Męczennicy w imię nauki/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Tissandier
Tytuł Męczennicy w imię nauki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les martyrs de la science
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Fulton staje przed nimi...
ROZDZIAŁ I.
WSTĘPNY.
Bohaterowie w imię pracy i nauki.

Od dzieciństwa uczymy się historyi, opowiadającej o zdobywcach, niosących ludom klęski wojny, nic jednak nie słyszymy o tych cichych, często nieznanych pracownikach, którym społeczeństwa winne są dobrobyt i rozkosze umysłowe. Wiemy, że Xerxes spalił Ateny, — że Cezar z Pompeuszem wytoczyli potoki krwi na polach Farsalskich, — lecz prawie całkiem nie znamy życia Euklidesa, lub Archimedesa, których odkrycia posługują dziś jeszcze do tylu użytecznych zastosowań.
A jednak tym dzielnym pionierom wszechnarodowości i wszechstuleci zawdzięczamy cywilizacyę nowożytną.
Dziedzice pola, uprawionego przez nich w ciągu wieków, zbieramy z ich siejby owoce.
Z pośród wszystkich nazwisk ludzi wzbudzających podziw ogółu, powiada Geoffroy Saint-Hilaire, niema i nie może być godniejszych chwały od tych, którym nauka winna wielkie wynalazki. Czyż nie mają prawa do naszej wdzięczności ci bohaterowie w pracy, uczeni badacze, pisarze, filozofowie, którzy nam przekazali dobrodziejstwa wiedzy?
Ileż nieoszacowanych wskazówek i pouczających przykładów napotykamy w ich życiu, walkach, wysiłkach!
Chcemyż wiedzieć, w jaki sposób dokonywają się wielkie czyny — przypatrzmy się pracy, energii, wytrwałości, których dowody złożyli bohaterowie.
Posłuchajmy Newtona; powie nam on, że odkrycia jego były rezultatem »rozmyślań zawsze niemi zajętych«; — Buffon mówi: »geniusz to cierpliwość«. Określenia obu są jednoznaczne. Wspólnem ich godłem: praca i wytrwałość.
»Czas i cierpliwość, przekształcają liść morwy w jedwab«[1]. Newton piętnaście razy przerabiał swą Chronologię, zanim dokazał tego, że był z niej zadowolony. Michał Anioł pracował bez przerwy, posilał się naprędce i wstawał kilkakrotnie w nocy, aby się zabrać do pracy. Buffon przez lat czternaście pisał codziennie pięć godzin z rana i tyleż wieczorem. Montesquieu mówiąc o jednem swem dziele, rzekł do swego przyjaciela: »Przeczytasz tę książkę w ciągu kilku godzin, lecz ręczę ci, że kosztowała tyle pracy, iż włosy mi posiwiały«.
»Kto utrzymuje, że można osiągnąć cel bez pracy i trudu, — powiada Franklin — oszukuje się.«
Jakiegokolwiek celu człowiek chce dosięgnąć, musi nietylko pracować, ale nadto łamać trudności, gdyż wszelakiego rodzaju przeszkody powstrzymywać go będą w drodze. Cokolwiek przedsięweźmie, musi walczyć, chcąc zyskać powodzenie, chcąc wyjść zwycięzcą z walki o byt. Owoż walka — to niebezpieczeństwo.
Badacz wyruszający w podróż z celem poznania nowych lądów, przepływając morza, zwiedzając lądy, studyując faunę i florę odległych krain, napotyka na swej drodze niezliczone niebezpieczeństwa. Na oceanie burza powstrzymuje jego pochód, — na lądzie ludzie i zwierzęta napadają go, — znużenie i głód stają się jego wrogami. Musi on walczyć z wiatrami i żywiołem wodnym.
Iluż badaczy natury, od Pliniusza Starszego aż do Wiktora Jacquemont’a, znalazło śmierć, poszukując jakiej nowej prawdy! Skon Pliniusza jest jakby fragmentem wiekuistej historyi człowieka, znicestwionego przez żywioły. Znakomity ten obserwator, będąc w Micenie, dostrzega występujący z wierzchołka Wezuwiusza pióropusz dymów, wyrzucanych przez wulkan; nie tracąc chwili czasu, poleca, aby mu przygotowano okręty, na których żegluje w kierunku domów, położonych tuż u stóp krateru, aby jak najbliżej mógł studyować okazałe zjawisko. Statki obrzucone zostają deszczem rozpalonych popiołów, których temperatura wzrasta w miarę zbliżania się floty do wulkanu; — wyprażone kamienie tu i owdzie padają w fale. Przestraszony sternik chce zawrócić, — oddalić się od tych niebezpiecznych szlaków, lecz Pliniusz powstrzymuje go temi pamiętnemi słowy: »Fortuna sprzyja śmiałym«. Naturalista dobija do brzegu i przypatruje się z daleka groźnym płomieniom krateru; — noc spędza w domostwie, które z brzaskiem dnia musi opuścić wskutek trzęsienia ziemi i deszczu kamieni rozpalonych. Dla zabezpieczenia się od pocisków wulkanicznych, towarzysze jego wraz z nim osłaniają głowy poduszkami, przytwierdzonemi zapomocą pasów płóciennych; — lecz potoki lawy pędzą ze wszech stron, dosięgają morza, zapełniając powietrze ogniem i duszącymi gazami. Powstaje popłoch powszechny. Pliniusz stojąc na pobrzeżu, otoczony chmurą wyziewów siarczanych, czuje, że brak mu tchnienia i rozkazuje dwom niewolnikom, aby go podtrzymywali. Następnie pada na ziemię bez życia.
»Nazajutrz znaleziono ciało jego w całości, bez żadnej rany, przyodziane tak, jak je pozostawiono. Nieboszczyk wyglądał nie jak człowiek umarły, lecz jak uśpiony«[2].
Od tego pamiętnego wypadku, z zamiłowania przyrody i poświęcenia się nauce, zginęło wiele innych ofiar. Podamy tu kilka przykładów, a przed innemi rozrzewniającą historyę naturalisty szwedzkiego Hasselquist’a[3].
Lineusz, jego nauczyciel, ubolewał, że tak mało znaną była historya naturalna Palestyny, w epoce której żył ten słynny botanik.
Hasselquist, jakkolwiek słaby i zbyt wątły, aby mógł znieść trudy podróży, postanowił zapełnić tę próżnię w nauce. Przez lat dwa przysposabiał się do tej drogi, czytając najlepsze dzieła, Wschód opisujące, a zarazem ucząc się języków krajów, które miał zwiedzić. Zapał jego wzbudził współczucie wszystkich. Mieszkańcy Stokholmu i Gothenbergu zebrali składkę, przeznaczoną na koszta jego podróży; — Hasselquist wyruszył do Smyrny, gdzie przybył 26 listopada 1749 roku. Młody przyrodnik prawie rok cały bawił w tem mieście; niestrudzony, bez przerwy w podróży, zwiedził Magnezyą, Sipyl, przebiegł Egipt, zbadał okolice Rozety i Aleksandryi, przesyłając Akademiom Nauk w Upsalu i Stokholmie liczne sprawozdania ze swych odkryć i spostrzeżeń. Towarzystwa uczone tych dwóch wszechnic zaliczyły go do grona swych członków; prócz tego wybrany został pomocnikiem fakultetu medycznego w Upsalu, który mu już przedtem przyznał stopień doktora. W miesiącu marcu 1751 roku Hasselquist opuścił Kair i odbył długą podróż po Palestynie, gdzie badał jabłko Sodomy, ciernie Chrystusa i zebrał ciekawe spostrzeżenia dotyczące szarańczy. Uporczywy kaszel, w połączeniu z częstymi krwotokami, sprawiał mu niewypowiedziane cierpienia; — roztropność doradzała powrót do ojczyzny, lecz przyrodnik nie słuchał jej — mniemając, że jeszcze za mało plonów zebrał dla nauki. Jakkolwiek w owym czasie posiadał już bogatą kolekcyę roślin i niezliczone cenne okazy, dotyczące w ogóle historyi naturalnej, zapragnął zwiedzić Cypr, a następnie w Smyrnie posiąść nowe żniwo. Energia ta była przyczyną jego choroby; — zakończył życie zdala od ojczyzny — zdala od swych współbraci, licząc zaledwie lat trzydzieści.
Dzieje przyrodnika francuskiego Filiberta Commerson’a[4] są jeszcze więcej wzruszające. Po świetnem ukończeniu nauk w Montpellier, został lekarzem w 1755 roku. Zamiłowanie jego w naukach przyrodniczych było tak wybitne, że ojciec zezwolił, aby im się poświęcił, jakkolwiek pragnął widzieć syna urzędnikiem. Młody Commerson po zdaniu egzaminów przebiegł Sewenny, Pyreneje, Szwajcaryę i zwiedził całe pobrzeże Morza Śródziemnego. Zbierał zioła z taką namiętnością, że gdy dostrzegł brak jakiej rośliny w swym zielniku, poszukiwał jej wszędzie, nawet z narażeniem życia. Pewnego dnia włosy jego uwikłały się w drzewie, na którem zawisł jak Absalon, i nie mógł inaczej uwolnić się od utrzymujących go gałęzi, jak wpadając do rzeki, w której się omal nie utopił.
Innym razem chcąc uniknąć wodospadu, zmuszony był rzucić się w przepaść.
Niestrudzony ten wędrowiec kochał jednak rodzinę, pożądał ogniska domowego.
W 1760 roku ożenił się z młodą dziewczyną z Charolais. »Wiedzże, pisał do jednego ze swych przyjaciół, że, poszukując roślin pierwszy raz w tym kraju, znalazłem mimozę, którą pomieszczę już nie w moim zielniku, lecz w komnacie małżeńskiej.« Po upływie dwóch lat miał syna, którego urodzenie przypłaciła matka życiem.
Commerson w krótkim czasie pozyskał sławę. Wielki Linneusz zaproponował młodemu przyrodnikowi z Montpellier, aby opisał dla królowej szwedzkiej najciekawsze gatunki ryb Morza Śródziemnego. W odpowiedzi Commerson przesłał jednę z najważniejszych prac ichtyologicznych XVIII wieku. Założył on w Montpellier przepyszny ogród botaniczny, zawiązał stosunki z Laland’em, którego stał się przyjacielem, a wkrótce potem, w charakterze przyrodnika, przyjął udział w wyprawie naokoło ziemi, na której czele stanął Bougainville.
W chwili wyjazdu Filiberta Commersona, służący jego Baret, zwany Bonnefoi, młody człowiek, od lat dwóch pozostający w jego domu i potrosze obznajmiony z roślinami i zielnikiem, błagał usilnie, aby przyrodnik zabrał go z sobą. Po długiem wahaniu się, Commerson wysłuchał próśb jego. Upłynął rok; — na Taiti Baret-Bonnefoi, kolega osady okrętowej, pomimo całej ostrożności, spotkał się na lądzie z kilku krajowcami, którzy wydali okrzyk: »To kobieta!« Baret-Bonnefoi uciekł, lecz wieść o tym wypadku doszła do uszu Bougainville’a. Służący, a raczej służąca Commersona zniewoloną została wyznać prawdę.
— Wiedziałam — rzekła — na jakie narażam się niebezpieczeństwa; lecz byłam sama na świecie, miłość nauki mnie tu zawiodła.
Baret-Bonnefoi była zawsze wierną sługą; przebaczono jej i spełniała dalej obowiązki pomocnika naturalisty przy Commersonie, który złożył hołd jej cnocie, nadając nazwę Baretia jednej nowej roślinie.
»Obraz to Dyany z sajdakiem, — mawiał o niej, — przedstawiający bystrość i surową powagę Minerwy!«
W Rio-de-Janeiro, w Buenos-Ayres, Commerson zebrał bogate skarby. Po dwudziestu i jeden miesiącach żeglugi, po przebyciu dwóch tysięcy mil francuskich, licząc od wyjazdu jego z Rochefortu, wylądował w Ile de France, gdzie Poivre, słynny intendent kolonii, go zatrzymał. Rząd francuski zlecił mu odbywać dalej studya naukowe na Madagaskarze.
»Jakiż to zachwycający kraj, — pisał do swego przyjaciela Lalande’a; — dla zbadania jego potrzebaby nie jednego wędrowca obserwatora, lecz wszystkich akademii.«
Commerson zebrawszy bogate plony roślinne na Madagaskarze, powrócił do Ile de France w 1771 roku. Tu chciał uporządkować materyały naukowe, wrócić do Francyi i użytkować z owoców swej pracy. Akademia Nauk zapraszała go do swego grona, lecz trudy i wysiłki w pracy zrujnowały jego zdrowie.
W chwili, gdy zaliczony został do członków wszechnicy paryskiej, Commerson od ośmiu dni już nie żył. Zakończył życie w Ile de France 21 marca 1773 roku. Od kilku już miesięcy czuł, że zbliża się ostatnia jego godzina; następne słowa, wyjęte z listów tego wędrowca, pisanych do szwagra, tego dowodzą — są one głosem rozdzierającej boleści:
»Jeżeli zginę, polecam syna i siebie samego twym modłom... Błagam cię po tysiąc, tysiąc razy, donieś mi o mojej biednej sierotce. Zdaje mi się, że mnie unika, a ja go wciąż szukam, aby nacieszyć się nim po raz ostatni.«
Opłakiwało Commerson’a dwóch świadków jego chwil ostatnich, dwóch przyjaciół, dwóch współpracowników pilnych: rysownik Jossigny i wierna Baret-Bonnefoi. Ona to oddała do Muzeum zbiory nieszczęśliwego przyrodnika.
»Commerson — powiada Cuvier — był człowiekiem czynnym niepospolicie i uczonym w najrozleglejszem znaczeniu tego słowa. Gdyby sam zajął się wydaniem zbioru swych obserwacyi, stanąłby niezaprzeczenie w pierwszym rzędzie pomiędzy przyrodnikami. Żałować potrzeba, że nikt nie zużytkował jego zbiorów; — gdyby z nich niezwłocznie skorzystano, Francya zajęłaby wtedy jedno z najzaszczytniejszych miejsc w pośród narodów, które przyłożyły się do postępu nauk przyrodniczych. Prace Commerson’a należą do niezwykłych. Dziwić się potrzeba, że jeden człowiek mógł dokonać tylu rzeczy w krótkim upływie czasu, w kraju tak gorącym, w jakim przebywał. Anatomiczna sekcya ryb w strefach gorących jest pracą najmozolniejszą, a jednak Commerson dokonywał tego z bezprzykładnym zapałem.«
Czyż można, mówiąc o wielkich czynach, do jakich dała popęd wiedza przyrodnicza, pomijać Wiktora Jacquemont’a, obdarzonego umysłem niepospolitym, w którego charakterze jednoczyły się wdzięk i czułość z odwagą, wytrwałością i miłośnictwem nauki; — młodego człowieka zgasłego w trzydziestym pierwszym roku życia, zdala od ogniska rodzinnego, zdala od współziomków, których był bożyszczem. Jacquemont wylądował w Kalkucie 5 maja 1829 roku — przybywał do kraju naówczas jeszcze zagadkowego dla nauki. W ciągu trzech lat i sześciu miesięcy, przebiega on płaszczyzny Indyi i jej okolice górskie; zatrzymuje się w Kaszmirze, zwiedza zapadłe niziny i wyniosłe płaskowzgórza Himalajskie. Któż dziś nie zna korespondencyi Jacquemont’a, tej zdumiewającej epopei przyrodnika Muzeum Paryskiego, który z sześcioma tysiącami franków znalazł się w pośród cudzoziemców, wiodących życie wystawne, zwiedzał dwory strąconych władców Indyi, nie chyląc czoła przed zbytkiem azyatyckim, i z godnością piastował imię Francuza? Któż nie czytał jego listów, na zawsze pamiętnych, opisujących zdarzenia skreślone stylem obrazowym, — listów, w których widnieją rzadkie przymioty: umysł swobodny i sąd dojrzały?
Wiktor Jacquemont w przeróżnych podróżach nie tracił nigdy z widoku celów naukowych, w pośród trudów i goryczy nigdy się nie zniechęcał. Praca i sprawa jego posłannictwa wspierały go zawsze. Odbył on część drogi konno, poprzedzony przez dwóch spahów, stanowiących jego eskortę, i zatrzymywał się tu i owdzie, dla zanotowania faktów, które następnie opisywał w swym dzienniku. Zarzucano niekiedy Jacquemont’owi, że niewielki plon złożył nauce — pamiętnik jego wszakże obalił to niesprawiedliwe oskarżenie.
Gromadził on materyały, aby, jak pisał do ojca, »mógł je później opracować«. Nie chciały losy, aby ten wędrowiec zebrał owoce długich swych trudów; w ciągu przeszło dwóch lat torturowała go straszliwa choroba, która wreszcie grób mu dała[5].

Wiktor Jacquemont zgasł w Bombay po niewypowiedzianych cierpieniach, które znosił z nieporównanym, godnym podziwu stoicyzmem. W ostatniej godzinie życia, potęga ducha nie opuszczała go na jednę chwilę, — z wysileniem nadludzkiem pisał raz jeszcze do swego ukochanego brata Porfira: »Skon mój, jeżeli się zbliża, jest spokojny, cichy. Gdybyś był
WIKTOR JACQUEMONT.
Zatrzymał się dla zanotowania faktów...
tu, przy łożu mojem z naszym ojcem i Fryderykiem, duch mój byłby złamanym, nie mógłbym przyjąć śmierci z tą rezygnacyą i spokojem. Pociesz się, pociesz naszego ojca, pocieszajcie się zobopólnie, moi przyjaciele. List ten wyczerpał siły moje do szczętu — potrzeba was pożegnać! Żegnam was! Ach! jakże was kochał biedny Wiktor! Żegnam was po raz ostatni!«

Śmierć przerwała cierpienia Jacquemont’a; oczy jego zwarły się, zamknęły na zawsze.
I w innych gałęziach wiedzy napotykamy przykłady poświęcenia. W tej mierze dość nam będzie skreślić życie tak czynne i tak fatalnie złamane, astronoma Chappe d’Auteroche.
Jan Chappe d’Auteroche[6], labuś (l’abbé), jeden z najmłodszych członków Paryskiej Akademii Nauk, wydelegowany został przez nią do obserwowania w Tobolsku, w Syberyi, przejścia Wenery[7] przez tarczę słoneczną, 6 czerwca 1761 roku. Wyruszył z Paryża w końcu 1760 roku i przybył z łatwością do Petersburga. Druga jego podróż ze stolicy Rosyi do Tobolska była wielce przykra; w ciągu dwunastu dni astronom musiał przebiedz w saniach trzy tysiące kilometrów, łamiąc się z trudnościami wszelakiego rodzaju. Przewóz narzędzi sprawiał mu tysiączne kłopoty i nieustanną o nie obawę. Dzięki wszakże właściwej mu energii i sprężytości, przybył na czas do miejsca przyszłych swych obserwacyi. Piątego czerwca słońce zasłoniły gęste chmury, które utrzymywały się przez noc całą. Chappe zaniepokoił się tem wielce. »Zjawisko to, powiada on, oczekiwane niecierpliwie przeszło od wieku, było upragnionem przez wszystkich astronomów. Mamże powracać do Francyi, nie osiągnąwszy celu mej podróży; być pozbawionym owoców wszystkich niebezpieczeństw, jakie przebyłem, trudów, którym podołałem, ożywiony nadzieją powodzenia; i być tego pozbawionym przez jednę chmurę, w chwili, gdy jestem tak blizkim celu...! Są to obawy, których wypowiedzieć niepodobna.«
Z brzaskiem dnia chmury rozproszyły się; Chappe stracił tylko pierwszą chwilę zetknięcia się Wenery z kulą słoneczną, wszystkie zaś inne fazy zjawiska mógł obserwować z łatwością.
Podczas swej podróży astronom nietylko wpatrywał się w gwiazdy. Po upływie sześciu lat od powrotu do Francyi ogłosił opis swych przygód, który uzupełnił wielce ciekawemi spostrzeżeniami, dotyczącemi Rosyi azyatyckiej.
Cesarzowej Katarzynie II nie podobały się jego uwagi; z rozkazu jej Szuwałow odpowiedział broszurą zatytułowaną: »Antidot ou examen du mauvais livre saperbement imprimé, intitulé: Voyage en Sibérie en 1761, par Chappe d’Auteroche.« Z samego już tego tytułu można domyślić się, w jakim duchu książka była pisana, pod kierunkiem kobiety, obdarzonej tak niepospolitym talentem, jaki niezaprzeczenie posiadała imperatorowa. Broszura była dowcipną, a zarazem gorzką dyatrybą, z której podajemy jeden urywek:
»Jego obserwatoryum, powiada Szuwałow, a raczej cesarzowa, mówiąc o Chappe’m, odległe było o ćwierć mili francuskiej od miasta. Sprosił on tu całe miasto i przedmieścia. W rzeczy samej zebrało się tylu ludzi, że byłoby cudem, gdyby jego obserwacye przedstawiały jakąkolwiek ścisłość; przez cały czas bowiem trwania zjawiska labuś krzyczał na markierów, rozprawiał z obecnymi, opowiadał na zadawane mu pytania, śmiał się wraz ze śmieszkami, dworował damom i dysputował z p. Pawłowskim o Apokalipsie i skończeniu świata.«
Katarzyna II, jak widzimy, była dla astronoma nie zbyt łaskawa; bądźcobądź nie można zaprzeczyć, że przyczynił się on do postępu wiedzy, dla której poświęcił życie.
W 1769 roku zjawisko, badane przez niego w Syberyi, miało powtórzyć się, a Kalifornia przedstawiała najwłaściwsze pole do nowej obserwacyi. Chappe d’Auteroche z niewygasłym zapałem naukowym poświęcił się raz jeszcze; wyruszył w drogę, narażając się na wszelakiego rodzaju niebezpieczeństwa, w kraju prawie całkiem nieznanym, poczytywanym w owe czasy za zupełnie dziki. Kalifornia należała wówczas do Hiszpanii.
Chappe d’Auteroche opuścił Kadyx 18 września 1768 roku w towarzystwie dwóch oficerów Karola III. Podróż trwała siedmdziesiąt siedm dni. Po przebyciu najsroższych trudów, znosząc niewypowiedziane cierpienia, astronom dotarł do miejsca przeznaczenia i przygotował narzędzia, posługujące do obserwacyi. Szóstego czerwca 1769 roku niebo było pogodne, żadna zmiana w przejściu planety nie uszła przed jego wzrokiem.
W tej mierze Chappe d’Auteroche miał powodzenie; natomiast nie mógł uniknąć zaraźliwej gorączki, jaka wtedy grasowała w Kalifornii. Wszelako i z tej był prawie zupełnie wyleczony, gdy na nieszczęście zapragnął obserwować zaćmienie słońca 18 czerwca i pomimo osłabienia spędził noc na studyowaniu nieba. Nazajutrz zachorował, położył się w hamaku i skonał, obliczając zmiany zaćmienia słonecznej tarczy. Papier, na którym kreślił cyfry, wypadł mu z rąk.
»Wiem, miał się odezwać, że pozostaje mi zaledwie kilka godzin życia, lecz umieram zadowolony, gdy spełniłem swoje posłannictwo.«
Pracownik, usiłujący ludzkość oświecić, zniszczyć zwodnicze przesądy, użyznić pole intelligencyi, siejąc ziarno nowych myśli, napotka zawsze na swej drodze zawady wszelkiego rodzaju. Zazdrość, niechęć, nienawiść, zwrócą się przeciw niemu; nieuctwo, zręcznie wyzyskiwane, zagrażać mu będzie nieustannie.
Galileusz był prześladowany, Palisy uwięziony, Ramus zamordowany w nieszczęsnej nocy Św. Bartłomieja, Stefan Dolet zginął w płomieniach stosu, podpalonego przez fanatyków. Taki bywa, niestety, po większej części los tych ludzi genialnych, którzy od chwili, gdy Sokrates wypił cykutę, porywali się do spełnienia zadań przedwczesnych i popełnili, według dowcipnego wyrażenia Kazimierza Delavigne’a, to kapitalne głupstwo... że mieli przedwcześnie rozum.
Fizyk, chemik, śledząc naturę, narażeni są na innego rodzaju niebezpieczeństwa, wynikające z ich zajęć.
Szóstego sierpnia 1753 r. Richmann, uczony sekretarz Akademii Nauk w Petersburgu, studyując elektryczność chmur, zbliżył się do pręta metalowego, pomieszczonego w jego pracowni, którego wierzchołek wystawał ponad dach domu. Towarzyszył mu Sołokow, artysta, biorący udział w doświadczeniu w celu objaśnienia tegoż rysunkiem. Niebo zwiastowało burzę. Posępne chmury przeciążone elektrycznością unosiły się z ciężkością w powietrzu. Richmann dotknął elektroskopem pręta metalowego, i w tejże chwili kula ognista barwy błękitnej, wielkości pięści ludzkiej, wystąpiła — rażąc nieszczęśliwego profesora. Sołokow padł wraz z nim, lecz zwolna odzyskał siły; Richmann był martwy. Piorun wdarł się w głowę, przebiegł przez ciało w całej długości i wyszedł lewą stopą. Kilka kropli krwi perliło się dokoła rany na czole Richmana; niebieskawy znak widniał na jego stopie lewej, w miejscu, w którem przepalony trzewik był przedziurawiony.
Ubranie Sołokowa pręgowały podłużne brózdy spopielone, jak gdyby po niem przeprowadzono drut żelazny, rozpalony do czerwoności.
Trzydziestego grudnia 1840 roku Hervy, młody preparator pracowni chemicznej w paryskiej szkole farmacyi, skraplał gaz kwasu węglanego zapomocą przyrządu Tholorier’a. Zdawało się, że operacya odbywa się jak najlepiej, gdy nagle dał się słyszeć wybuch straszliwy. Ciśnienie wewnętrzne pokonało opór metalowych ścian przyrządu, który rozprysnął się w kawałki. Hervy miał nogi oderwane; w trzy dni potem umarł.

Człowiek, przynoszący społeczności nowy wynalazek mechaniczny, obdarzający ją nowem narzędziem, musi walczyć z armią rutynistów zaślepionych, burzliwych, nieugiętych. Denis Papin widzi swój statek parowy zniszczony przez przewoźników na Renie, Jacquart’owi grożą śmiercią robotnicy liońscy. Nie tylko pospólstwo zwraca się przeciw talentowi,
RICHMANN.
Kula ognista wystąpiła — rażąc nieszczęśliwego profesora...
ale i ludzie wykształceni, niekiedy wielce intelligentni łączą się z reakcyą, odrzucając nowy wynalazek.

Fulton oddaje torpille na użytek Dyrektoryatu, który nie ocenia wartości jego pomysłu. Pierwszy konsul jednak wybiera komisyę, złożoną z Volney’a, Laplace’a i Monge’a, do oceny tego wynalazku. Fulton staje przed nimi i objaśnia swój system; doświadczenia mają się odbyć w Brest, — po kilku wszakże dorywczych próbach Bonaparte nie zajmuje się już Fultonem.
W późniejszym czasie Arago popełnił tenże sam błąd, co Napoleon; znakomity bowiem ten astronom poczytywał za fikcyę użytkowanie z dróg żelaznych.
W epoce nam bliższej Babinet nie wahał się utrzymywać, że projekt zaprowadzenia liny elektrycznej, przerzynającej Ocean, jest przedsięwzięciem szalonem.
Obowiązki fachowe nie spełniają się również bez ofiar; lekarz w czasie epidemii, górnik wśród podziemnej pracy narażają się na śmierć.
Na każdej drodze heroizm, wynikający z poczucia obowiązku, wzrusza nas, zachwyca, zagrzewa.
Żołnierz, walczący w dobrej sprawie, padający na polu bitwy, wzbudza nasze współczucie — gdyż spełnił obowiązek.
Toż samo zachodzi w dziedzinie wiedzy; kto cofa się przed ciężarem pracy i obowiązku, dlatego że poprzednicy jego na tem polu byli nieszczęśliwi, ten jest nikczemnikiem.
Życie dzielnych pracowników nauki powinno w nas rozbudzać najszlachetniejsze uczucia. Dowodzi nam ono, że wytrwałość w pracy, niezłomność energii są tajemnicą powodzenia, niekiedy cechą geniuszu. W każdym razie praca przedstawia nam niewyczerpane źródło siły i pociech.
»Z wiedzą, powiada Augustyn Thierry, przechodzimy najprzykrzejsze drogi w życiu, nie czując jego ciężaru, poznajemy nasze przeznaczenie, dążymy do szlachetnych celów. Niewidomy, cierpiący bez nadziei i prawie bez spoczynku, mogą złożyć to świadectwo, które z mej strony nie będzie podejrzane. Istnieje w świecie coś więcej warte od rozkoszy zmysłowych, więcej od majątku, więcej nawet od zdrowia — a tem jest poświęcenie się nauce.«
Pewien wzgląd jeszcze powinien nas pokrzepiać. Z pośród przyczyn, pomnażających szeregi męczenników w imię nauki, niektóre ustępują już z widowni nowożytnego ustroju społecznego, a mianowicie wypływające nie z żywiołów, lecz z samego człowieka, z jego przesądów i ciemnoty. Prześladowanie, które porwało tyle ofiar w wiekach ubiegłych, nie czepia się dziś nowatora — jest mu nieznane. Możemy zawsze napotkać Livingstonów, torturowanych przez tyfus w sferze ich działalności; lecz nie zobaczymy już Krzysztofów Kolumbów, pętanych przez nienawiść i nieuctwo.
Godzien jest pochwały Bernardin de Sain-Pierre, który wyrzekł te pocieszające słowa: »Pradziadowie nasi przeżyli wiek żelazny — wiek złoty przed nami«.
Przed dwustu laty Riquet[8], twórca kanału południowego, przerzynającego Francyę, który łączy Atlantyk z Morzem Śródziemnem, umarł w najzupełniejszem ubóstwie; olbrzymie to przedsięwzięcie dziś jeszcze świat podziwia. »Riquet, powiada Daguesseau, nie posiadając nic więcej prócz lichego kompasu żelaznego, poświęcił całe swe życie temu dziełu« — poświęcił swój geniusz, wytrwałość i wiarę. Umarł wskutek poniesionych trudów, w chwili gdy kanał cały już był prawie skończony. Kolosalne to dzieło kosztowało co najmniej 17 milionów liwrów. Riquet w niem utopił cały majątek i pozostawił przeszło dwa miliony długu. »Przedsiębiorstwo to, pisał do Colbert’a w 1667 roku, jest najulubieńszem mojem dziecięciem; poszukiwałem w niem nie zysków, lecz chwały i waszego zadowolenia. Chcę pozostawić moim dzieciom cześć; nie starałem się wcale przekazać im wielkiego majątku.«
Los takiego człowieka, umierającego nędzarzem, w chwili gdy zbogacił swą ojczyznę, jest opłakany; wszelako w naszych czasach nie dzieje się już nic podobnego.
Pewien filozof powiedział: »Jeżeli jest coś piękniejszego od natury, sztuki, nauki — to niezawodnie człowiek silniejszy od przeciwności«.









  1. Przysłowie indyjskie.
  2. Listy Pliniusza Młodszego — list 16.
  3. Urodził się w Tarnavella, w blizkości Linkeeping, w Szwecyi, 3 stycznia 1722 roku.
  4. Urodzony w Châtillon-les-Doubs 18 listopada 1727 roku.
  5. Jourdanet zebrał w tym przedmiocie szacowne i wielce ciekawe dokumenty w pięknej swej pracy: »Ciśnienie powietrza« — tom 2, in oct. G. Masson. 1875 r.
  6. Urodzony w Mauriae (Owernia) 1722 roku.
  7. Przypis własny Wikiźródeł planeta Wenus
  8. Urodzony w Bezierz w 1604 r. — umarł w Tuluzie w 1680 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Tissandier i tłumacza: anonimowy.