na pierwszym chramie muszę tańczyć z tobą, choćby koniec świata.
Księdzowa niecierpliwiąc się pierwsza wybiegła z dzieckiem na deszcz, za nią podążali pośpiesznie kumowie. Deszcz szumiał tęgo, lecz mocny głos księdzowej przedzierał się przez szum.
— Sławku, gdzieś ty, Sławku? — Zaniepokojony ksiądz wybiegł spod dachu na zew żony, w samej sutannie.
— Czekaj, Sławku — wołała ciągnąc go pod ramię — bez ciebie się nie obejdzie.
Deszcz ustawał kilkakrotnie, wiatr uderzał, deszcz rozpadał się ulewnie. Wyszli poza zagrodę.
Wiatr roztańczył się po wodach w skokach-obertasach. Błyskawice oświetlały jego pląsy. Czarno-zielono stawała dęba Czarna Rzeka u stromych brzegów, Biała Rzeka syczała mleczną pianą, zalewając mieliznę. Pryskały i koziołkowały Waratyn i Paratczyn. Świat się poruszył, uginały się lasy, trzaskały drzewa. Padały do przepaści co słabsze, naruszone, lecz także mniej chronione. Do Jurija doczekały, a dalej... Tylko to co całkiem małe, niziutkie tańczyło bez lęku: krzewiny, kosyczki, murawy. Przeciw małemu moc burzy niemocna.
Pierwsza burza wiosenna. Siarczystym batogiem przepędzał święty Jurij swe tabuny na pierwszą pohulankę wiosenną. Chmura za chmurą toczyła się od Czarnohory w kłębowisku. Tysiące koni niebieskich kołysało się, dudniło. Piętrzyły się, wałowały się zarodnie, zapładniały ziemię.
Pierwszy deszcz wiosenny. Tysiące strun deszczowych rozciągnęło się nad ziemią. Trawa ssała mannę, liście chłeptały deszcz, zieleń łowiła skarby niebieskie. Polami bulgotały i szumiały spore ruczaje. Chudoba w wyścigu uciekała z pola. Za bydłem wyłaniały się w blaskach błyskawic i znikały w mroku postacie ludzkie. Wśród nich poznał dziedzic Maksyma. W podskokach młodzieńczych, ba, chłopięcych biegł za krowami, okrążał je zabiegając drogę, aby przerażone burzą nie zbłądziły, aby nie wpadły do jaru lub do któregoś z wezbranych strumieni. Bardziej od Maksyma spóźniły się młode pary, niekoniecznie małżeńskie, które przed wyruszeniem mężczyzn w połoninę żegnały się po jarach i zaroślach. Deszcz je wypłoszył, błyskawice je zdradzały, lecz ciemność znów kryła wiernie. Chichoty, piski i wesołe przekleństwa nie dały się przygłuszyć gromom. Śpiewanki odpowiadały jedna drugiej, przebijając się przez burzę.

Wyjszow byczok u płaiczok, taj porykujuczy
Ide bidnie u połonynku tak nakazujuczy.[1]

Dziewczyna odpowiadała przez szum deszczu:

Izhadaj mie, myj myłeńkij, chocz razok na dnynu,
A ja tebe izhadaju sim raz na hodynu.[2]

Ojcowie chrzestni wraz z księdzem, z Foką i ze skrzypkiem Gaweciem stanęli z dzieckiem nie pod dachem, lecz poniżej buków wśród pełnej ulewy. W nieprzebitej ciemności błyskawice rozświetlały białe płótno z dzieckiem, wskazywały im drogę. Tanasij trzymając dziecko, powoli, a donośnie modlił się pół śpiewając, pół mówiąc:

Lej deszczyku, lej, lej, lej,
Cebrem, wiadrem, doniczką,
Na wszechziele-paszniczkę!
Deszczu-wodyczko, święta Jordanyczko!
Boży języczku i boża cycko!
Kogo nie lizniesz, ten w brudzie, zmazie,

Kto cię nie possie — zeschnie się, skazi,
Odnów się, świecie, przyjmij to dziecię.
Raduj się.

Potem powtórzył całą pieśń ułożoną dla Hafijki. Deszczowe struny grały coraz szumniej. Gawecio stojąc obok starego dogrywał na skrzypcach. Śpiew Tanasija mocnym rytmem stąpał poprzez szum niezbyt prędko, niezbyt powoli.

Bodaj tota diwczynońka hulała-szumiła
Tak jek usi kernyczeńky na sjetoho Jurija.[3]

Znów święty Jurij łyskał, trzaskał batogiem. Tabuny chmurowe rżały zwycięsko. Odnawiał się świat, znak był dobry.
Tanasij odśpiewał swą pieśń. Przemoczeni kumowie i inni człapając i ślizgając się po mokrej trawie, zmykali przed ulewą. Księdzowa w zupełnie zmoczonym pudermantlu, ze zmoczonymi włosami, rozweselona i zadyszana nagliła, upominała:
— Czekaj Sławku, prędzej, prędzej. Zaraz zrzuć sutannę, daj suszyć. Panie dziedzicu, płaszcz zapiąć, pan jeszcze młody, trzeba uważać. Tanasiju, nie żartujcie z deszczem, wy nie taki młody.
Wpadła do Kałyny, w zapale trzaskała drzwiami, rozgarniała dziecko.
— Kałynko, duszko, Bóg łaskaw, święty Jurij też, nie martw się, ptaszyno, znaki doskonałe, ja już wiem!





  1. Wyszedł byczek na ścieżynkę i porykuje,
    Idzie kochaneczka na połoninkę, tak nakazując.
  2. Wspomnij mnie, mój miły, choć raz na dzień,
    A ja ciebie wspomnę siedem razy na godzinę.
  3. A niechby ta dziewczyneczka hulała-szumiała,
    Tak jak wszystkie źródełka na świętego Jurija.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.