Listy z nieba/Postęp ciemności

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX. POSTĘP CIEMNOŚCI

Gorący poryw wichru przeleciał przez doliny, zwichrzył wody, zatargał bukami, uderzył głucho o las. Przejechał się po stole, zadzwonił w naczynia. Pośpiesznie zbierano ze stołu, niektórzy wstawali i wychodzili na palcach. Chmury to tłoczyły się, to wyjaśniały się na chwilę, potem znów zgęszczały się, ciemniało coraz bardziej.
Dziedzic ożywił się:
— Kochany panie Jakobènc, pan poucza ciekawie, oświeca umiejętnie. Jednak muszę powiedzieć, że chociaż bywałem w kilku krajach Zachodu, widziałem to i owo, a tych łajdaków mądrych, tak w kupie nigdzie nie dostrzegłem. Słodka Francja, śpiewająca Italia, Szwajcaria i Niemcy, gdzież tam łajdaki? A może jestem głupi?
Pan Jakobènc wyprostował smukłą postać, podniósł się z ławki, skłonił się żywo. Chochlik zasiadł mocno w strzemionach, łyskał w mroku.
— Co innego pan dziedzic, panu mądrość niepotrzebna, pan się mądry urodził. Pański tatko ma kabzę nabitą, majątki tu i tam, po cóż panu łajdaki? Tanasij prorokuje, że pana skasują, a pan się śmieje. Nasi przodkowie tak samo, dopóki wszyscy kłaniali się im w pas. Niech pan przeczyta. A teraz co? „Kabzany, kabzany“, mówią. Inny bogatszy ode mnie, a nie kabzan... A kto z rachunkiem patrzy na świat, nie wygrzebie z niego śmiechu.
Dziedzic ośmielił się jeszcze.
— A jakież to dzieła dobrodziej cytuje? Tytuły jakoś mi nie znane.
— Panie dziedzicu dobrodzieju — z patetycznym wyrzutem odbijał pan Jakobènc — pan dobrze wie, o czym myślę. „Księcia“ przez długie lata miałem pod poduszką. Przynajmniej na kopyto wywala, co wszyscy robią i myślą. Czyż może mam cytować caput et paginam[1], jak nas w untergimnazjum tresowano? Insinuare et fraudem innectare[2] — nie uchodzi. Oprócz Duwyda i Foki nikt nie umie czytać, a dla księdza dobrodzieja chyba non est desiderabile aedificandi causa tales auctores citare.[3]
— A innych książek już nie ma?
— O innych szkoda mówić. Te wymienione to chyba vertices minaces, monumenta scelerum praeteritorum et anticipatio futurorum.[4]
— Ale czyż na serio taki a nie inny jest ostateczny sens „Księcia“?
— Najostateczniejszy, nie quasi ani quatenus tylko quin. Zresztą litterae et liturae expressae.[5]
— Co do doniosłości tej książki, jak co do jej wartości, mam silne wątpliwości, a w każdym razie pan dobrodziej nie darzy sympatią ani uznaniem nowego świata.
— Non tantum hostilis — odpowiadał dobitnie pan Jakobènc — quam maestosus et maerens, sed tamen sine ulla humilitate.[6] Uszanowania nie mam dla tego, co uszanowania niegodne.
— Podziwiam pana łacinę, ale trudno mi już podążyć — wymówił się dziedzic i zamilkł.
Tanasij wytykał surowiej:
— Panie Jakobènc lubenkij, to w sam raz dla mnie śpiewanka, od potopu świata do króla Sembata. Ale co z tego, kiedy po tym wszystkim nam czarną plecionkę pleciecie. To na nic. Tam w Wormenii całkiem inaczej.
Pan Jakobènc oniemiał, wydobył z siebie z trudem:
— Inaczej? A wy byliście...?
— A wy byliście? — przerwał Tanasij.
— Nie byłem, ale...
— No to widzicie, od wschodu słońca ciemność nie ciągnie, tam nawet skały gorące. Całkiem inaczej. Mnie nikt...
Duwyd zbudził się z zadumy, jęknął do dziedzica:
— Słyszy pan? Już i pan Jakobènc pouczony!
— Nie pouczony — niecierpliwił się Tanasij — a co tu dużo mącić. Jest białe nasienie bogumiłe, to od wschodu słońca i jest to drugie z nocy, oddzielić!
Pan Jakobènc odgrywał się cierpliwie.
— Najakuratniej, Tanasiju, oddzielcie. Może zechcecie krajać wasze dzieci i wnuki. A siebie też. Gdzież to białe?
Tanasij zakłopotał się:
— Krajać? Pewnie! I wyrąbać... — skrzepił się raz jeszcze. — Mam i na to List za pazuchą, a nie powiem. Was nie widać w ciemności, mnie nie widać, prawdy nie widać, i my ciemni.
Dziedzic podjął na nowo swój wątek:
— Panie Jakobènc łaskawco — mówił nader uprzejmie — pan starszy, pan doświadczony i mądry naprawdę, pozwoli pan, że pana zapytam.
— Proszę, proszę, panie dziedzicu jaśnie wielmożny — ze śmiechem w głosie wygrzeczniał się pan Jakobènc.
— Czy pan nie uznaje postępu? — zapytał dziedzic.
— Postęp, pośpiech? Owszem, panie dobrodzieju, świat pędzi na złamanie karku.
— A właśnie przeciwnie, i to widoczne. Świat jest coraz lepszy.
— Finta z giełdy lyońskiej. Lepszy? dla kogo? Każdy wóz wyjeżdżony trzaśnie, jeśli go nie smarują.
— Ostatnie wieki, ostatnie lata wskazują na coś innego.
— A z czegóż to pan suponuje, gdzież to pan obserwuje? — jadowitym falsetem silił się na wymowę pan Jakobènc.
— Prawo zwycięża, wolności coraz więcej.
— Dla kogóż, panie dobrodzieju?
— Dla narodów, dla człowieka.
— Dla jakich narodów? Taki z pana Polak? Ledwo się pan z tej sieci wyplątał, i już: wolności coraz więcej. Nie dziwię się tym oto, że bają trzy po trzy, to wielkie dzieci, ale pan?
— Wiem co było, wiem co grozi, zdradzili nas, chcieli zakuć, to świeże rany, ale...
— „Zdradzili“ — przerwał pan Jakobènc — wszędzie ta sama katarynka.
— Przynajmniej zdradzili — wtrącił Duwyd — Żydów nawet nikt nie chce zdradzać. Od razu obiecują coś takiego, że — nieprzyjemnie...
— Zostawmy to — mówił dziedzic — to stary ciemny świat. Tak nie może trwać dłużej, to po prostu niezdrowo. Ze społeczeństwem jest tak samo jak z organizmem, gdy nie zaradzi się w czas, przychodzi wstrząs, rewolucja. Świat oczyszcza się i postępuje.
Pan Jakobènc parsknął:
— Ciało od chorób postępuje? To osobliwe, a czy nie umiera przypadkiem?
— Narody są nieśmiertelne.
— Pańskie fanaberie. Rewolucja to nie choroba tylko, to fanfaroństwo i bezwstyd bezrachunkowy. Na to, aby stare papiery z kanałów wygrzebać, śmieciem w oczy sypnąć i popsuć kontrakta. Dwadzieścia lat temu była u nas rewolucja. Panowie zbuntowali się. Za to dla panów postawili szubienice. I co? Portrety tych panów pozawieszali na szubienicach na pamiątkę. Panowie śmiali się i za kilka miesięcy byli ministrami. A gdy Tanasij albo drugi taki mądry was posłucha, na pewno go powieszą. I co? Będzie panu przyjemnie? To postęp?
— Tak, tak, polityka dla panów — przyznał Duwyd — niech który z nas coś takiego spróbuje! Żydów utopią ze swobodą i bez swobody.
— Niech pan spojrzy na narody wolne — wołał dziedzic coraz żywiej — na Anglików, Francuzów i innych. Prawo, parlament, radzą się, sami o sobie decydują. Rewolucja po to jest, aby wymieść śmiecie, po rewolucji przychodzi konstytucja.
Matij wypalił niespodzianie:
— Pan jeden mówi do rzeczy. Ani na Boga nie zwalać, ani nie wadzić się, tylko radzić się, rekursy! A jak nie, to my sami sobie poradzimy.
— Żydzi od kiedy się radzą — mruknął Duwyd ze straconego posterunku — wszystkie narody do kupy tyle się nie kłócą, i co z tego?
Pan Jakobènc stuknął ręką o stół, karcił dziedzica jak ojciec syna:
— Widzi pan, na pański dzwonek już się Matij zgłasza do rewolucji, a inni może także. Panu wszystko wolno, bo pan jest pan. Tymczasem. Proszę się nie gniewać, ja pana szanuję, a pan jest cała książka. Panu jeszcze tylko brak tej — iluminacji. Jeśli bisurmani nie spalą, książka zostanie w klasztorze, i ktoś przyjdzie kiedyś w niedzielę popłakać sobie, jeśli w sobotę zrobi dobry kontrakt. Panowie Polacy chcieli tak od ręki, a potem żal do całego świata: „Zdradzili nas“. Któż zdradził? Sami rozum zdradzili i rachunek. A teraz znów samych siebie zdradzają, z książek koniuszki nosów wysuwają tamtędy, gdzie te jakieś narody wolne. Znam ja te narody...
— Można krytykować — mówił dziedzic — i trzeba, to cecha postępu. Od ręki nie da się nic zrobić, to błąd, postęp wymaga cierpliwości, wytrwałości. A konstytucja to fakt, zmiana konieczna i widoczna.
Pan Jakobènc uspokoił się, wyczekał:
— Konstytucja, panie dziedzicu dobrodzieju, konstytucja — wydmuchiwał słowa i śmiech przez nos jak dym — ja przecie gimnazjalista. W obergimnazjum nie byłem, trudno, łajdaki od razu mi akademię zaaplikowali. Od lat naleciało mi do głowy tyle języków, turecki, arabski, francuski czy inny, że gdyby nie rachunek, toby mi całe łajdactwo z wieży babilońskiej szczekało w głowie. Przeciw konstytucji nic nie mówię, to nie mój interes, a wszystkich konstytucji razem, równiutko na kupę poskładanych nawet na licytacji za dziesięć procent nie kupię. Powiem im: papiery śliczne, trzymajcie sobie mospanowie, może zaczną zwyżkować. Mnie po co papiery? Buchhaltung, comptabilité, księgę główną mam w głowie, zbudź mnie, dobrodzieju, o północy, wyrecytuję do grosika. Proszę zapytać na wielkich giełdach w Lyonie czy w Lipsku, w Debreczynie czy w Istambule. Cóż powiedzą? Jakobènc firma. Nie Jakobènc i syn, ja dzieci nie mam. Sam Jakobènc jak ta skała, co świeci z daleka w Istambule. Mnie nikt nie winien, o nie! A z kredytem do mnie się pchają: „Proszę, panie Jakobènc, pan jest bank na nogach, na mocnych nogach. Pan jest oberbank!“ Gdy u mnie ktoś chce coś złożyć, przyjmę pod ścisłymi warunkami. Do sądu nie pójdę, adwokat może dreptać koło mnie aż do ostatecznego sądu, u mnie na niuch tabaki nie zarobi. Wolę od razu przepłacić za capa. Na rozum nie reflektuję. Patrzaj, dobrodzieju, na tysiąc lat naprzód i tysiąc lat wstecz, konstytucja krótka: co w głowie i w garści, taj już.
— Ależ ja to na serio — tłumaczył dziedzic — pan przecież czytuje gazety, monarchia przebudowana, dwa państwa, kraje koronne, federacja i dla nas... może...
— Panie dziedzicu, diabeł też na serio i to bardzo, gdy z zębów wypuszcza, przypina na łańcuszku.
— Ale przecież to we własnym dobrze zrozumianym interesie.
— W interesie rzetelnym aktywa na stole, tu skóra, tam pieniądze, ponadto targ i rachunek ząb za ząb. A cóż to za interes? Daj pieniądze, daj krew, a ja ci coś kiedyś obiecam.
— Bądź co bądź to stara dynastia o wielkich tradycjach, jak żadna, ma szanse teraz.
— To prawda, w teraźniejszym świecie gdzie stąpić, nieprzyzwoite wyskoczki z trawy i z błota łapią za nogi. Dynastia stara, a Kain to jeszcze starsza dynastia, ma szanse zawsze.
Dziedzic zniechęcił się.
— Panie Jakobènc, to wszystko nie takie proste, mieszkamy bądź co bądź w Europie, a nie na Kaukazie ani w Turcji.
— Panie dziedzicu dobrodzieju — zachłysnął się znów pan Jakobènc — jeszcze wam Europa nosem nie wylazła? To wylezie. To wszystko skończy się jak dzisiejszy dzień. O świcie raj, a wieczorem dychać nie daje. I Bóg zza chmur nie pomoże. Europa! A na Kaukazie to już nie boli? „Armenio nie krzycz, choć tną cię na żywo! Cicho, Armenio, bo zmartwią się narody wolne!“ A te narody mówią o was tak samo jak pan teraz: „My nie w Polsce, my w Europie, to coś innego“. Łajdaków pan nie dostrzega, tylko książki i wycieczki. Z Alp śliczny widok. Rwetes to postęp, z rwetesu świat podobrzeje? Co ja panu powiem, pan skrzywi się: „Kabzan, mówi“.
— Ależ, panie Jakobènc, mnie o rzecz chodzi.
Pan Jakobènc z trudem opanowywał niecierpliwość:
— Wam tacy potrzebni, jak mój kuzyn Edward. Nie powiem który, pan sam wie. Indygenat polski sobie wygrzebał, o wierze ormiańskiej zapomniał, pieniądze przez okno wyrzuca i wycieczkuje do Monte Carlo, tam gdzie narody wolne się zjeżdżają. I mówią o nim panowie Polacy: „To nasz brat, to szlachcic.“ A stary Iwanier z Kołomyi, prosty Żyd, a rozum ma na ogół ormiański, dobrze go odmalował: „Ny, ny, pan ojciec był sobie kabzan, za młodu chodził piechotą. Teraz kabza nabita, tarantasikiem jeździ. A młody pan? Aj waj, wielki Polak. Od razu czwórką i karetami, a na starość będzie piechotką.“ Takich przygarniacie.
— Ja przygarniam? — żachnął się dziedzic.
— No nie, ja dla exemplum tylko. Pan jest skąpy, przykładny, to wiadomo. Ale z tych książek znów to samo wylezie. I jeszcze takich nieszkodliwych jak tutejsi ludzie od was zaraza ogarnie, „lepszy świat“.
— Czegoś podobnego nie słyszałem jeszcze. Chyba od razu położyć się i umrzeć.
— Mój panie dziedzicu, niech nasze wrogi się położą, a razem z nimi wolne narody. Niech ich wszystkich szlag trafi, taj już! Ja twardy. A jakżeż nie widzieć, że świat może się tylko pogorszyć. To wynika z rachunku.
— Z jakiegoż rachunku, na miłość boską!
— Proszę przeczytać historię Armenii, to warto. Około roku czterechsetnego był złoty wiek w Armenii: budowle, oświata, książki, iluminacja. Sześćset lat później, to jest około roku tysiąc sto, srebrny wiek, trochę lichszy, ale jeszcze jaki taki. Obliczmy teraz: sześćset lat później, to jest około roku tysiąc siedemset — blaszany wiek, a jeszcze sześćset lat później — sama glina.
— Jeśli tak, to smutne, ale to może odnosi się tylko do jednego narodu.
— Najakuratniej. Mądry świat nie taki powolny. Nie odczeka sześciuset lat, już od dawna zagalopował do błota. Postęp okropny, a dalej, pięćdziesiąt lat nie minęło i już w dymie. Dymowa epoka. Niedługo czekać — pan Jakobènc przerwał, szukał tabakierki.
— Na co czekać jeszcze?
— Wiatr powieje i w ogóle nic nie zostanie, tylko ciemność.
— A przecież pan sam twierdzi, że wszystko powraca, a nie tylko do ciemności leci.
— Może powraca jak dzień, a ktoś przecie musi ogrzać świat i posmarować. Może posmaruje? Nie bardzo w to wierzę, my nie doczekamy. Tymczasem — jest tak, jak Tanasij rozpowiada o tej diablicy nieprzyzwoitej, tylko po co mówić.
— W tych czarnych górach — zaśmiał się wikary — jak widzę, niemało czcicieli szatana i ciemności.
Pan Jakobènc chrząknął niecierpliwie:
— Tego by jeszcze brakowało, aby paragrafy kościelne straszyły nas tym jakimś durnym szatanem. To przynajmniej minęło. Choć kto wie? — nie mój interes.
— Mówimy nie o szatanach tylko o ludziach — naprowadzał spokojnie dziedzic — nie o tym co było, tylko o konstytucji, o tym co realne.
— A któreż to realne, panie dobrodzieju, to sprzed czterech lat, z powstania, czy to co za cztery lata będzie? Pan sam wie najlepiej, jak teraz w naszej cesarskiej Galicji śmieją się z powstańców jak z pajaców w cyrku. Wczoraj jeszcze szu-szu, a dzisiaj niejeden powstaniec przed śmiechem chowa się do wody. A za cztery lata? Ja się nie śmieję. I nas rozćwiartowali trzej tacy — jedni przyjaciele fałszywi, Persja, cywilizacja! I stara dynastia, do współki z wyskoczkami z trawy. Razem z nimi Turcy, co przedtem służyli u nas za policjantów i koniuchów, i ci trzeci, przedtem ich nawet nikt nie chciał na targu niewolników kupić, aby koni nie zawszyli. U nas podziałów bez liku, a wolne narody...
— I cóż wasi? Poddali się? Pogodzili się z tym?
— Trzeba koniecznie przeczytać, panie dziedzicu. Nie pogodzili się, gdzież tam! U nas powstań bez rachunku, takiemu kto by to zliczył, warto dać furgon safianu. Postęp okropny, po każdym powstaniu mądrych coraz mniej, za to Turcy wcale nie postępowi, wzięli się na rachunek, policzyli sobie nas dokładnie, wyniszczają podług rachunku i wyniszczą. A wolne narody?
— Na pewno wiedzą. Francja, Anglia protestują chyba. Może ingerują?
— Tak, tak, ingerują szeptaniem: „Cicho, Armenio!“ A książkami po trosze podpalają: „Trzymaj się, Armenio!“ A kiedy nas już całkiem wyniszczą, na prezent wielkanocny przyszlą nam papier — złotą hramotę, fałszywymi brylantami wykładaną: „Wolna Armenia“. Nikt tego nie dożyje, a gdyby który dożył, to mu nawet nie pozwolą tego papieru zawiesić na rynku. A kiedy tacy jak my, no, niedorżnięci, każdy z jednym okiem wybitym, a drugim podbitym, uciekną do Lyonu, panienki lyońskie ubiorą się na święto w jakieś jarmułki, powiedzą, że ormiańskie i będą szczebiotać: „tiu-tiu-tiu! Witajcie na wolności.“ Przez całe dwa tygodnie w modzie będą te jarmułki. Wolność! —
Dziedzic uderzył ręką w stół niecierpliwie.
— W walce zdarzają się klęski. Proszę, panie Jakobènc, odpowiedzieć mi prosto, bez kpin. Z jednej strony wolność ludzka, prawo i postęp, a z drugiej tyrani, pachołki tyranów i ciemność. Walka nieubłagana. A pan, poważny człowiek, stanowczo twierdzi, że tyrania zwycięża, i to z rachunku, czyż tak?
— Z rachunku, panie dziedzicu, jeśli walka nieubłagana, to zwycięży większy łajdak, a jak go nazwą, to zależy od gustu zwycięzcy.
— Same szyderstwa, urągania i muszę już powiedzieć zbyt łatwe, a pan mówi, że się nie śmieje.
— Nie, ja nie śmieję się. Ja wiem nawet, że kiedy papiery spadną całkiem na dół, to wtedy najlepiej je kupować. Ale ja za stary na to. To nie dla mnie, tylko gotówka. Ale wspominam, przypominam, wcale niewesołe i z tego...
— Więc cóż pozostaje? — szarpnął się dziedzic.
— Zawsze milczeć.
— I na tym koniec?
— Nie koniec. Zawsze pamiętać.
— A tymczasem co? Kupować kozy czy jak?
— Tymczasem — można kupować książki, iluminować albo lubować się lasami jak pan. Wolny wybór i tyle wolności.
— A cóż będzie z tego dla naszych dzieci, na przyszłość?
Pan Jakobènc stęknął, przygasił głos:
— Mój panie dziedzicu dobrodzieju, pan sam się podpalił książkami, a teraz mnie przypieka zanadto. Pan młody, ma rodzinę, dzieci, ja stary, bezdzietny. Kontrakta na co dzień, a do poduszki possę sobie palec. Tak jakoś myślę o Armenii, a nawet tam nie byłem. Jak gdybym zasnął pod baranicą, a potem głowę wychylił na mróz. Wącham z wiatru jak pies.
Wiatr uderzył nie na żarty. Wszyscy wstawali, wymykali się, znikali w mroku. Przy stole pozostali tylko pan Jakobènc, Tanasij, Maksym, dziedzic, wikary, Duwyd i młody Matijko. Podczas dialogu pana Jakobènca z dziedzicem, Tanasij przysunął się do nich całkiem blisko. Z obcych mu słów niewiele mógł pojąć, przeto oglądał chciwie w mroku twarze, jakby chciał wzrokiem coś uchwycić. Powiedział powoli, smętnie.
— Słucham, a słowa dla wiatru, nie dla mnie. Oglądam, a lica i usta w mroku. Gdyby to w świetle, tobym was rozkąsił. A tak — to ja ciemny. A przecie uciesznie posłuchać pańskiej kłótni o polityce, swobody wam wciąż za mało. — Tanasij zaśmiał się. — A ty, Maksymie, płótno swoje rozciągnąłeś na całe popołudnie, a teraz już nic nie poradzisz panom? Jakaż wróżba z rewaszów?
Maksym mruknął niewyraźnie:
— Ta sama, pilnować.
— Dobrze, a kogo? Łajdaków czy cesarzy? Moskali czy Turków?
— Siebie, długów.
— Widzisz przecie — kpił Tanasij — jak martwią się panowie, sprawa pilna, a ty wciąż swoje.
Maksym zaśmiał się także:
— Dobrze, Tanasiju, niech długi zrzucę, zaraz do polityki, tak za sto lat może? Ale polityka będzie inna.
Tanasij pocieszał:
— Nie bój się, bracie, polityka taka sama i za sto lat i za tysiąc także. Może nie, panie Jakobènc?
— Akuratnie powiedziane — przyznał pan Jakobènc — widzicie teraz sami, małe w wielkim, wielkie w małym, a wciąż to samo, taj już.
Pierwszy piorun rozłamał niebo, rozdarł ołowiane pierzyny chmur, wyrwał z ich wnętrza miękki chłód i cisnął go płatami na ziemię. Grom potoczył się zuchowatą kawalkadą. Świeży powiew z zasobów chmur orzeźwił wszystkich, oswobodził od duszności. Tanasij zerwał się nagle. Ku zdziwieniu wszystkich zatańczył i klaszcząc w dłonie zaśpiewał pieśń węgierską, skandowaną tętentem końskim i chrzęstem szabel.
„Sej-haj! Kis Komàrom — nagy Komàrom, nagy Komàrom — kis Komàrom.“[7]
I huknął jak gdyby chciał przygłuszyć toczący się grom.
— Widzę już, luby panie Jakobènc, i wiem. Dwadzieścia lat temu zbuntowani Madiary to śpiewali, a teraz dopiero zrozumiałem. Cały świat to tylko troszkę większe Żabie. I łajdaki na górze i skarby w skałach i tak samo zakręcony — Tanasij krzyczał coraz głośniej. — I stracone wszystko, nie ma gdzie się schronić, a kto by się spieszył?! Tańcz sobie tędy i owędy! A dawniej myślałem sobie, że tam daleko, w wielkim świecie, ludzie szczęśliwi. I was, panie Jakobènc, na Wschód niesie do waszej Wormenii, a przyniosło z tyłu od Zachodu na Żabie, na Jasienowo, i wy z nami.
Ściemniło się zupełnie, a pan Jakobènc rozjaśnił się. Twarzy nie było widać, lecz głos, wbrew chłodowi, pocieplał i błyskał. Mówił z przerwami, jak gdyby przypływ ciepła zatapiał słowa:
— Naj-akurat-niej — Tana-siju... Ja tam, skąd ruszyłem... Mnie — z wami — dobrze! Ja was — lubię. Po co mi mądrzy? Ja sam mądry. Dzieci nie mam, a z wami dobrze. Dlatego tak — ot po przyjaźni — pouczam. I to jeszcze źle mówię: ja was tak proszę: „Uczcie się, ale nie aby do łajdaków się przylepić, tylko aby od łajdaków się odczepić.“ Dzieci to szczęście, niech brykają, cielęta też... A ktoś musi pilnować, słuchać smutku po nocy. Choć kilku, choć jeden, taj już!
Wiatr zawył, deszcz lunął nagle. Maksym ujął pod ręce pana Jakobenca i dziedzica, a Matij Duwyda i wikarego, aby nie obeznani z terenem nie potknęli się w ciemności. Zmykali jak mogli. Z dołu od ścieżki dopędził ich ciemniejszy od mroku wysoki człowiek w długiej czarnej mantyli. Poznali go od razu, powitali głośno, otoczyli. Wprowadzili do zagrody. Był to pan Władysław, przyjaciel dziedzica, tajemniczy zbieg z Sybiru, który od niedawna objął w Jasienowie posadę zarządcy leśnictwa.





  1. Rozdział i stronę.
  2. Sugerować i w błąd wprowadzać.
  3. Nie jest rzeczą potrzebną dla zbudowania powoływanie się na takich autorów.
  4. Groźne szczyty, pomniki minionych zbrodni, zapowiedź przyszłych.
  5. Tekst i poprawki wyraźne.
  6. Nie tyle wrogi, ile posępny i smutny, lecz jednak bez żadnej pokory.
  7. Małe Komarno — Wielkie Komarno, Wielkie Komarno — Małe Komarno.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.