Męczennicy w imię nauki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Tissandier
Tytuł Męczennicy w imię nauki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lipsk
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les martyrs de la science
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
GASTON TISSANDIER

MĘCZENNICY
W IMIĘ NAUKI
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO
Z 34 RYSUNKAMI KAMILLA GILBERTA
WYDANIE DRUGIE.


WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1906

KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.






Fulton staje przed nimi...
ROZDZIAŁ I.
WSTĘPNY.
Bohaterowie w imię pracy i nauki.

Od dzieciństwa uczymy się historyi, opowiadającej o zdobywcach, niosących ludom klęski wojny, nic jednak nie słyszymy o tych cichych, często nieznanych pracownikach, którym społeczeństwa winne są dobrobyt i rozkosze umysłowe. Wiemy, że Xerxes spalił Ateny, — że Cezar z Pompeuszem wytoczyli potoki krwi na polach Farsalskich, — lecz prawie całkiem nie znamy życia Euklidesa, lub Archimedesa, których odkrycia posługują dziś jeszcze do tylu użytecznych zastosowań.
A jednak tym dzielnym pionierom wszechnarodowości i wszechstuleci zawdzięczamy cywilizacyę nowożytną.
Dziedzice pola, uprawionego przez nich w ciągu wieków, zbieramy z ich siejby owoce.
Z pośród wszystkich nazwisk ludzi wzbudzających podziw ogółu, powiada Geoffroy Saint-Hilaire, niema i nie może być godniejszych chwały od tych, którym nauka winna wielkie wynalazki. Czyż nie mają prawa do naszej wdzięczności ci bohaterowie w pracy, uczeni badacze, pisarze, filozofowie, którzy nam przekazali dobrodziejstwa wiedzy?
Ileż nieoszacowanych wskazówek i pouczających przykładów napotykamy w ich życiu, walkach, wysiłkach!
Chcemyż wiedzieć, w jaki sposób dokonywają się wielkie czyny — przypatrzmy się pracy, energii, wytrwałości, których dowody złożyli bohaterowie.
Posłuchajmy Newtona; powie nam on, że odkrycia jego były rezultatem »rozmyślań zawsze niemi zajętych«; — Buffon mówi: »geniusz to cierpliwość«. Określenia obu są jednoznaczne. Wspólnem ich godłem: praca i wytrwałość.
»Czas i cierpliwość, przekształcają liść morwy w jedwab«[1]. Newton piętnaście razy przerabiał swą Chronologię, zanim dokazał tego, że był z niej zadowolony. Michał Anioł pracował bez przerwy, posilał się naprędce i wstawał kilkakrotnie w nocy, aby się zabrać do pracy. Buffon przez lat czternaście pisał codziennie pięć godzin z rana i tyleż wieczorem. Montesquieu mówiąc o jednem swem dziele, rzekł do swego przyjaciela: »Przeczytasz tę książkę w ciągu kilku godzin, lecz ręczę ci, że kosztowała tyle pracy, iż włosy mi posiwiały«.
»Kto utrzymuje, że można osiągnąć cel bez pracy i trudu, — powiada Franklin — oszukuje się.«
Jakiegokolwiek celu człowiek chce dosięgnąć, musi nietylko pracować, ale nadto łamać trudności, gdyż wszelakiego rodzaju przeszkody powstrzymywać go będą w drodze. Cokolwiek przedsięweźmie, musi walczyć, chcąc zyskać powodzenie, chcąc wyjść zwycięzcą z walki o byt. Owoż walka — to niebezpieczeństwo.
Badacz wyruszający w podróż z celem poznania nowych lądów, przepływając morza, zwiedzając lądy, studyując faunę i florę odległych krain, napotyka na swej drodze niezliczone niebezpieczeństwa. Na oceanie burza powstrzymuje jego pochód, — na lądzie ludzie i zwierzęta napadają go, — znużenie i głód stają się jego wrogami. Musi on walczyć z wiatrami i żywiołem wodnym.
Iluż badaczy natury, od Pliniusza Starszego aż do Wiktora Jacquemont’a, znalazło śmierć, poszukując jakiej nowej prawdy! Skon Pliniusza jest jakby fragmentem wiekuistej historyi człowieka, znicestwionego przez żywioły. Znakomity ten obserwator, będąc w Micenie, dostrzega występujący z wierzchołka Wezuwiusza pióropusz dymów, wyrzucanych przez wulkan; nie tracąc chwili czasu, poleca, aby mu przygotowano okręty, na których żegluje w kierunku domów, położonych tuż u stóp krateru, aby jak najbliżej mógł studyować okazałe zjawisko. Statki obrzucone zostają deszczem rozpalonych popiołów, których temperatura wzrasta w miarę zbliżania się floty do wulkanu; — wyprażone kamienie tu i owdzie padają w fale. Przestraszony sternik chce zawrócić, — oddalić się od tych niebezpiecznych szlaków, lecz Pliniusz powstrzymuje go temi pamiętnemi słowy: »Fortuna sprzyja śmiałym«. Naturalista dobija do brzegu i przypatruje się z daleka groźnym płomieniom krateru; — noc spędza w domostwie, które z brzaskiem dnia musi opuścić wskutek trzęsienia ziemi i deszczu kamieni rozpalonych. Dla zabezpieczenia się od pocisków wulkanicznych, towarzysze jego wraz z nim osłaniają głowy poduszkami, przytwierdzonemi zapomocą pasów płóciennych; — lecz potoki lawy pędzą ze wszech stron, dosięgają morza, zapełniając powietrze ogniem i duszącymi gazami. Powstaje popłoch powszechny. Pliniusz stojąc na pobrzeżu, otoczony chmurą wyziewów siarczanych, czuje, że brak mu tchnienia i rozkazuje dwom niewolnikom, aby go podtrzymywali. Następnie pada na ziemię bez życia.
»Nazajutrz znaleziono ciało jego w całości, bez żadnej rany, przyodziane tak, jak je pozostawiono. Nieboszczyk wyglądał nie jak człowiek umarły, lecz jak uśpiony«[2].
Od tego pamiętnego wypadku, z zamiłowania przyrody i poświęcenia się nauce, zginęło wiele innych ofiar. Podamy tu kilka przykładów, a przed innemi rozrzewniającą historyę naturalisty szwedzkiego Hasselquist’a[3].
Lineusz, jego nauczyciel, ubolewał, że tak mało znaną była historya naturalna Palestyny, w epoce której żył ten słynny botanik.
Hasselquist, jakkolwiek słaby i zbyt wątły, aby mógł znieść trudy podróży, postanowił zapełnić tę próżnię w nauce. Przez lat dwa przysposabiał się do tej drogi, czytając najlepsze dzieła, Wschód opisujące, a zarazem ucząc się języków krajów, które miał zwiedzić. Zapał jego wzbudził współczucie wszystkich. Mieszkańcy Stokholmu i Gothenbergu zebrali składkę, przeznaczoną na koszta jego podróży; — Hasselquist wyruszył do Smyrny, gdzie przybył 26 listopada 1749 roku. Młody przyrodnik prawie rok cały bawił w tem mieście; niestrudzony, bez przerwy w podróży, zwiedził Magnezyą, Sipyl, przebiegł Egipt, zbadał okolice Rozety i Aleksandryi, przesyłając Akademiom Nauk w Upsalu i Stokholmie liczne sprawozdania ze swych odkryć i spostrzeżeń. Towarzystwa uczone tych dwóch wszechnic zaliczyły go do grona swych członków; prócz tego wybrany został pomocnikiem fakultetu medycznego w Upsalu, który mu już przedtem przyznał stopień doktora. W miesiącu marcu 1751 roku Hasselquist opuścił Kair i odbył długą podróż po Palestynie, gdzie badał jabłko Sodomy, ciernie Chrystusa i zebrał ciekawe spostrzeżenia dotyczące szarańczy. Uporczywy kaszel, w połączeniu z częstymi krwotokami, sprawiał mu niewypowiedziane cierpienia; — roztropność doradzała powrót do ojczyzny, lecz przyrodnik nie słuchał jej — mniemając, że jeszcze za mało plonów zebrał dla nauki. Jakkolwiek w owym czasie posiadał już bogatą kolekcyę roślin i niezliczone cenne okazy, dotyczące w ogóle historyi naturalnej, zapragnął zwiedzić Cypr, a następnie w Smyrnie posiąść nowe żniwo. Energia ta była przyczyną jego choroby; — zakończył życie zdala od ojczyzny — zdala od swych współbraci, licząc zaledwie lat trzydzieści.
Dzieje przyrodnika francuskiego Filiberta Commerson’a[4] są jeszcze więcej wzruszające. Po świetnem ukończeniu nauk w Montpellier, został lekarzem w 1755 roku. Zamiłowanie jego w naukach przyrodniczych było tak wybitne, że ojciec zezwolił, aby im się poświęcił, jakkolwiek pragnął widzieć syna urzędnikiem. Młody Commerson po zdaniu egzaminów przebiegł Sewenny, Pyreneje, Szwajcaryę i zwiedził całe pobrzeże Morza Śródziemnego. Zbierał zioła z taką namiętnością, że gdy dostrzegł brak jakiej rośliny w swym zielniku, poszukiwał jej wszędzie, nawet z narażeniem życia. Pewnego dnia włosy jego uwikłały się w drzewie, na którem zawisł jak Absalon, i nie mógł inaczej uwolnić się od utrzymujących go gałęzi, jak wpadając do rzeki, w której się omal nie utopił.
Innym razem chcąc uniknąć wodospadu, zmuszony był rzucić się w przepaść.
Niestrudzony ten wędrowiec kochał jednak rodzinę, pożądał ogniska domowego.
W 1760 roku ożenił się z młodą dziewczyną z Charolais. »Wiedzże, pisał do jednego ze swych przyjaciół, że, poszukując roślin pierwszy raz w tym kraju, znalazłem mimozę, którą pomieszczę już nie w moim zielniku, lecz w komnacie małżeńskiej.« Po upływie dwóch lat miał syna, którego urodzenie przypłaciła matka życiem.
Commerson w krótkim czasie pozyskał sławę. Wielki Linneusz zaproponował młodemu przyrodnikowi z Montpellier, aby opisał dla królowej szwedzkiej najciekawsze gatunki ryb Morza Śródziemnego. W odpowiedzi Commerson przesłał jednę z najważniejszych prac ichtyologicznych XVIII wieku. Założył on w Montpellier przepyszny ogród botaniczny, zawiązał stosunki z Laland’em, którego stał się przyjacielem, a wkrótce potem, w charakterze przyrodnika, przyjął udział w wyprawie naokoło ziemi, na której czele stanął Bougainville.
W chwili wyjazdu Filiberta Commersona, służący jego Baret, zwany Bonnefoi, młody człowiek, od lat dwóch pozostający w jego domu i potrosze obznajmiony z roślinami i zielnikiem, błagał usilnie, aby przyrodnik zabrał go z sobą. Po długiem wahaniu się, Commerson wysłuchał próśb jego. Upłynął rok; — na Taiti Baret-Bonnefoi, kolega osady okrętowej, pomimo całej ostrożności, spotkał się na lądzie z kilku krajowcami, którzy wydali okrzyk: »To kobieta!« Baret-Bonnefoi uciekł, lecz wieść o tym wypadku doszła do uszu Bougainville’a. Służący, a raczej służąca Commersona zniewoloną została wyznać prawdę.
— Wiedziałam — rzekła — na jakie narażam się niebezpieczeństwa; lecz byłam sama na świecie, miłość nauki mnie tu zawiodła.
Baret-Bonnefoi była zawsze wierną sługą; przebaczono jej i spełniała dalej obowiązki pomocnika naturalisty przy Commersonie, który złożył hołd jej cnocie, nadając nazwę Baretia jednej nowej roślinie.
»Obraz to Dyany z sajdakiem, — mawiał o niej, — przedstawiający bystrość i surową powagę Minerwy!«
W Rio-de-Janeiro, w Buenos-Ayres, Commerson zebrał bogate skarby. Po dwudziestu i jeden miesiącach żeglugi, po przebyciu dwóch tysięcy mil francuskich, licząc od wyjazdu jego z Rochefortu, wylądował w Ile de France, gdzie Poivre, słynny intendent kolonii, go zatrzymał. Rząd francuski zlecił mu odbywać dalej studya naukowe na Madagaskarze.
»Jakiż to zachwycający kraj, — pisał do swego przyjaciela Lalande’a; — dla zbadania jego potrzebaby nie jednego wędrowca obserwatora, lecz wszystkich akademii.«
Commerson zebrawszy bogate plony roślinne na Madagaskarze, powrócił do Ile de France w 1771 roku. Tu chciał uporządkować materyały naukowe, wrócić do Francyi i użytkować z owoców swej pracy. Akademia Nauk zapraszała go do swego grona, lecz trudy i wysiłki w pracy zrujnowały jego zdrowie.
W chwili, gdy zaliczony został do członków wszechnicy paryskiej, Commerson od ośmiu dni już nie żył. Zakończył życie w Ile de France 21 marca 1773 roku. Od kilku już miesięcy czuł, że zbliża się ostatnia jego godzina; następne słowa, wyjęte z listów tego wędrowca, pisanych do szwagra, tego dowodzą — są one głosem rozdzierającej boleści:
»Jeżeli zginę, polecam syna i siebie samego twym modłom... Błagam cię po tysiąc, tysiąc razy, donieś mi o mojej biednej sierotce. Zdaje mi się, że mnie unika, a ja go wciąż szukam, aby nacieszyć się nim po raz ostatni.«
Opłakiwało Commerson’a dwóch świadków jego chwil ostatnich, dwóch przyjaciół, dwóch współpracowników pilnych: rysownik Jossigny i wierna Baret-Bonnefoi. Ona to oddała do Muzeum zbiory nieszczęśliwego przyrodnika.
»Commerson — powiada Cuvier — był człowiekiem czynnym niepospolicie i uczonym w najrozleglejszem znaczeniu tego słowa. Gdyby sam zajął się wydaniem zbioru swych obserwacyi, stanąłby niezaprzeczenie w pierwszym rzędzie pomiędzy przyrodnikami. Żałować potrzeba, że nikt nie zużytkował jego zbiorów; — gdyby z nich niezwłocznie skorzystano, Francya zajęłaby wtedy jedno z najzaszczytniejszych miejsc w pośród narodów, które przyłożyły się do postępu nauk przyrodniczych. Prace Commerson’a należą do niezwykłych. Dziwić się potrzeba, że jeden człowiek mógł dokonać tylu rzeczy w krótkim upływie czasu, w kraju tak gorącym, w jakim przebywał. Anatomiczna sekcya ryb w strefach gorących jest pracą najmozolniejszą, a jednak Commerson dokonywał tego z bezprzykładnym zapałem.«
Czyż można, mówiąc o wielkich czynach, do jakich dała popęd wiedza przyrodnicza, pomijać Wiktora Jacquemont’a, obdarzonego umysłem niepospolitym, w którego charakterze jednoczyły się wdzięk i czułość z odwagą, wytrwałością i miłośnictwem nauki; — młodego człowieka zgasłego w trzydziestym pierwszym roku życia, zdala od ogniska rodzinnego, zdala od współziomków, których był bożyszczem. Jacquemont wylądował w Kalkucie 5 maja 1829 roku — przybywał do kraju naówczas jeszcze zagadkowego dla nauki. W ciągu trzech lat i sześciu miesięcy, przebiega on płaszczyzny Indyi i jej okolice górskie; zatrzymuje się w Kaszmirze, zwiedza zapadłe niziny i wyniosłe płaskowzgórza Himalajskie. Któż dziś nie zna korespondencyi Jacquemont’a, tej zdumiewającej epopei przyrodnika Muzeum Paryskiego, który z sześcioma tysiącami franków znalazł się w pośród cudzoziemców, wiodących życie wystawne, zwiedzał dwory strąconych władców Indyi, nie chyląc czoła przed zbytkiem azyatyckim, i z godnością piastował imię Francuza? Któż nie czytał jego listów, na zawsze pamiętnych, opisujących zdarzenia skreślone stylem obrazowym, — listów, w których widnieją rzadkie przymioty: umysł swobodny i sąd dojrzały?
Wiktor Jacquemont w przeróżnych podróżach nie tracił nigdy z widoku celów naukowych, w pośród trudów i goryczy nigdy się nie zniechęcał. Praca i sprawa jego posłannictwa wspierały go zawsze. Odbył on część drogi konno, poprzedzony przez dwóch spahów, stanowiących jego eskortę, i zatrzymywał się tu i owdzie, dla zanotowania faktów, które następnie opisywał w swym dzienniku. Zarzucano niekiedy Jacquemont’owi, że niewielki plon złożył nauce — pamiętnik jego wszakże obalił to niesprawiedliwe oskarżenie.
Gromadził on materyały, aby, jak pisał do ojca, »mógł je później opracować«. Nie chciały losy, aby ten wędrowiec zebrał owoce długich swych trudów; w ciągu przeszło dwóch lat torturowała go straszliwa choroba, która wreszcie grób mu dała[5].

Wiktor Jacquemont zgasł w Bombay po niewypowiedzianych cierpieniach, które znosił z nieporównanym, godnym podziwu stoicyzmem. W ostatniej godzinie życia, potęga ducha nie opuszczała go na jednę chwilę, — z wysileniem nadludzkiem pisał raz jeszcze do swego ukochanego brata Porfira: »Skon mój, jeżeli się zbliża, jest spokojny, cichy. Gdybyś był
WIKTOR JACQUEMONT.
Zatrzymał się dla zanotowania faktów...
tu, przy łożu mojem z naszym ojcem i Fryderykiem, duch mój byłby złamanym, nie mógłbym przyjąć śmierci z tą rezygnacyą i spokojem. Pociesz się, pociesz naszego ojca, pocieszajcie się zobopólnie, moi przyjaciele. List ten wyczerpał siły moje do szczętu — potrzeba was pożegnać! Żegnam was! Ach! jakże was kochał biedny Wiktor! Żegnam was po raz ostatni!«

Śmierć przerwała cierpienia Jacquemont’a; oczy jego zwarły się, zamknęły na zawsze.
I w innych gałęziach wiedzy napotykamy przykłady poświęcenia. W tej mierze dość nam będzie skreślić życie tak czynne i tak fatalnie złamane, astronoma Chappe d’Auteroche.
Jan Chappe d’Auteroche[6], labuś (l’abbé), jeden z najmłodszych członków Paryskiej Akademii Nauk, wydelegowany został przez nią do obserwowania w Tobolsku, w Syberyi, przejścia Wenery[7] przez tarczę słoneczną, 6 czerwca 1761 roku. Wyruszył z Paryża w końcu 1760 roku i przybył z łatwością do Petersburga. Druga jego podróż ze stolicy Rosyi do Tobolska była wielce przykra; w ciągu dwunastu dni astronom musiał przebiedz w saniach trzy tysiące kilometrów, łamiąc się z trudnościami wszelakiego rodzaju. Przewóz narzędzi sprawiał mu tysiączne kłopoty i nieustanną o nie obawę. Dzięki wszakże właściwej mu energii i sprężytości, przybył na czas do miejsca przyszłych swych obserwacyi. Piątego czerwca słońce zasłoniły gęste chmury, które utrzymywały się przez noc całą. Chappe zaniepokoił się tem wielce. »Zjawisko to, powiada on, oczekiwane niecierpliwie przeszło od wieku, było upragnionem przez wszystkich astronomów. Mamże powracać do Francyi, nie osiągnąwszy celu mej podróży; być pozbawionym owoców wszystkich niebezpieczeństw, jakie przebyłem, trudów, którym podołałem, ożywiony nadzieją powodzenia; i być tego pozbawionym przez jednę chmurę, w chwili, gdy jestem tak blizkim celu...! Są to obawy, których wypowiedzieć niepodobna.«
Z brzaskiem dnia chmury rozproszyły się; Chappe stracił tylko pierwszą chwilę zetknięcia się Wenery z kulą słoneczną, wszystkie zaś inne fazy zjawiska mógł obserwować z łatwością.
Podczas swej podróży astronom nietylko wpatrywał się w gwiazdy. Po upływie sześciu lat od powrotu do Francyi ogłosił opis swych przygód, który uzupełnił wielce ciekawemi spostrzeżeniami, dotyczącemi Rosyi azyatyckiej.
Cesarzowej Katarzynie II nie podobały się jego uwagi; z rozkazu jej Szuwałow odpowiedział broszurą zatytułowaną: »Antidot ou examen du mauvais livre saperbement imprimé, intitulé: Voyage en Sibérie en 1761, par Chappe d’Auteroche.« Z samego już tego tytułu można domyślić się, w jakim duchu książka była pisana, pod kierunkiem kobiety, obdarzonej tak niepospolitym talentem, jaki niezaprzeczenie posiadała imperatorowa. Broszura była dowcipną, a zarazem gorzką dyatrybą, z której podajemy jeden urywek:
»Jego obserwatoryum, powiada Szuwałow, a raczej cesarzowa, mówiąc o Chappe’m, odległe było o ćwierć mili francuskiej od miasta. Sprosił on tu całe miasto i przedmieścia. W rzeczy samej zebrało się tylu ludzi, że byłoby cudem, gdyby jego obserwacye przedstawiały jakąkolwiek ścisłość; przez cały czas bowiem trwania zjawiska labuś krzyczał na markierów, rozprawiał z obecnymi, opowiadał na zadawane mu pytania, śmiał się wraz ze śmieszkami, dworował damom i dysputował z p. Pawłowskim o Apokalipsie i skończeniu świata.«
Katarzyna II, jak widzimy, była dla astronoma nie zbyt łaskawa; bądźcobądź nie można zaprzeczyć, że przyczynił się on do postępu wiedzy, dla której poświęcił życie.
W 1769 roku zjawisko, badane przez niego w Syberyi, miało powtórzyć się, a Kalifornia przedstawiała najwłaściwsze pole do nowej obserwacyi. Chappe d’Auteroche z niewygasłym zapałem naukowym poświęcił się raz jeszcze; wyruszył w drogę, narażając się na wszelakiego rodzaju niebezpieczeństwa, w kraju prawie całkiem nieznanym, poczytywanym w owe czasy za zupełnie dziki. Kalifornia należała wówczas do Hiszpanii.
Chappe d’Auteroche opuścił Kadyx 18 września 1768 roku w towarzystwie dwóch oficerów Karola III. Podróż trwała siedmdziesiąt siedm dni. Po przebyciu najsroższych trudów, znosząc niewypowiedziane cierpienia, astronom dotarł do miejsca przeznaczenia i przygotował narzędzia, posługujące do obserwacyi. Szóstego czerwca 1769 roku niebo było pogodne, żadna zmiana w przejściu planety nie uszła przed jego wzrokiem.
W tej mierze Chappe d’Auteroche miał powodzenie; natomiast nie mógł uniknąć zaraźliwej gorączki, jaka wtedy grasowała w Kalifornii. Wszelako i z tej był prawie zupełnie wyleczony, gdy na nieszczęście zapragnął obserwować zaćmienie słońca 18 czerwca i pomimo osłabienia spędził noc na studyowaniu nieba. Nazajutrz zachorował, położył się w hamaku i skonał, obliczając zmiany zaćmienia słonecznej tarczy. Papier, na którym kreślił cyfry, wypadł mu z rąk.
»Wiem, miał się odezwać, że pozostaje mi zaledwie kilka godzin życia, lecz umieram zadowolony, gdy spełniłem swoje posłannictwo.«
Pracownik, usiłujący ludzkość oświecić, zniszczyć zwodnicze przesądy, użyznić pole intelligencyi, siejąc ziarno nowych myśli, napotka zawsze na swej drodze zawady wszelkiego rodzaju. Zazdrość, niechęć, nienawiść, zwrócą się przeciw niemu; nieuctwo, zręcznie wyzyskiwane, zagrażać mu będzie nieustannie.
Galileusz był prześladowany, Palisy uwięziony, Ramus zamordowany w nieszczęsnej nocy Św. Bartłomieja, Stefan Dolet zginął w płomieniach stosu, podpalonego przez fanatyków. Taki bywa, niestety, po większej części los tych ludzi genialnych, którzy od chwili, gdy Sokrates wypił cykutę, porywali się do spełnienia zadań przedwczesnych i popełnili, według dowcipnego wyrażenia Kazimierza Delavigne’a, to kapitalne głupstwo... że mieli przedwcześnie rozum.
Fizyk, chemik, śledząc naturę, narażeni są na innego rodzaju niebezpieczeństwa, wynikające z ich zajęć.
Szóstego sierpnia 1753 r. Richmann, uczony sekretarz Akademii Nauk w Petersburgu, studyując elektryczność chmur, zbliżył się do pręta metalowego, pomieszczonego w jego pracowni, którego wierzchołek wystawał ponad dach domu. Towarzyszył mu Sołokow, artysta, biorący udział w doświadczeniu w celu objaśnienia tegoż rysunkiem. Niebo zwiastowało burzę. Posępne chmury przeciążone elektrycznością unosiły się z ciężkością w powietrzu. Richmann dotknął elektroskopem pręta metalowego, i w tejże chwili kula ognista barwy błękitnej, wielkości pięści ludzkiej, wystąpiła — rażąc nieszczęśliwego profesora. Sołokow padł wraz z nim, lecz zwolna odzyskał siły; Richmann był martwy. Piorun wdarł się w głowę, przebiegł przez ciało w całej długości i wyszedł lewą stopą. Kilka kropli krwi perliło się dokoła rany na czole Richmana; niebieskawy znak widniał na jego stopie lewej, w miejscu, w którem przepalony trzewik był przedziurawiony.
Ubranie Sołokowa pręgowały podłużne brózdy spopielone, jak gdyby po niem przeprowadzono drut żelazny, rozpalony do czerwoności.
Trzydziestego grudnia 1840 roku Hervy, młody preparator pracowni chemicznej w paryskiej szkole farmacyi, skraplał gaz kwasu węglanego zapomocą przyrządu Tholorier’a. Zdawało się, że operacya odbywa się jak najlepiej, gdy nagle dał się słyszeć wybuch straszliwy. Ciśnienie wewnętrzne pokonało opór metalowych ścian przyrządu, który rozprysnął się w kawałki. Hervy miał nogi oderwane; w trzy dni potem umarł.

Człowiek, przynoszący społeczności nowy wynalazek mechaniczny, obdarzający ją nowem narzędziem, musi walczyć z armią rutynistów zaślepionych, burzliwych, nieugiętych. Denis Papin widzi swój statek parowy zniszczony przez przewoźników na Renie, Jacquart’owi grożą śmiercią robotnicy liońscy. Nie tylko pospólstwo zwraca się przeciw talentowi,
RICHMANN.
Kula ognista wystąpiła — rażąc nieszczęśliwego profesora...
ale i ludzie wykształceni, niekiedy wielce intelligentni łączą się z reakcyą, odrzucając nowy wynalazek.

Fulton oddaje torpille na użytek Dyrektoryatu, który nie ocenia wartości jego pomysłu. Pierwszy konsul jednak wybiera komisyę, złożoną z Volney’a, Laplace’a i Monge’a, do oceny tego wynalazku. Fulton staje przed nimi i objaśnia swój system; doświadczenia mają się odbyć w Brest, — po kilku wszakże dorywczych próbach Bonaparte nie zajmuje się już Fultonem.
W późniejszym czasie Arago popełnił tenże sam błąd, co Napoleon; znakomity bowiem ten astronom poczytywał za fikcyę użytkowanie z dróg żelaznych.
W epoce nam bliższej Babinet nie wahał się utrzymywać, że projekt zaprowadzenia liny elektrycznej, przerzynającej Ocean, jest przedsięwzięciem szalonem.
Obowiązki fachowe nie spełniają się również bez ofiar; lekarz w czasie epidemii, górnik wśród podziemnej pracy narażają się na śmierć.
Na każdej drodze heroizm, wynikający z poczucia obowiązku, wzrusza nas, zachwyca, zagrzewa.
Żołnierz, walczący w dobrej sprawie, padający na polu bitwy, wzbudza nasze współczucie — gdyż spełnił obowiązek.
Toż samo zachodzi w dziedzinie wiedzy; kto cofa się przed ciężarem pracy i obowiązku, dlatego że poprzednicy jego na tem polu byli nieszczęśliwi, ten jest nikczemnikiem.
Życie dzielnych pracowników nauki powinno w nas rozbudzać najszlachetniejsze uczucia. Dowodzi nam ono, że wytrwałość w pracy, niezłomność energii są tajemnicą powodzenia, niekiedy cechą geniuszu. W każdym razie praca przedstawia nam niewyczerpane źródło siły i pociech.
»Z wiedzą, powiada Augustyn Thierry, przechodzimy najprzykrzejsze drogi w życiu, nie czując jego ciężaru, poznajemy nasze przeznaczenie, dążymy do szlachetnych celów. Niewidomy, cierpiący bez nadziei i prawie bez spoczynku, mogą złożyć to świadectwo, które z mej strony nie będzie podejrzane. Istnieje w świecie coś więcej warte od rozkoszy zmysłowych, więcej od majątku, więcej nawet od zdrowia — a tem jest poświęcenie się nauce.«
Pewien wzgląd jeszcze powinien nas pokrzepiać. Z pośród przyczyn, pomnażających szeregi męczenników w imię nauki, niektóre ustępują już z widowni nowożytnego ustroju społecznego, a mianowicie wypływające nie z żywiołów, lecz z samego człowieka, z jego przesądów i ciemnoty. Prześladowanie, które porwało tyle ofiar w wiekach ubiegłych, nie czepia się dziś nowatora — jest mu nieznane. Możemy zawsze napotkać Livingstonów, torturowanych przez tyfus w sferze ich działalności; lecz nie zobaczymy już Krzysztofów Kolumbów, pętanych przez nienawiść i nieuctwo.
Godzien jest pochwały Bernardin de Sain-Pierre, który wyrzekł te pocieszające słowa: »Pradziadowie nasi przeżyli wiek żelazny — wiek złoty przed nami«.
Przed dwustu laty Riquet[8], twórca kanału południowego, przerzynającego Francyę, który łączy Atlantyk z Morzem Śródziemnem, umarł w najzupełniejszem ubóstwie; olbrzymie to przedsięwzięcie dziś jeszcze świat podziwia. »Riquet, powiada Daguesseau, nie posiadając nic więcej prócz lichego kompasu żelaznego, poświęcił całe swe życie temu dziełu« — poświęcił swój geniusz, wytrwałość i wiarę. Umarł wskutek poniesionych trudów, w chwili gdy kanał cały już był prawie skończony. Kolosalne to dzieło kosztowało co najmniej 17 milionów liwrów. Riquet w niem utopił cały majątek i pozostawił przeszło dwa miliony długu. »Przedsiębiorstwo to, pisał do Colbert’a w 1667 roku, jest najulubieńszem mojem dziecięciem; poszukiwałem w niem nie zysków, lecz chwały i waszego zadowolenia. Chcę pozostawić moim dzieciom cześć; nie starałem się wcale przekazać im wielkiego majątku.«
Los takiego człowieka, umierającego nędzarzem, w chwili gdy zbogacił swą ojczyznę, jest opłakany; wszelako w naszych czasach nie dzieje się już nic podobnego.
Pewien filozof powiedział: »Jeżeli jest coś piękniejszego od natury, sztuki, nauki — to niezawodnie człowiek silniejszy od przeciwności«.






Franciszek Garnier. — Czarna tłuszcza rzuciła się na nieprzyjaciela pokonanego...
ROZDZIAŁ II.
Podbój kuli ziemskiej.

Krzysztof Kolumb na schyłku życia swego pisał do króla Kastylii: »Od młodości żegluję, przepływam do dziś dnia morza; jest to sztuka, którą powinni śledzić ci, co pragną poznać tajniki tego świata«.
Słynny genueńczyk mówił prawdę. Tajniki tego świata, wielkie prawdy nauki ujawniają się wskutek poznawania przyrody i jej studyowania. Stąd też z pośród ludzi, najgodniejszych naszej pamięci, winniśmy w pierwszym rzędzie pomieścić tych, którzy poświęcili swe życie dla pokojowego podboju ziemi.
Któż w tej mierze zasługuje więcej na nasz wybór od tego niespospolitego człowieka, który kosztem uporczywej walki z fatalizmem przeznaczenia i z ludzkimi przesądami, odkrył światu całą półkulę naszej planety?
Krzysztof Kolumb urodził się w Genui w końcu 1436 r.; był on synem gręplownika wełny i miał dwóch braci, Bartłomieja i Jakóba. Po zaszczytnem ukończeniu nauk w Genui wstąpił do marynarki w czternastym roku życia. Brał udział w wyprawie do Tunisu i odbył podróż do Islandyi w 1477 r. Od wielu już lat zamieszkał w Lizbonie i tu zaślubił Felipę Monis de Palestrello, córkę biednego marynarza. Żaden punkt na kuli ziemskiej nie był ponętny dla jego umysłu, gdyż od lat stu Portugalia zdumiewała świat odkryciami geograficznemi swych żeglarzy. Wielkie plany dojrzewały już wówczas w jego mózgu; studyował pilnie drogi, otwierające się marynarzom, i wkrótce potem wystąpił z przedsięwzięciem, które miało unieśmiertelnić jego imię.
Głównym celem Kolumba nie było odkrycie nowego świata, lecz wynalezienie przez Atlantyk drogi do Indyi, czyli, jak sam się wyrażał: »Poszukiwanie Wschodu przez Zachód«.
Projekt ten nie koniecznie był nowy, zaprzątał już bowiem myśl niejednego żeglarza; uczony Toscanelli i wielu innych nad nim się zastanawiało, lecz Kolumb poświęcił się mu całkiem i w nim upatrywał nieodwołalny cel swego życia.
Krzysztof Kolumb był ubogi, a przedsięwzięcie jego kolosalne. Zwracał się nadaremnie najpierw do swego kraju ojczystego, następnie do miasta Genui o dostarczenie mu środków do dopięcia zamierzonego celu; wreszcie posłał swój projekt królowi portugalskiemu, Janowi II, który polecił go zbadać radzie złożonej z dwóch słynnych kosmografów. Ci orzekli, że myśl żeglarza jest himeryczna i szalona. Wszelako król nie chciał wcale przyjąć tego wyroku, ulegając chwilowo wpływowi człowieka postępowego i wielkiej inteligencyi, Piotra de Noronha, który pojął, »że potrzeba dla powiększenia bogactw Portugalii przebyć niezmierzone morza i poszukiwać drogi nieznanej, któraby pozwoliła zagarnąć wiele przeróżnych ludów«.
Wszelako Jan II, człowiek słaby, niepewny, wahający się, wkrótce przeszedł na stronę nieprzyjaciół Kolumba, a co więcej, nie tylko odrzucił ofiary wielkiego geografa, lecz nie lękał się użyć przeciw niemu najbezecniejszej zdrady. Władca ten nadużywając dobrej wiary, zawiązał układy z Kolumbem, żądał od niego map i planów, zlecił mu, aby rozwinął swe teorye przed Radą państwa, a gdy już stał się panem wszech jego tajemnic, wysłał karawellę na Atlantyk, która miała postępować drogą, wskazaną przez Kolumba i wydrzeć mu owoc jego geniuszu.
Karawella ta żeglowała ku zachodowi od czterech zaledwie dni, gdy sternicy, zaskoczeni przez burzę, wystraszeni, powrócili do portu.
Krzysztof Kolumb postanowił opuścić kraj, w którym pozostawiał tylko pełne goryczy wspomnienia. Wyruszył powtórnie do Genui, wznowił swe propozycye, lecz i tym razem nie miał powodzenia. Wszelako nic nie było w stanie go zniechęcić; po tylu przecierpianych zawodach, postanowił kołatać jeszcze do wszystkich drzwi, z ręką opuszczoną, lecz z podniesionem czołem — jak człowiek pragnący wyżebrać dla ludzkości odkrycie nowego świata.
Wkrótce przywiedziony został do ostatecznej nędzy; łachmany przyodziewały ciało szlachetnego żebraka; nadomiar nieszczęścia utracił żonę i musiał wychowywać jedenastoletniego swego syna.
Pewnego dnia, tułając się w okolicach miasta Palos de Mogues, w Andaluzyi, zaszedł przypadkiem przed bramę klasztoru franciszkańskiego. Tu kołacze, prosząc o kawałek chleba i trochę wody. Przeor Juan Perez de Marchena, przyjmuje cudzoziemca, wypytuje go, znajduje w jego zachowaniu się osobliwą godność i przejęty zostaje podziwem, gdy Kolumb opowiada mu swe dzieje, przedstawia plany i zwierza się ze swych nadziei. Gościnność przeora zmienia się wkrótce w przyjaźń szczerą; Kolumb dzięki temu potężnemu protektorowi ma otwarty wstęp do dworu hiszpańskiego, może widzieć króla Ferdynanda i królowę Izabellę.
Krzysztof Kolumb wyrusza do Korduby, gdzie przebywa król Hiszpanii, zajęty pilnie wyprawą przeciw Maurom; po nadaremnych kilkumiesięcznych prośbach otrzymuje wreszcie posłuchanie u Ferdynanda i Izabelli, przedstawia się skromnie, lecz z godnością, przejęty tą głęboką wiarą, że jest »narzędziem, wybranem przez niebo dla spełnienia wielkich celów«[9].
Ferdynand upatruje w rozległym projekcie Kolumba środek współzawodniczenia z morską potęgą Portugalii, lecz przed powzięciem postanowienia, król chce poradzić się sędziów kompetentnych.
Monarcha hiszpański poleca zbadać możliwość przedsięwzięcia radzie, mającej się zebrać w Salamance. Rada ta składa się z najsławniejszych uczonych i wielkich dygnitarzy państwa, uprzedzonych przeciw temu, który ośmielił się ich uczyć; słucha też słów awanturnika pogardliwie.
Krzysztof Kolumb ma im odpowiadać nie na argumenty naukowe, lecz na cytaty lub zarzuty z góry ułożone, tego na przykład rodzaju, że teorya antypodów sprzeciwia się wierze. Powiedziano mu, że gdyby istniały ziemie zaludnione poza oceanem, to trzebaby było przyjąć, że nie wszyscy ludzie pochodzą od Adama, gdyż oni nie mogli przejść mórz; powiedziano mu, że według niezbitych świadectw, ziemia jest płaska, na podobieństwo tarczy niewymiernej; powiedziano mu jeszcze, że gdyby ziemia była okrągła, niepodobna w tym razie przypuścić, aby była zamieszkała pod zwrotnikami, z powodu zbyt wysokiej tych stref temperatury. W ten sposób Krzysztof Kolumb, przyprowadzony do nędzy, był nadto uznany za szaleńca i heretyka.
Nie zniechęcając się tem, przyszły zdobywca nowego świata pisał do króla angielskiego; następnie w maju 1489 r. udał się do Ferdynanda i Izabelli, którzy po wyprawie przeciw Maladze powrócili do Korduby. W czasie tym projekt jego miał być na nowo rozpatrywany, lecz upływały lata, a wyrok pozostawiono w zawieszeniu. Wreszcie, w zimie 1491 roku, raport rady, odbywającej posiedzenia w Salamance, wyznaczonej przez króla, orzekł stanowczo: »że projekt Krzysztofa Kolumba był zwodniczy i niemożliwy, i że nie przystoi wielkim książętom mieszać się w przedsięwzięcia, oparte na tak słabych motywach, jak te, które zostały przedstawione«.
Nie będziemy opisywali tu nowych zawodów niestrudzonego orędownika, nie powiemy nic o jego chwilowem postanowieniu zwrócenia się do Karola VIII, króla Francyi, a natomiast przystąpimy do tej chwili, w której jego wytrwałość i stałość znalazły nagrodę. W lutym 1492 roku Krzysztof Kolumb za wstawieniem się Ludwika de Saint-Angel’a, poborcy dochodów duchownych w Aragonie, jednego z najgorętszych stronników jego teoryi, uzyskał nowe posłuchanie u królowej Izabelli. Towarzyszący mu przyjaciele bronili jego sprawy z takim zapałem i przekonaniem, że królowa przychyliła się do projektu i przyrzekła zająć się sama jego wykonaniem.
Kolumb po dwudziestoletnich usiłowaniach mógł wreszcie wyruszyć na morza z tytułem admirała i z obietnicą, że będzie zamianowany vice-królem i wielkorządcą wszystkich ziem i lądów, jakie mógłby odkryć. Wysłano rozkaz do władz portu Palos, polecający uzbroić trzy karawelle, zaopatrzyć je w marynarzy energicznych, którzy powinni być posłuszni we wszech rzeczach swemu dowódcy.
Statki te, jak je znamy z rycin ówczesnych, miały znacznie wyniesione w górę przody i tyły okrętowe, a pokładem opatrzony był wyłącznie tylko statek admiralski. Trudno przychodzi nam pojąć, jak mógł dokonać Kolumb olbrzymiego przedsięwzięcia, rozporządzając tak słabymi środkami, wyruszając na wątłych okrętach w podróż daleką po nieznanych oceanach. Uczuwamy współczucie i uwielbienie dla tego człowieka, który w pięćdziesiątym szóstym roku życia, to jest w wieku, w jakim wielu ludzi kończy swój zawód, rozpoczynał go i przez odkrycie na drugiej półkuli antypodów, otworzył nową erę w historyi ludzkości.
Kolumb opuścił port Palos 3-go sierpnia 1492 roku; po długiej walce z nieuctwem ludzkiem musiał ścierać się teraz z przesądami marynarzy, z trwogą, jaką ich przejmował niezmierzony Atlantyk i rozpostarte na nim pływające ławice gronorostów, a jednocześnie zwyciężać burze i niezliczone zawady na tej nieznanej drodze. Dwunastego października 1492 r., po siedmdziesięciodniowej żegludze, dostrzegł pierwszy raz ląd, który w mniemaniu jego był pobrzeżem Indyi. Ziemia, na którą Kolumb wstąpił, była wyspą: nadał jej nazwę San-Salvador[10]. Krajowcy, całkiem nadzy, przyjęli admirała i jego osadę z uniesieniami radości. Kolumb w bogatym stroju udał się na ląd i w imieniu króla i królowej Hiszpanii ziemię tę objął w posiadanie; wykrył też jeszcze trzy inne wyspy. Na Kubie wylądował 28-go października, a w następnym miesiącu w Hispanioli (dziś Haiti); tu zbudował warownię Natividad i, pozostawiwszy w niej komendanta z kilku ludźmi, wrócił do Hiszpanii.
Słynna ta na zawsze podróż, przedstawia nam jedno z najwspanialszych wysileń ludzkości w podboju ziemi, dokonanym wolą jednego człowieka; trwała ona przeszło siedm miesięcy.
Wrażenie wywarte w świecie przez to wielkie odkrycie, było olbrzymie. Nie spodziewano się całkiem powrotu karawelli, widziano przejętych trwogą odpływających marynarzy, którzy ośmielili się wziąć udział w tej zuchwałej wyprawie. Ocean, określany przez Arabów nazwą morza ciemności, przedstawiał się ówczesnym umysłom, jako otchłań, nie mająca granic. Jak tylko rozbiegła się wieść o powrocie Kolumba, o rzeczywistem odkryciu przezeń nieznanych lądów, powstał zapał nieopisany. Gdy Kolumb dopływał do Barcelony, gdzie go oczekiwał król z królową, ujrzał śpieszący na jego przyjęcie liczny orszak panów, którzy towarzyszyli mu do samego miasta. Tu sześciu Indyan, przywiezionych przez Kolumba, otwierało pochód; ci upstrzeni byli przeróżnemi barwami i przystrojeni złotemi ozdobami ich kraju rodzinnego. Poza nimi niesiono przeróżne rodzaje papug żywych, ptaki i zwierzęta wypchane, z gatunków dotąd nieznanych; rzadkie rośliny, którym przypisywano własności osobliwe. Okazywano ludowi korony złote, dające wyobrażenie o bogactwach nowych krain. Kolumb brał udział w tym pochodzie; jechał na pięknym koniu, otoczony świetnym orszakiem młodych Hiszpanów. Tłumy tłoczyły się w ulicach; okna i balkony zapełniały damy, na dachach domów lokowali się ciekawi. Wprowadzono admirała do obszernej sali, gdzie nań oczekiwał król z królową w otoczeniu wielkich grandów hiszpańskich. Gdy Kolumb wszedł, Ferdynand i Izabella powstali — admirał ukląkł dla ucałowania ich rąk, poczem zaczął opowiadać swą podróż. Słowa jego wywołały wzruszenie, które szacunek i uwielbienie zaledwie mogły w karbach utrzymać. Gdy Kolumb skończył opowiadanie, król, królowa i całe zgromadzenie padło na kolana — i wszystkie głosy połączyły się w dziękczynnym hymnie: Te Deum.
Najroztropniejsi nie mogli się oprzeć dziwnym złudzeniom, każdy mówił o odkryciu ziemi złota, krainy bogactw i wspaniałości — rzeczywistego raju kuli ziemskiej. Kolumb mniemał wraz z tłumem, że skarby tej ziemi były niewyczerpane.
Wielki geograf dosięgnął szczytu powodzenia; lecz szczęście, którem się poił przez te kilka dni, było, niestety, jedynem w całem jego życiu.
Dwudziestego piątego września 1493 roku Krzysztof Kolumb wyruszył powtórnie do odkrytej przez się ziemi; tym razem dowodził, z władzą nieograniczoną, czternastu karawellami i trzema wielkimi okrętami. Wielu szlachetnych panów towarzyszyło mu w tej wyprawie, liczącej co najmniej 1.200 ludzi. Rezultatem jej było odkrycie Gwadelupy, Jamajki, zwiedzenie wyspy Św. Dominika i Kuby.
Kolumb powrócił do Hiszpanii w 1496 roku; przywiózł z sobą 225 podróżnych, w tem 30 Indyan. Powrót jego był całkiem niepodobny do pierwszego. Towarzyszący mu Hiszpanie zniechęceni, znękani, pałali ku niemu nienawiścią. Ożywieni w chwili odjazdu z ojczyzny szalonemi nadziejami, wrócili schorzali i ubodzy, nie przestawali też gorzko narzekać na admirała, który im obiecywał niewyczerpane bogactwa.
Gdzież podział się ten raj zaczarowany, te ziemie obdarzające szczęściem i skarbami? Zamiast pomyślności, napotkali tylko ciężkie próby; opisywali też z goryczą walki, staczane z wyspiarzami, przebyte trudy i niedostatek. Kolumb usiłował napróżno ożywić zapał, rzucał popiół na ognisko zbyt rozżarzone — po uwielbieniach nastąpiła wzgarda. Para królewska przyjęła jednak admirała z pewnem zajęciem, choć chłodno; gdy proponował trzecią wyprawę, dostrzegł, że głucha zawiść, nizka zazdrość zaczynały działać przeciw niemu, podobne do bóstw złowrogich z czasów bohaterskich.
Trzydziestego maja 1498 roku wyruszył raz jeszcze w drogę z sześciu okrętami, ten człowiek z niezłomną wolą, z niezachwianą niczem duszą, potężniejący w nieszczęściu. W tej wycieczce odkrył wyspę Św. Trójcy, dotarł do lądu amerykańskiego, poznał zatokę Paria, wyspy Conception i Wniebowstąpienia. Musiał jednak uśmierzać powstania i bunty tych, których pozostawił na wyśpie Św. Dominika. Wśród kłopotów wszelakiego rodzaju i wzrastającej nienawiści jego współziomków wysłał pięć statków do Hiszpanii z listami, w których przedstawiał królowi swe zażalenia i krzywdy.
Wskutek intryg dworskich Ferdynand wysłał na wyspę Św. Dominika nie urzędnika i sędziego, jak tego żądał Kolumb, lecz kata, Franciszka Bobadilla, zaopatrzonego w dyplom królewski, mianujący go wielkorządcą nowych ziem i nadający mu władzę absolutną. Przybywszy do wyspy Św. Dominika, Bobadilla, postępując, jak władca, zajął zaraz na pomieszkanie dla siebie dom własny admirała i okazał kopię listów, nadających mu władzę nieograniczoną. Potem, nie zadając mu żadnych pytań, nie słuchając żadnych objaśnień, nie oskarżając go o nic, polecił uwięzić w twierdzy wraz z dwoma jego braćmi, którzy tu pozostawali. Bobadilla powierzył oficerowi, nazwiskiem Alonzo de Villejo, misyę odwiezienia admirała do Hiszpanii. Krzysztof Kolumb przyjął to wszystko z rezygnacyą, nie wymówiwszy jednego słowa skargi. Dwaj jego bracia wraz z nim zakuci w kajdany, jak zbrodniarze, sprowadzeni zostali na okręt, i bezzwłocznie wypłynęli na morze. Villejo, tknięty losem Kolumba, chciał mu zdjąć żelaza, admirał sprzeciwił się temu: »Zachowam je, rzekł, jako pamiątkę nagrody, pozyskanej za moje usługi.«
»Kajdany te, dodaje Ferdynand Kolumb, widzę zawsze zawieszone w gabinecie mojego ojca: polecił on, aby, gdy umrze, były wraz z nim w trumnie złożone.«
Gdy wielki żeglarz powrócił do Hiszpanii, król i królowa, wstydząc się bezwątpienia postępowania Bobadilli, rozkazali, aby więźniowie natychmiast uwolnieni zostali.
Kolumb był zniechęcony. »Świat stoczył ze mną tysiąc walk, pisze on, opierałem się wszystkim aż do dnia, w którym nie mogłem się bronić ani mieczem, ani roztropnością. Z jakiemże barbarzyństwem gnębiono mnie!«[11]. Czerpiąc wszakże siłę w duchu religijnym, cechującym jego epokę, nieporównany żeglarz chciał jeszcze czwartą z kolei odbyć podróż, która tym razem, jak sądził, powinna ostatecznie zbogacić Hiszpanię.
Kolumb wyruszył z Kadyksu 9-go marca 1502 roku w towarzystwie brata Bartłomieja. W sześćdziesiątym szóstym roku życia odkrył wyspę Guanagę, opłynął pobrzeża Honduras i Moskito, dotarł do Porto-Bello w międzymorzu Panama, wylądował w Veraguas, w którego okolicach napotkał bogate kopalnie złota; usiłował założyć kolonię na brzegach Belenu, lecz większą część ludzi, pozostawionych przez niego w tym kraju, pochwycili i wymordowali dzicy. Kolumb pośpieszył wyswobodzić pozostałych przy życiu, lecz burza liche jego statki prawie ze szczętem zniszczyła.

Tak ciężkie próby podkopywały jego zdrowie, zrujnowane zresztą przez wiek i cierpienia. Zdołał jednak wyzwolić swych towarzyszy i popłynął ku Hispanioli dla naprawy statków; wszelako straszliwsze jeszcze klęski od tych, które dotąd przetrwał, stawiły czoło jego energii. W drodze natarł na Kolumba tak gwałtowny orkan, że, według własnych słów
KRZYSZTOF KOLUMB.
Dwaj jego bracia wraz z nim okuci w kajdany, jak zbrodniarze...
jego, mniemano, iż zbliżył się koniec świata. Wśród burzy prądy przeciwne uniosły jego okręt na pełne morze, a następnie osadziły na mieliźnie. Osada zbuntowała się przeciw niemu; nadomiar nieszczęścia, admirał dotknięty został paraliżem. Gdyby nie energia jego brata, byłby prawdopodobnie zamordowany przez majtków. Bądź co bądź, wielki ten żeglarz powrócił na wyspę Św. Dominika, i 7-go listopada 1502 roku odpłynął do Hiszpanii. Liczył wówczas lat sześćdziesiąt dziewięć.

Wróciwszy dowiedział się, że królowa Izabella, »jego dobra gwiazda«, już nie żyła; odwoływania się do króla o wymierzenie sprawiedliwości pozostały bez skutku.
Straszliwa choroba, nurtując jego organizm, zadawała mu istne tortury. Dwudziestego maja 1506 roku skonał, wołając, jak Jezus na krzyżu: »Panie! w ręce Twoje oddaję ducha mego.«
Tak skończył ów męczennik w imię nauki. Chociaż współcześni usiłowali obniżyć wartość jego zasług, potomność jednomyślnym okrzykiem zgłuszyła ich szemrania nacechowane nienawiścią i zazdrością. Potomność składa winny hołd temu zdobywcy, który rozdarł zasłonę, ukrywającą pół świata od lat tysiąca, i woła przez usta Humboldta: »Kolumb oddał usługi rodowi ludzkiemu, niosąc mu w ofierze prawie nieskończoną ilość pojęć nowych, godnych uwagi; myśl ludzka zawdzięcza mu postęp. W zaraniu nowej ery, na granicy niepewnej czasów nowożytnych, wielka ta postać panuje ponad wiekiem, który jej dał życie, i który z kolei ożywiła.«
Krzysztof Kolumb jest żywym wyrazem XV wieku, epoki jedynej w historyi, epoki godnej podziwu, w której wszystkie siły dążą do określonego celu, w której Sebastyan Cabat, Vasco de Gama i niezliczeni inni żeglarze śpieszą wszyscy, jakby ożywieni jedną wspólną żądzą, zagarnąć kulę ziemską.
Wskutek raz nadanego popędu ruch ten się rozszerza, potężnieje, jakkolwiek okupiony bywa niedolą. Jakże wynagrodzono na przykład Ferdynanda Korteza[12] za nieoszacowane usługi, jakie oddał swej ojczyźnie? Tak samo, jak Krzysztofa Kolumba. Zdobywca Meksyku był prześladowany i potępiony niesprawiedliwym wyrokiem. W końcu swego świetnego zawodu przez lat sześć marniał na dworze hiszpańskim. Wolter powiada, że, nie mogąc uzyskać posłuchania u Karola V, roztrącił tłum, otaczający karocę cesarską, i zbliżył się do niej. Karol zapytał, co to za człowiek, Kortez odpowiedział: »Jestem ten człowiek, który ci dał więcej królestw, niż twoi przodkowie miast posiadali.«
Po odkryciu Ameryki Ferdynand Magellan, Portugalczyk, pierwszy powziął myśl, opłynąć dokoła ziemię. Wielki ten człowiek liczył zaledwie lat dwadzieścia, gdy Krzysztof Kolumb wylądował na ziemi amerykańskiej. Jak słusznie powiedziano, Magellan pamiętną swą podróżą naokoło kuli ziemskiej »wprowadził w świat zewnętrzny, widzialny, tęż samę prawdę, której Kolumb poszukiwał w innych szlakach — w sferze pojęć«.
Magellan, pochodzący z dobrej szlachty portugalskiej, w dwudziestym roku życia odbył pierwszą wyprawę do Indyi, żeglując ku Afryce. Niesprawiedliwe oskarżenia spotkały go za powrotem do Portugalii, król Don Manuel przyjął go ozięble. Magellan postanowił opuścić ojczyznę i ofiarować swe usługi Kastylii dla urzeczywistnienia wielkich planów, o jakich marzył. Wkrótce pozyskał w Karolu V protektora, lecz urzędnicy administracyi kolonialnej wystąpili nieprzyjaźnie przeciw niemu. Dwudziestego drugiego października 1518 r., w chwili gdy Magellan z pośpiechem uzbrajał flotę, podburzono lud przeciw niemu pod pozorem, że okręty w miejsce broni kastylskiej zaopatrzył w portugalską. Usiłowano zniszczyć ją — wpośród tumultu miecze błysnęły.
Karol V zgromił urzędników administracyi kolonialnej i wydał potrzebne rozkazy, aby wyprawa mogła wyruszyć w drogę. Magellan przyśpieszał odjazd, jakkolwiek jego przedsięwzięcie przedstawiało sie pod złą wróżbą; ustępując bowiem woli króla, zmuszony był przyjąć towarzystwo człowieka, posiadającego władzę, dorównywującą prawie jego atrybucyom. Człowiekiem tym był Juan de Carthagena, z tytułem jeneralnego inspektora, który miał dowodzić trzecim okrętem floty. Była to kreatura wszechwładnego prałata; Magellana nienawidził. Wielki żeglarz musiał nadto znosić obecność na swym statku śmiertelnego swego nieprzyjaciela i współziomka, Estevama Gomeza.
Przed przybyciem nowego admirała do Hiszpanii Gomez ten starał się o pozyskanie dowództwa nieograniczonego w wyprawie prawie również ważnej. Magellana, jak widzimy, w podróży jego naokoło ziemi, nie otaczali bynajmniej poświęceni przyjaciele i współpracownicy gorliwi, lecz współzawodnicy, w których piersi wrzała nienawiść głucha, nieprzejednana.
Jak tylko flota rozwinęła żagle w San-Lucaz de Barrameda, 20-go września 1520 r., Juan de Carthagena już zaczął uwłaczać powadze dowódcy, w rozmowie przybierał ton poufały, postępował z nim jak z równym sobie. Magellan energicznie bronił swych praw, wynikających z tytułu dowódcy jeneralnego, Carthagena nie zwracając na to żadnej uwagi, stawał się coraz zuchwalszy. Pewnego dnia, spierając się z admirałem w obecności kilku majtków, podniósł głos, mówiąc do niego tonem groźnym; Magellan pojął, że potrzeba było działać; rzucił się na Juana de Carthagena, schwycił go za pierś z niepohamowaną gwałtownością i okrzykiem: »Kapitanie, jesteś moim więźniem!« Ten energiczny postępek wywarł wrażenie zbawienne; napróżno Carthagena wzywał o pomoc oficerów, Magellan rozkazał zakuć go w kajdany, jak prostego majtka.
Wypadek ten miał miejsce u pobrzeży Gwinei, Magellan przepłynął Atlantyk, skierował się ku Brazylii i 20-go grudnia 1520 r. dotarł do zatoki Rio de Janeiro; żeglował w blizkości brzegów Ameryki w nadziei znalezienia przejścia, którego istnienie przewidywał w południowej stronie; przejścia, które w istocie otrzymało później jego nazwisko[13]. Zima zbliżała się — Magellan pragnął zatrzymać się w porcie Św. Juliana, lecz niezadowolenie osady ujawniło się wkrótce wybitnie. Wpośród tych okolic pustych, smutnych, zimnych, zniechęcenie opanowało umysł majtków. Podburzeni przez swych dowódców, domagali się powrotu do Hiszpanii. Magellan pozostał niezachwiany i ani prośby, ani groźby nie wywarły żadnego wpływu na jego wolę. Burzycielom oznajmił, że woli raczej umrzeć, niż wracać do Sewilli ze wstydem na czole; jego energia i moc duszy uciszyły najuporczywszych.
Szemrania ustały, lecz spiski, knowane w cieniu, wybuchły wkrótce, podżegane przez dwóch oficerów: Luiza de Mendoza i Gasparda de Quesada. Odegrał się wówczas dramat opłakany i krwawy. Magellan opuszczony, pozostawiony własnym siłom, pojął, że nie było innego środka do wyboru, jak zadać cios, lub go odebrać. Wysłał on do Luiza de Mendoza człowieka pewnego i poświęconego sprawie — Gonzala Ginez de Espinosa. Ten wręczył zbuntowanemu oficerowi list, w którym dowódca jeneralny nakazywał mu stawić się przed sobą bezzwłocznie. Luiz de Mendoza oznajmił, że nie spełni rozkazu, z którego wyśmiewał się szyderczo. Espinosa rzucił się nań i utopił sztylet w jego piersi. Mendoza padł nieżywy.
Magellan postępował tak zręcznie, energicznie i śmiało, że przywiódł do posłuszeństwa osadę dwóch okrętów zbuntowanych Victoria i Trinidad. Głowa Gasparda de Quesada spadła. Ciała ofiar poniesiono na pobrzeże, gdzie oficer wobec zgromadzonej całej osady odczytał uroczyście wyrok, piętnujący hańbą pamięć zdrajców.
Jak tylko spełniony został ten akt sprawiedliwości surowej, lecz koniecznej, gdyż w istocie życiu dowódcy zagrażało niebezpieczeństwo, Magellan opuścił port San-Julian. Pokonał bunty ludzi, a teraz musiał znowu walczyć z żywiołami; flota jego wytrzymała straszliwą burzę, w której omal ze szczętem zniszczona nie została. Po przebyciu tysiącznych niebezpieczeństw, Magellan dotarł do Ziemi Ognistej i wykrył wkońcu przejście, którego istnienie przewidywał na ostatecznym krańcu Ameryki Południowej. Wyprawa wypłynęła z cieśniny Magellana 27-go listopada 1520 r. i skierowała się w stronę północno-zachodnią, żeglując wśród rozległego morza, tak cichego naówczas i łaskawego, że nadano mu nazwę Oceanu Spokojnego. Magellan w ciągu długiej swej podróży w tych szlakach wykrył wyspy Maryańskie, a następnie wylądował dla naprawy okrętów na wyspie Zebu.
Król tej wyspy przyjął wyprawę z oznakami najwyższej uprzejmości. Magellan zakrzewił wiarę chrześcijańską w tych stronach, zbudował tu kościół, lecz popełnił wkrótce ważny błąd, poddając władzy króla Zebu innych sąsiednich tej wyspy władców.
Ci z oburzeniem odrzucili postanowienia cudzoziemca, a jeden z nich, król wyspy Mactan, zebrał armię sześć tysięcy wojowników liczącą, dla oparcia się Europejczykom.
Magellan zamierzył skarcić to, co poczytywał za nieposłuszeństwo, uwłaczające jego władzy. Wyruszył z garścią ludzi i dotarł do wsi, będącej rezydencyą króla Mactan’u. Była opuszczona — spalił ją. W tejże chwili nadbiegł oddział Indyan i zawiązała się walka, w której Hiszpanie obrzuceni zostali chmurą strzał i kamieni. Opierali się bohatersko, lecz dostrzegli ciągle wzrastające tłumy nieprzyjaciół, którym przybywały widoczne posiłki. Magellan, dowodzący tylko pięćdziesięciu ludźmi, pojął, że potrzeba szybko cofać się i powstrzymać zapęd zuchwałej odwagi. Nie stracił jednak zwykłej mu krwi zimnej, nakazał odwrót, cofając się ku brzegom. Zdołał dotrzeć do swych szalup, lecz rzucony silnie kamień ugodził go w nogę i obalił, a jeden ze ścigających Indyan przebił go włócznią. Było to 27-go kwietnia 1521 roku.
Magellan nie żył — lecz spełnił swą misyę. Wielkie zadanie podróży naokoło świata ziemskiego było faktem dokonanym[14].
Tradycya tych pierwszych zdobyczy morskich nadała w czasach późniejszych popęd nowym pionierom.
W obu Amerykach znajdują już oni szerokie pole działalności, przedstawiają się przed ich zdumionym wzrokiem rozległy ląd australski i wyspy oceanu. Tajemnicza Afryka, od tylu wieków podniecająca ciekawość badaczy, dziś otwiera swe bramy narodom ucywilizowanym, i tylko bieguny, osłonięte niedostępnym wałem lodowisk, opierają się jeszcze, lecz już słabo, temu olbrzymiemu ruchowi naukowemu.
Sfery biegunowe, te rozległe obszary lądu i morza, przedstawiają bogate pole poszukiwań dla badacza. Biegun zwłaszcza północny jest ponętny dla żeglarzy: tu, moglibyśmy powiedzieć, wysiłki były najenergiczniejsze, a chociaż pozyskane rezultaty są nie tyle zadawalające, jak na innych punktach ziemi, niemniejsze były przecież poświęcenia i ofiary.
Drogę, wiodącą do lodowisk biegunowych, wskazują groby bohaterów, którzy w tych szlakach złożyli dla nauki życie w ofierze.
Pierwsze miejsce w tej liście męczenników należy się Wilhelmowi Barents. Ten badacz ścisły i śmiały marynarz może być uważany za dowódcę pierwszej wyprawy biegunowej, wistocie godnej tej nazwy. Wyprawa ta wyruszyła 4-go czerwca 1594 roku. Barents dotarł do Nowej Ziemi, pod 73°, 25 szerokości północnej. Napróżno usiłował jednak utorować sobie przejście przez masy lodów biegunowych. W drugiej podróży, ten żeglarz holenderski dokonał jednego z najważniejszych odkryć na granicy nieznanych przed nim okolic biegunowych (1596 r.).
Barents z osadą okrętową żeglował naokoło krańca północno-zachodniego Nowej Ziemi i przetrwał straszliwe cierpienia podczas pierwszej zimy pod stopniem szerokości, do jakiego nie zbliżyli się dotąd nigdy Europejczycy. Członek wyprawy Gerrit de Veer był jej historyografem; dziś jeszcze nie można odczytywać bez wzruszenia opisów tych pierwszych przygód w okolicach biegunowych, skreślonych stylem prostym, często naiwnym.
Marynarze holenderscy uwięzieni zostali w zatoce, którą Barents nazwał Hawrem lodowym, i tu zmuszeni byli spędzić całą zimę wśród wielkich mrozów, nędzy, smutku i kłopotów, poczytując się jeszcze za szczęśliwych, że mogli uzbierać nieco drzewa. Pomimo zimna, niedostatku, zabrali się do roboty i zbudowali dom, do którego przenieśli wszystkie zapasy żywności. Gerrit de Veer nadmienia, że jego towarzysze nigdy nie tracili dobrego humoru; znosili los z rezygnacyą, zachowując karność i odwagę. Współziomkowie ich powinni być dumni z postępowania tych dzielnych marynarzy. W wystawionym domu urządzili komin, przez dach przeprowadzony, ustawili łóżka wzdłuż ścian i przenieśli tu zegar.
Przez całą zimę słyszeć się dawał tylko głuchy łoskot pękających lodów i posępny świst uraganów; niedostatek był wielki. Barents pokrzepiał odwagę swych współtowarzyszy, lecz wkrótce uległ ciężkiej chorobie. Z brzaskiem dnia 24-go stycznia utracił całkiem siły, a 14-go czerwca 1597 r., gdy rozwinięto żagle, przeniesiono z drewnianego domu na okręt dowódcę, gdyż tak był osłabiony, że nie mógł postąpić kroku. Barents umarł 19-go czerwca, znalazł grób wśród tej lodowatej natury, która była areną jego działalności.
Drewniany domek Barents’a pozostawał samotny na pobrzeżu zatoki lodowej w ciągu dwustu siedmdziesięciu ośmiu lat. Siódmego września 1871 roku, żeglarz norweski Elling Carlsen wykrył go szczęśliwie. Domek był jeszcze w stanie dobrym. Łóżka, zegar, halabardy, muszkiety, naczynia stołowe, znajdowały się w nim ustawione w tymże porządku, w jakim je Gerrit de Veer opisał. Pojąć łatwo, że nie bez wzruszenia dowódca norweski wchodził do tego opuszczonego pomieszkania, do którego prawie od trzech stuleci nie wstąpiła żadna ludzka istota. Relikwie domku drewnianego były ze czcią zebrane przez Jonge’a, uczonego Holendra, który, podając opis wszystkich przedmiotów wyprawy Barents’a (Haga, 1872 r.), zbogacił archeologię nowym cennym nabytkiem.
Na początku XVII wieku marynarz angielski, Henryk Hudson, na małym okręcie wypłynął na pełne morze, kierując się ku wschodnim brzegom Grenlandyi, a następnie zwiedził część Spitzbergu, czyli tak nazwanej przezeń Nowej Ziemi. Hudson odkrył w Ameryce północnej rzekę i zatokę, noszącą odtąd jego nazwisko. Śmierć jego była tragiczna i straszliwa. Wyruszywszy z nowo odkrytej przez się zatoki, pożeglował ku północnej Ameryce, lecz wskutek równie długiej jak niebezpiecznej podróży żywności zabrakło. Osada zbuntowała się i nieszczęśliwego dowódcę wraz z synem i kilku majtkami wrzuciła do szalupy, pozostawiając go wśród fal oceanu. Od tej chwili nie słyszano więcej o nieszczęsnym żeglarzu, tak nikczemnie zdradzonym, który, podobnie jak Barents, znalazł śmierć na polu swej sławy.
Z pośród dramatów, które odegrały się w okolicach bieguna północnego, najwięcej wzruszający jest skon kapitana Johna Franklina, którego imię nie zatrze się nigdy w historyi geografii. Trudno byłoby nam znaleźć w zawodzie marynarza słynniejszą kartę biograficzną. Franklin, wstąpiwszy do marynarki angielskiej w 1800 r., brał udział w bitwie morskiej stoczonej przez Nelsona pod Kopenhagą, następnie odbył podróż do Australii, w której omal nie zginął wskutek rozbicia się okrętu w 1803 roku.
W bitwie pod Trafalgarem, Franklin odznaczył się nieporównaną odwagą.
W 1804 roku był raniony podczas oblężenia Nowego-Orleanu, bronionego bohatersko przez Jacksona. Od 1818 r. John Franklin występuje w charakterze badacza stref biegunowych. W 1819 roku w towarzystwie Richardsona, Hooda, Backa i Hepburna, przebiega on pieszo, ponosząc niewypowiedziane cierpienia, pobrzeże północnej Ameryki, zwiedziwszy ten nieznany szlak na przestrzeni 900 kilometrów.
Wędrowcy mogli posuwać się tylko bardzo powolnie wpośród olbrzymich pustyń śnieżystych, tu i owdzie przerzniętych głębokimi parowami. Czuli się tak osłabieni, że niektórzy z nich utracili przytomność. Back musiał wysunąć się naprzód z trzema ludźmi dla wyszukania pomocy w twierdzy Przedsięwzięcie, niedaleko Jeziora Niewolniczego. W czasie tym Franklin, odzyskawszy nieco sił, usiłował z pozostałymi ludźmi odbywać dalszy pochód, lecz zaledwie pięć do sześciu mil francuskich mógł przebyć dziennie. Dwóch Kanadyjczyków zginęło w śniegu; podzielono się podeszwami ich trzewików. Richardson, majtek angielski, i jeden Irokejczyk, należący do wyprawy, zmuszeni byli zatrzymać się i spoczęli pod szałasem; Franklin odbywał dalej swą rozpaczliwą drogę i stracił jeszcze trzech Kanadyjczyków. Wreszcie dostrzeżono twierdzę Przedsięwzięcie, lecz niestety opuszczoną! Nie można było w niej znaleść żadnego pożywienia; — cała nadzieja wyswobodzenia znikła i to w chwili, gdy ci nieszczęśliwi sądzili, że są ocaleni. Po tem fatalnem odkryciu, spojrzeli na siebie i, nie wymówiwszy jednego słowa, zapłakali. Franklin pozostał w twierdzy z trzema ludźmi i zaczął gotować rosół z kości, porzuconych w śmietniku. Po dwóch dniach przybył Richardson z majtkiem angielskim Hepburna, i tu dowiedział się, że Irokejczyk Michał zamordował Hooda. Doktor Richardson ukarał zabójcę, położywszy go trupem wystrzałem z pistoletu. Jak widzimy, zbrodnia dołączyła się do okropności głodu, zimna i opuszczenia. Pierwszego listopada znowu dwóch Kanadyjczyków zmarło w twierdzy. Wreszcie 7 tegoż miesiąca, gdy Franklin już oswajał się z myślą straszliwego losu, przybyli Indyanie wysłani przez Backa z dostatnim zapasem żywności.
Potrzeba czytać w sprawozdaniu podróży Franklina prosty i wyruszający opis tej wyprawy. Jego wielkość duszy, odwaga, cierpienia, w których zapominał o sobie, aby myśleć o drugich, godne są uwielbienia.
Aby zrozumieć, jak ciężkie próby przebyli Franklin i jego towarzysze, trzeba poznać, czem były brzegi Ameryki północnej w tej już od nas odległej epoce.
Kompania angielska w celu zaprowadzenia handlu zamiennego z Eskimami, pomieściła się w licznych barakach drewnianych, na których dachu powiewała flaga angielska. Baraki te przypominały położeniem i rozkładem blokhauzy afrykańskie. Posterunki Kompanii znajdowały się na tym rozległym łańcuchu jezior, tworzącym rys charakterystyczny tej części wielkiego lądu amerykańskiego. Śnieg, ostrość klimatu okropnego jednoczyły się z samotnością tych ogromnych pustyń lodowatych. Franklin z towarzyszami niekiedy poprzestawać musiał na pemmikanie[15], stanowiącym jedyny jego posiłek, do którego dodawał mchu, zwanego Flakami skalistymi, aby powiększyć jego pożywność. Jak mogli ludzie po przebyciu podobnych tortur, narażać się jeszcze dobrowolnie na też same niebezpieczeństwa? Tak wielka pogarda śmierci, taka obojętność na niedostatek i trudy, przeraża nas; John Franklin był jednym z ludzi nie cofających się nigdy przed najtrudniejszem zadaniem.
W 1825 roku przedsięwziął nową ważną wyprawę. W 1845 r. wyruszył znowu ku szlakom nieznanym, i bezwątpienia ściśnięty ze wszech stron górami lodowymi, które mu zamknęły drogę do powrotu, zniknął na zawsze z widowni świata. Wiadomem jest z jakiem poświęceniem, troskliwością i nieugiętą wytrwałością lady Franklin, dzielnie przez kraj wspierana, wysyłała jedną wyprawę po drugiej w celu odnalezienia swego męża. Były to wysiłki bohaterskie, lecz bezowocne. Dopiero w latach 1857 i 1859 napotkano zwłoki ludzkie i liczne szczątki, należące do wyprawy Franklina, w okolicach Ziemi króla Wilhelma.
Franklin odznaczał się wielką odwagą, a zarazem nieporównaną łagodnością charakteru. Przyjaciel jego Parry mówił o nim: »Był to człowiek, nie cofający się przed żadnem niebezpieczeństwem, a jednak obdarzony taką dobrocią serca, że niezdolny był zabić nawet muchy«.
W czasie jednej z wypraw angielskich, poszukujących Franklina, a mianowicie tej, którą dowodził Kennedy w 1851 roku, odznaczyli się dwaj oficerowie marynarki francuskiej, Emil de Bray i René Bellot. Ten ostatni, złożywszy dowody niepospolitej odwagi i poświęcenia, wrócił do Anglii, gdzie był witany z zapałem przez współziomków. Wkrótce potem wziął udział w nowej wyprawie, nad którą w 1852 r. objął dowództwo kapitan Inglefield. Jednego dnia Bellot, przebywając pieszo odnogę morza lodowatego z kilku ludźmi, pozostającymi pod jego rozkazami, poślizgnął się i wpadł w głębię olbrzymiej rozpadliny, która się rozwarła pod jego stopami. Śmierć jego wywołała żal powszechny, gdyż umiał pozyskać szacunek i przyjaźń wszystkich. Opłakiwano w Anglii i we Francyi tego człowieka, tak młodego i mężnego, ofiarę szlachetnej gorliwości, ożywiającej tylko wielkie dusze. Nie było jednej ludzkiej istoty, nie wyłączając Eskimów, któraby nie przywiązała się do tego zacnego charakteru; na wieść też o skonie młodzieńca, z piersi wszystkich wydarł się jeden okrzyk głębokiego żalu: »Biedny Bellot!«
W kilka lat po śmierci nieszczęśliwego marynarza ogłoszone zostały noty, dotyczące jego podróży, a zarazem obejmujące dzieje jego życia. Miłość ojczyzny i rodziny, szlachetność serca, odwaga nie wyzywająca, lecz w chwilach stanowczych nieugięta, poczucie obowiązku, najczystsza bezinteresowność widnieją w tych kartkach, kreślonych stylem prostym a ponętnym. Rzadkie te przymioty w połączeniu z jego bohaterską śmiercią przedstawiają nam najpiękniejszy wzór prawdziwego poświęcenia.
Bellot, urodzony w Paryżu w 1826 r., był synem prostego kowala; wychowanie odebrał w Rochefort, gdzie mieszkał jego ojciec. W szkole marynarki był jednym z pierwszych uczniów, po wyjściu z niej w wyprawie do Madagaskaru został raniony. W dwudziestym roku życia pozyskał stopień podporucznika okrętu i krzyż legii honorowej; był zresztą ulubieńcem, poszukiwanym przez wszystkich dowódców. Wyprawy angielskie, wysyłane w celu odnalezienia Franklina, rozogniły jego odwagę. Zdawało mu się, że w tak zaszczytnem przedsięwzięciu Francya powinna być reprezentowana przynajmniej przez jednego ze swych synów. Prosił lady Franklin, aby mu pozwoliła towarzyszyć wyprawie bez pobierania żołdu, jako dowódcy statku, który uzbroił własnym kosztem. Prośbie jego uczyniono zadość.
Bellot, równie jak Jacquemont, odfotografował się cały w notach, spisywanych codziennie, które odczytując, wzruszeni jesteśmy do łez, podniosłością uczuć wyrażonych w tych kartkach.
Wpośród puszcz biegunowych, otoczony lodowiskami, znosząc mrozy, marynarz ten pisał w swym dzienniku:
»Czyż nie powinienem myśleć o tem, że mam obowiązek utrzymywania licznej i drogiej mi rodziny, która we mnie całą nadzieję pokłada? Sądzą, że jestem ambitny, i to jest najczystszą prawdą, lecz czyż może być szlachetniejszy cel dla ambicyi młodego człowieka? Zapominam zbyt często o tem, czem byłem, zapominam, że mój ojciec jest ubogim robotnikiem, mającym liczną rodzinę, że dla mnie poniósł wielkie ofiary, że pieniądz, który wydaję, byłby mu wielką pomocą«. Dalej Bellot przypomina sobie czarną, okopconą pracownię, w której spędził lata dziecinne. W kilku miejscach wyraża żal, że nie słyszy uderzeń młota kowalskiego, że nie bierze udziału w rocznicach świąt familijnych, że nie składa posagu dla sióstr, że nie przynosi szczęścia matce. »Biedna matka! powiada, ileż przezemnie zniosła trosk, zanim wstąpiłem do marynarki, ileż razy zatrwożyłem ją moją swawolą! A teraz, czyż nie ma nowych obaw o mój los, czyż może być spokojna o moje istnienie! Dlaczegóż nie mogę rozpocząć ubiegłego życia na nowo! Jakże byłbym posłuszny, pracowity, przejęty uszanowaniem! Biedna, dobra, nieoszacowana matko! komuż zawdzięczam to, co umiem, i to, czem jestem. Ach! gdybym mógł, choćby przez dzień jeden, tysiącem pieszczot osłodzić ostatnie dni twego życia, które prawie zawsze aż dotąd upływa we łzach i niepewności jutra!«
Bellot do ostatka pozostał wierny swym zasadom, na kilka minut przed swą tragiczną śmiercią mówił towarzyszom, że powinni się poczytywać za nierównie szczęśliwszych od tych, którzy na brzegu pozostali, ponieważ mają nad nimi tę wyższość, że cierpią dla spełnienia obowiązku.
Mówiąc o strefach biegunowych, nie możemy pomijać żeglarza francuskiego, Juliusza de Blosseville’a[16], który w tych szlakach zakończył życie, w podobny sposób jak John Franklin. Po ukończeniu nauk Juliusz de Blosseville przebiegł najpierw w charakterze ochotnika marynarki Senegal i Martynikę. Liczył zaledwie lat dwadzieścia, gdy w 1822 r. przyjął udział w wyprawie naukowej, która wyruszyła na ocean pod dowództwem kapitana Duperrey na okręcie Coquille. W 1827 roku zwiedził morza indyjskie i chińskie. W 1833 r. na statku Lilloise, którym dowodził, odpłynął do Grenlandyi i skreślił kartę części wschodniej tego kraju, zebrawszy przytem liczne spostrzeżenia, dotyczące magnetyzmu ziemskiego. Wkrótce potem otrzymane od niego listy donosiły, że w chwili gdy przygotowywał się do powrotu, uwięziony został wśród lodów, że następnie wyswobodził się od nich i zatrzymał w Vapna-Fiord. Odtąd o Juliuszu de Blosseville i jego okrętowej osadzie wieści umilkły. Wyprawy na okrętach Recherche i Aventury napróżno kusiły się ślad jego odnaleźć.
Przenosząc się z krain biegunowych pod zwrotniki, napotkalibyśmy niemniej godne zaznaczenia przykłady poświęceń i zaszczytnej śmierci. Afryka zwłaszcza dostarczy nam ich tysiące; wybierzemy z nich te tylko, które upamiętniły się najwięcej w badaniu tej części kuli ziemskiej.
René Caillé jest jednym z pierwszych Europejczyków, którzy na początku bieżącego stulecia przedarli się do serca Afryki. Urodził się 19 września 1799 r. w Maugé w departamencie Deux-Sèvres. Ojciec jego, prosty piekarz, umarł w młodym wieku; René Caillé został sierotą w dzieciństwie. Oddany przez wuja do szkoły elementarnej z uwolnieniem od opłaty, nauczył się czytać i pisać. W piętnastym roku życia wpadł mu do ręki Robinzon Kruzoe. Słynna książka Daniela Foë rozpaliła gorącą wyobraźnię przyszłego podróżnika. Powołanie jego było odtąd powzięte, przeznaczenie nakreślone nieodwołalnie. Słyszał utrzymujących, że karty Afryki są wielce niedokładne, że istnieją w środkowej części tego wielkiego lądu kraje całkiem nieznane. Zapragnął je odkryć i w drogę wyruszył. Miał lat szesnaście i 60 franków w kieszeni.
Cóż można zrobić z tak skromnymi funduszami? Jego też całe życie jest romansem.
René Caillée udał się najpierw do Rochefortu, gdzie powziął wiadomość, że dwa statki Loara i Meduza miały rozwinąć żagle do Senegalu. Szczęśliwym trafem młody wędrowiec wstąpił na pierwszą fregatę; gdyby wybrał drugą, podzieliłby los tych nieszczęśliwych, którzy zginęli w jednym z najstraszniejszych dramatów morza. Rozbicie się Meduzy pozostanie na zawsze niezatartym wypadkiem w dziejach marynarki.
Na fregacie Loara René Caillé dopłynął do Senegalu, dostał się do miasta Saint-Louis, zwiedził Gwadelupę i wziął udział jako ochotnik w wyprawie Partarrieu, która przebyła kraje Dżolof, Futah i Bondu. René Caillé wrócił do Francyi dla wyleczenia się z uporczywej zimnicy. Po odzyskaniu zdrowia bez straty czasu wyruszył znów do Senegalu i ofiarował swe usługi baronowi Roger’owi, słynnemu protektorowi odkryć geograficznych. Po wielu trudnościach otrzymał od tego administratora nieco towarów, którymi prowadził handel z Maurami z pokolenia Berakerah. Włócząc się przez ośm miesięcy od jednego szałasu do drugiego, posunął się ku stronie północno-wschodniej Polos’u, przebywszy 200 kilometrów drogi. Powróciwszy do Saint-Louis, śmiały ten wędrowiec postanowił przedsięwziąć podróż do Tombuktu.
René Caillé był ubogi, niewiele też wzbudzał zaufania i dlatego napróżno upraszał o nowe towary; odmówiono mu nawet paszportu, gdy chciał się udać do posiadłości angielskich w Gambii. Dla tego charakteru stanowczego i nieugiętego zniechęcenie było rzeczą nieznaną. Wyruszył pieszo, doszedł do Gorée, potem do Sierra Leone i przedstawił się gubernatorowi w Free Town. Tu doznał nowego upokorzenia, gdyż gubernator odmówił mu poparcia. Pomimo to René Caillé nie upadł na duchu, został handlarzem indyga, zebrał małą sumkę, zakupił za nią nieco towarów, przywdział strój Araba, podał się za młodego Egipcyanina z Aleksandryi i przedsięwziął sam, bez wsparcia, bez protekcyi, bez żadnych innych środków, prócz silnej woli, wyprawę, której tylu innych wędrowców, popieranych przez rządy państw potężnych, nie mogło dokonać.
René Caillé wyruszył z Kakudy 19 kwietnia 1827 roku. Odtąd nikt o nim nie słyszał.
W połowie roku następnego świat uczony dowiedział się o nowinie zdumiewającej. Jakiś Francuz wylądował w Tulonie, a powracał z tajemniczych krain środkowej Afryki, do których dotarł pierwszy z wędrowców. Powracał z Tombuktu. Tym młodym nieznajomym był ów nieustraszony René Caillé. Przybycie jego było ważnym wypadkiem. Każdy zarzucał pytaniami człowieka, który sam jeden rozwiązał wielkie zagadnienie naukowe, a Towarzystwo geograficzne paryskie wyznaczyło mu nagrodę, przyrzeczoną oddawna temu, ktoby zdołał przedrzeć się do Tombuktu. Gdy dowiedziano się, w jaki sposób René Caillé podołał temu zadaniu, podziwiano jego odwagę i wytrwałość. Caillé po przebyciu krajów Inanke, Futah, Dżalo, Baleya, Amana, pierwszy przepłynął Niger i zapuścił się w całkiem nieznane okolice. Szeroka rana w nodze zatrzymała go w Ziné, wśród Murzynów, gdzie pozostawał przez pięć miesięcy, znosząc najboleśniejsze cierpienia. Wskutek złego i niedostatecznego pożywienia wywiązał się szkorbut i gorączka; Caillé utracił część kości podniebieniowej, przetrwał jednak wszystkie te choroby dzięki krzepkiej swej organizacyi i sile moralnej. Dziewiątego stycznia 1828 r. René Caillé po odzyskaniu zdrowia, zapuścił się w okolice, całkiem nieznane geografii; po długiej wędrówce dotarł w pobliżu Dżeny do Nigru i po miesięcznej żegludze, połączonej z wielu niebezpieczeństwami, przybył do Tombuktu. Chcąc wracać, trzeba było przejść przez pustynię; nieszczęśliwy Caillé, przywiedziony do nędzy i żebractwa, zmuszony był wlec się za karawaną i przez dwa miesiące znosić pogardę, a niekiedy nawet złe obejście.
Caillé za powrotem do Francyi znalazł u współziomków nagrodę za swe trudy; piersi jego ozdobiono krzyżem legii honorowej; sprawozdanie z jego cudownej podróży wkrótce przez rząd ogłoszone zostało. Ofiarowano mu nadto pensyę, przywiązaną do posady, jaką otrzymał w administracyi Senegalu. Wszelako René Caillé nie długo cieszył się spoczynkiem i sławą. Straszliwa choroba, której zarodki przyniósł z Afryki, wydała go na męczeństwo. Caillé umarł 17 maja 1838 roku, licząc 39 lat życia.
Po upływie około dwudziestu lat od śmierci René Caille’go, Towarzystwo geograficzne przyznało wielki medal dwom jeszcze wędrowcom francuskim, którzy przebiegli okolice, położone między Senegalem a Nigrem. Tymi byli Mage i doktor Quintin. Mage, równie jak jego poprzednik René Caillé, skończył życie w sile wieku, w czasie straszliwego rozbicia się okrętu; imię jego powiększyło listę ofiar w tym zawodzie.
Mage, w 13-tym roku życia wyruszywszy do Borda, przebiegł w charakterze ochotnika Ocean Spokojny, morze Antylskie i Bałtyk. W 1857 roku w stopniu podporucznika okrętu odpływa z Brestu do Gabon, zajmuje nieustannie najniebezpieczniejsze posterunki i poświęca się z zapałem interesom Francyi. Choroba przerywa jego działalność, lecz nie pokonywa męstwa; przeniesiony do Saint-Louis, torturowany jest przez zimnicę, z której zaledwie wyleczywszy się, uprasza o powierzenie mu wyprawy do wyższej Senegambii. W 1860 r. zapuszcza się w stronę Casamance z oddziałem wojska francuskiego i odznacza się świetnie. Później, w czasie wyprawy Guesnona, jednej z najwięcej morderczych w historyi Senegalu, Mage zwraca na siebie uwagę władzy sumiennem spełnianiem obowiązków. W dwudziestym czwartym roku życia mianowany zostaje porucznikiem okrętu.
»Za powrotem do Francyi, powiada Ryszard Cortambert, jeden z jego biografów, człowiek ten kuszony był znowu przez szatana, zachęcającego do nowych wielkich przedsięwzięć; Mage ubiegał się też o zaszczyt pozyskania dowództwa wyprawy, której generał Faidherbe plan skreślił. Chodziło tu o przerzucenie się z Senegalu do Nigru, przez kraje, prawie dotąd nie zwiedzane, często nawet całkiem nieznane. Była to misya wielce niebezpieczna, zarazem naukowa i dyplomatyczna. Mage wyruszył w drogę z doktorem Quintin; w walce z klimatem i krajowcami zginęło wiele ofiar, lecz bądźcobądź tryumf był zupełny.«
W końcu 1869 r. Mage wracał do Francyi na statku Gorgone, na którym dowodził. Nie liczył wówczas jeszcze trzydziestu trzech lat; po odbyciu tej nowej dwuletniej kampanii powracał do ojczyzny i domowego ogniska, do młodej żony, oczekującej go z utęsknieniem. Podczas nocy z 19-go na 20-go grudnia zbliża się do brzegów Bretanii i zamierza wpłynąć do portu Brest; lecz zrywa się burza szalona, gwałtowny orkan rzuca Gorgonę na rafę podwodną, w odległości kilku mil francuskich od portu. Mage ze stu dwudziestu ludźmi, stanowiącymi osadę okrętową, pochłonięty zostaje przez fale.
Dawid Livingstone jest niezaprzeczenie jednym z najsłynniejszych wędrowców, jacy odznaczyli się w arenie badań geograficznych. Występuje on w niej w charakterze jednej z najszlachetniejszych postaci cywilizacyi nowożytnej, a zarazem przedstawia nam jeden z najpiękniejszych wzorów poświęcenia się dla nauki i ludzi. Livingstone urodził się w Blantyre, w Szkocyi, 19 marca 1813 roku, kreśli on nam dzieje swego życia, opowiada z dumą o swych przodkach, na których honorze nie było nigdy żadnej skazy. Godłem tego wędrowca i jego praojców było zawsze: »Bądź prawym.« Wszelako on był nie tylko prawym, ale i szczytnym dobrocią serca, siłą woli. Od dziesiątego roku życia młodziuchny Dawid musiał zaspakajać owocem pracy dziecięcej potrzeby swej rodziny. Spełniał on skromne obowiązki robotnika w rękodzielni bawełny w Blantyre. Gdy nastąpił wieczór, zabierał się do nauki, w ciągu zaś dnia kładł książki przed sobą na warsztacie i chciwie je czytał. Łoskot maszyn nie przeszkadzał mu wcale. »Temu to zawdzięczam, powiada Livingstone, że mi całkiem obojętny jest hałas, że mogę z największą łatwością czytać i pisać wpośród wrzasku bawiących się dzieci lub wśród gromady dzikich, którzy tańczą i wyją.«
W dziewiętnastym roku życia pełnił obowiązki tkacza w fabryce bawełny; pobierając wyższą nieco płacę, mógł już wieczorem słuchać wykładu medycyny i teologii. Stał się głęboko religijny, lecz jego wiara zawsze była wzniosła i szczera; pałał wielką miłością dla ojczyzny, i najulubieńszą jego rozkoszą było nieść pomoc cierpiącej ludzkości, nawet z narażeniem życia. Nakoniec po wysiłkach wytrwałej pracy ten skromny robotnik doczekał się dnia, w którym pozyskał stopień uniwersytecki na wydziale medycyny i chirurgii.
Livingstone nie zaprzestawał studyować medycyny, aby z niej mógł użytkować w Chinach, gdzie miał zamiar udać się w charakterze misyonarza i lekarza. Ofiarował swe usługi Londyńskiemu Towarzystwu Misyjnemu, w chwili gdy Moffat powrócił do Anglii po długich latach, spędzonych wśród ludów afrykańskich. Livingstone poszukiwał rad tego słynnego misyonarza; w dwudziestym siódmym roku życia przyjął obowiązki, powierzone mu przez Londyńskie Towarzystwo Misyjne, poczem odpłynął do Afryki w 1840 r.

Po odbyciu długiej drogi, młody wędrowiec przybył do Cap. Tu pozostawał przez lat kilka i wkrótce potem poślubił córkę czcigodnego Moffat’a. Tego rodzaju człowiek nigdy nie mógłby znaleźć godniejszej towarzyszki życia, towarzyszki, w której znalazł skarby miłości, poświęcenia i nieustraszonej odwagi. Livingstone dotarł do kraju Bechuanas, zamieszkałego przez lud dziki, nie zwiedzanego dotąd przez żadnego Europejczyka. Od początku swego zawodu postanowił zerwać z nawyknieniami życia europejskiego i zahartować się w trudach. W tym celu przedsięwziął seryę podróży, z których każda przedstawiała drogę, wynosząca przeszło 130 kilometrów długości, a odbywał je pieszo lub na wozie ciągnionym przez woły. Krajowcy szydzili zrazu z wątłej budowy Livingstone’a. »On słaby, mówili, wkrótce utraci siły.« Misyonarz usłyszał te słowa i tych, którzy je nieroztropnie wymówili, zniewalał przez kilka dni do odbywania z nim forsownych
DAVID LIVINGSTONE.
W tej chwili lew rzuca się na niego...
pochodów. Powoli energia i śmiałość doktora wywarły silne wrażenie na krajowców, którzy poczytywać go zaczęli za istotę wyższą. Jednego dnia czyn imponującej śmiałości zjednał Livigstone’owi względy Bechuanów, wywołując ich podziw.

Stado lwów niepokoiło wioskę Kuruman, w której on przebywał. Mieszkańcy widzieli te drapieżne zwierzęta, wdzierające się w nocy do ich zagród i pożerające dobytek, nie odważyli się jednak mierzyć z tak straszliwymi gośćmi, których z przesadnej trwogi poczytywali za istoty niezwyciężone.
Livingstone postanowił wypłoszyć te zwierzęta, zabijając z nich jedno. W tym celu wyruszył na łowy z Mebuale’m, miejscowym nauczycielem szkoły, i z kilku odważnymi ludźmi; dotarł do kniei dzikich zwierząt i zaczął do nich strzelać. Lwy, zdziwione taką zuchwałością, umknęły, lecz jeden z nich, zwinięty poza krzakiem, pozostał nieruchomy. Doktor wymierzył i trafił go dwiema kulami. »Chodźmy dokończyć!« wydali okrzyk jego ludzie. Livingstone, dostrzegłszy, że zwierz szamocze się gwałtownie w zaroślach, woła na nich, aby wstrzymali się, dopóki nie nabije strzelby; lecz w tejże chwili lew rzuca się na niego.
»Schwycił mnie za łopatkę, powiada Livingstone, obalił, i runęliśmy razem na ziemię. Słyszę jeszcze jego ryk straszliwy.«
Jedna łapa lwa dosięgała tyłu głowy doktora, wkrótce jednak zwierz zwrócił swe oczy na Mebuale’a, który celował do niego z odległości dwunastu kroków. Strzelba nauczyciela, prosta skałkówka, dwukrotnie spudłowała; lew rzucił się na nowego napastnika i ugryzł go w udo, lecz wkrótce inne kule dosięgnęły go i padł nieżywy na ziemię. Livingstone miał zgruchotane ramię i jedenaście ran w górnej części łopatki. Ramię jego było uszkodzone w tym stopniu, że w ciągu długoletnich swych przygód z wielką zawsze trudnością mógł mierzyć z karabina. W późniejszym czasie, gdy już nie żył, rana ta, której ślady do końca życia zachował, posłużyła do stwierdzenia tożsamości zwłok jego.
W 1849 r. Livingstone postanowił posunąć się ku północnej stronie Afryki. W pierwszej podróży, dokonanej w towarzystwie dwóch nieustraszonych ludzi, Murray’a i Oswell’a, postępując z biegiem rzeki Zuga, dotarł do jeziora Ngami, przebiegłszy trzystumilową przestrzeń (4.800 kilometrów).
W 1851 r. Livingstone zapuszcza się w niezwiedzane dotąd okolice Makalodo, przybywa do Sebitoany, stolicy tego rozległego kraju, przedziera się zwolna w jej okolice i w tych nieznanych dotąd szlakach zachwyca się pięknością przyrody. Rozkoszne wioski u brzegu rzek i strumieni, ziemia, przerżnięta metalicznemi żyłami, bogate, żyzne doliny, niezliczone jeziora, ludność spokojna, przemysłowa — przedstawiają się pierwszy raz zdumionym oczom tego wędrowca.
Odtąd Livingstone dokonywa jednego odkrycia po drugiem. W 1852 r., po przebyciu wielu groźnych niebezpieczeństw, po niesłychanych trudach i wysileniach wędrowiec ten dociera do północnych pobrzeży Afryki i przybywa do Saint-Paul-de-Loanda, stacyi Portugalczyków. Pomimo energii mu właściwej zmuszony jest tu zatrzymać się. Pozbawiony sił, wyczerpanych wskutek poniesionych trudów, zapada w ciężką chorobę i w ciągu długich miesięcy pasuje się ze śmiercią.
Życie jednak odnosi tryumf; zdrowie zwolna powraca. Po tak ciężkich próbach Livingstone, nie myśląc bynajmniej o spoczynku, zabiera się znowu do spełnienia zamierzonych celów. Z nieugiętą żądzą przebycia lądu w całej jego szerokości puszcza się w drogę i dosięga upragnionego celu, przybywszy w maju 1856 r. do Quilimane, miasta położonego w stronie wschodniej Afryki.
Po tej wiekopomnej podróży Livingstone wraca do Londynu z zasobem nowych odkryć i dokumentów. Przyjmowany wszędzie okrzykiem zapału, pozyskuje wielkie medale złote od towarzystw geograficznych paryskiego i londyńskiego. Opis tej pierwszej podróży, skreślony jego piórem, znalazł powszechne powodzenie[17].
Następnie Livingstone wyrusza na nowe wyprawy, z których odbyta do Zambezi pozostanie jedną z najpamiętniejszych. Tu wpośród licznych rzeczułek dopływowych olbrzymiej rzeki, przebiegającej jednę z najbogatszych i najciekawszych okolic kuli ziemskiej, napotkał niesłychany rozwój roślinności i bogactwa kopalne[18]. Na tej ziemi tak żyznej dotknęło Livingstone’a wielkie nieszczęście. Stracił żonę, podzielającą z nim z godną uwielbienia odwagą trudy podróży.
Za nowym powrotem do Anglii, w 1864 roku, Livingstone postanowił zedrzeć tajemnicę, osłaniającą źródła Zairy. Tym razem pożegnał ziemię rodzinną na zawsze.
Wędrowiec ten do końca swego życia dokonywa nowych zdobyczy. Od ostatniej jego podróży wszelkie ślady o nim giną. Wówczas to nieustraszony Stanley, reporter dziennika New-York Herald, wysłany dla odnalezienia Livingstone’a i udzielenia mu pomocy, napotkał go w Udżidżi, w blizkości jeziora Tanganijka. Choroba wyczerpywać już zaczęła siły fizyczne Livingstone’a; lecz on nie zważał na te ostrzeżenia organizmu znużonego trudami; za jakąbądź cenę chciał dokończyć rozpoczętego dzieła. W 1872 r. wieści o nim ucichły; upływa przeszło rok, nie przynosząc żadnej wiadomości o słynnym wędrowcu. Nagle Europa dowiaduje się, że Livingstone nie żyje; skon jego pokrywa ją żałobą.
W końcu kwietnia 1873 roku podróżnik ten zamierzył przebyć bagniska rozpostarte pomiędzy Luapula a płaszczyzną Lobisa, gdy zmuszony był wstrzymać się w pochodzie. Duch jego nie stracił siły, lecz ciało zrujnowane już było przez gorączki, dysenteryę i dwudziestoośmioletnie trudy, przez podróże i niedostatek. Czwartego maja 1873 r., otoczony kilku wiernymi sługami, wyzionął ducha na płaszczyźnie Libosa; liczył pięćdziesiąt siedm lat wieku.
Czwarta wyprawa, wysłana dla odnalezienia Livingstone’a, przybyła do Zanzibaru zaledwie na miesiąc przed jego śmiercią. Porucznicy Cameron i Murphy, oraz doktor Dillon, którzy nią dowodzili, przyjęli jego zwłoki. Szesnastego kwietnia 1874 r. ciało Livingstone’a spoczęło na ziemi angielskiej, po ośmioletniej niebytności. Sprowadzone do Londynu, badane było przez Williama Fergussona. Kość lewego ramienia, zmiażdżona przez lwa przed trzydziestu laty, posłużyła do sprawdzenia tożsamości tych drogich szczątków.
Ośmnastego kwietnia 1874 r., w sobotę, ciało Livingstone’a przeniesione zostało na miejsce wiekuistego spoczynku do Opactwa westminsterskiego. Smutnemu temu obrzędowi towarzyszyły nieprzeliczone tłumy.
Jeżeli zwrócimy uwagę na to, jak wielkie postępy geografia zawdzięcza Livingstone’owi, przejęci będziemy dlań uwielbieniem i podziwem. Przed nim istniała w Afryce przestrzeń nieznana, obejmująca trzy miliony kilometrów kwadratowych powierzchni. Przeznaczenie zachowało dla niego zaszczyt wytknięcia w tych szlakach dróg dla przyszłych badań i cywilizacyi krajowców, których był jakby prorokiem i dobroczyńcą.
Śmierć znakomitego badacza była stratą nieodżałowaną. W rzeczy samej, nie napotyka się codziennie takich ludzi wybranych, obdarzonych serdecznymi przymiotami i odwagą. Rzadko widzimy podobne postacie, ożywione szczytnem poświęceniem, znoszącem niedostatek, trudy, narażające się na walki, niebezpieczeństwa i śmierć — w jedynym celu przyniesienia pożytku nauce i ludzkości.
Badanie Afryki jest może najwybitniejszym przykładem poświęceń, jaki wymaga podbój kuli ziemskiej. Od początku bieżącego wieku, naliczylibyśmy tysiące ofiar podróży odbywanych w tajemniczych szlakach świata. Mungo-Park, zabity czy utopiony w Busa na Nigrze w 1805 roku, jest jednym z pierwszych, rozpoczynających tę długą listę męczenników, na której napotykamy nazwiska: Nichtingale’a, zmarłego wskutek uporczywej zimnicy w 1841 roku; Durantona, odważnego Francuza, który dotarłszy do Senegalu, zaślubił córkę króla Sambala i skończył życie w 1843 roku, wskutek ciężkiej choroby; Edwarda Vogel’a, uczonego Niemca, zamordowanego zdradziecko w 1856 r. przez sułtana z Uadai — tylu innych, których kości rozrzucone są we wszystkich częściach świata. Znakomity geograf francuski Duveyrier spisał dzieje tych męczenników[19] i pomieścił ich imiona na opracowanej przez się karcie nekrologicznej Afryki, obejmującej 74-letni okres czasu, to jest od 1800 do 1874 roku, karcie, reprezentującej szczytne wysilenia ludzi, którzy z wielkim trudem odsłaniali tajemnice natury.
Mogiły tych badaczy nie tylko usypane są na rozległym obszarze bieguna północnego lub pustyń afrykańskich, lecz wszędzie, w każdym zakątku ziemi. Na lądzie azyatyckim, na którym znalazło śmierć wielu bohaterów, wymienimy jednego z najmężniejszych.
Franciszek Garnier, oficer marynarki francuskiej, człowiek lwiej odwagi, zginął jako ofiara rycerskiego obowiązku i poświęcenia dla ojczyzny.
Piątego czerwca 1866 roku wyruszył z Saigon do Indochin, przedsiębiorąc podróż jednę z najważniejszych, dokonanych w XIX stuleciu. Za wyprawę tę, odbytą z polecenia rządu francuskiego, pod dowództwem kapitana fregaty Doudart’a de Lagrée, dzielny Garnier pozyskał nagrodę od Towarzystw geograficznych paryskiego i londyńskiego. Towarzyszyli mu w tej drodze Thorel, chirurg marynarki, doktor Joubert i młody urzędnik z ministeryum spraw zagranicznych Carné. Doudart de Lagrée po dwóch latach przebytych wśród cierpień i niebezpieczeństw umarł, dotknięty niewyleczalną chorobą wątroby; po nim objął dowództwo Franciszek Garnier. W niedługim czasie potem, Ludwik de Carné, najmłodszy z pośród współtowarzyszy, zakończył życie wskutek trudów, poniesionych w ciągu trzechletniej podróży (1866 — 1869), w których brał żywy udział. Młodzieniec ten gorącego temperamentu, wrażliwej i wątłej organizacyi, nie mógł wytrzymać ciężkich znojów wyprawy; — powróciwszy też do Francyi, pisze Franciszek Garnier w 1871 roku, torturowany był nieustannie przez chorobę, której nabawił się w Indochinach.
Franciszek Garnier z pozostałymi towarzyszami spełniali swe zadanie, połączone z wielu trudnościami i niebezpieczeństwy. Za powrotem do Francyi opracowali, pod kierunkiem ministra marynarki, dzieło obejmujące rezultaty naukowe, będące owocem ich podróży, odbytej w kraju prawie nieznanym, zasobnym w skarby archeologiczne, w którym szczątki zdumiewających pomników zagasłej cywilizacyi (Ruiny Angory), występują w całej wspaniałości, a bogactwa metalurgiczne napotykane są wszędzie; w kraju, w których wszystkie gałęzie nauk przyrodniczych znajdują żniwo obfite, a wreszcie i geografia zbiera żyzne plony.
Zaledwie dzieło to ukończone zostało, Franciszek Garnier, od czterech lat nie znający nic innego prócz trudów, niedostatku i niezmordowanej pracy poświęca swe siły obronie oblężonego Paryża. W ciągu pięcio-miesięcznego oblężenia pełni obowiązki naczelnika sztabu i admirała dowódcy 8-mej sekcyi (Montmartre), jednej z najwięcej narażonych na bombardowanie, dając przykład odwagi w korpusie marynarki, której bohaterstwo stało się legendowem. Po zawartym rozejmie Franciszek Garnier wyrusza do Chin w celu zwiedzenia jednej z najciekawszych i najmniej znanych okolic środkowej Azyi, lecz wypadki polityczne, zaszłe w Tong-King, zniewalają go do odroczenia tych zamysłów, a następnie śmierć jego je niweczy.
Wskutek wynikłych niespodziewanie nieporozumień między rządem Annamitów a Francyą, Franciszek Garnier otrzymuje rozkaz wyruszenia na Tong-King i otworzenia dla handlu rzeki Bo-de, od morza do granicy Jun-Nan. Rozporządza on tylko jedną kanonierką, liczącą pięćdziesięciu sześciu ludzi, stanowiących osadę, i trzydziestoma żołnierzami piechoty marynarki. Jedenastego października 1873 roku opuszcza Saigon i wkrótce potem zarzuca kotwicę w Cua-Cam. Znajduje tu tylko usposobienie nieprzyjacielskie ze strony władz Annamitów i mandarynów, użytkujących z wszelakich, z najohydniejszych nawet środków, dla uwolnienia się od niego. Próbowano kilkakrotnie zatruć studnie, z których czerpali jego żołnierze, podpalić jego magazyny prochowe. Annamici, widząc pozorną słabość ekspedycyjnego oddziału wojska francuskiego, nie lękali się i czynili pogróżki wytępienia Francuzów. Garnier, polegając na męstwie swych żołnierzy, powziął bohaterskie postanowienie obledz ze swymi stu ośmdziesięciu sześciu ludźmi twierdzę Ha-Noi, liczącą co najmniej siedm tysięcy obrońców.
Garnier z jednem tylko działem cztero-funtowem uderza znienacka na twierdzę, zwraca silny ogień na bramę południowo-wschodnią i z brzaskiem dnia bierze ją szturmem; po cudach bezprzykładnego męstwa zmusza twierdzę do poddania się. Ośmdziesięciu zabitych, dwa tysiące niewolników, z których większą część stanowili wielcy mandaryni, takie były straty nieprzyjaciela. Dzięki tej zuchwałej, niesłychanej odwadze dość było jeszcze jednego wysiłku, aby półwysep Tong-King poddał się Francyi.
Franciszek Garnier, nie tracąc czasu, zbiera nowe wawrzyny, zajmuje miasto Nam-Dink, lecz wojska nieprzyjacielskie po wzięciu Ha-Noi otrzymują posiłki, których im energiczny Ha-Noi, wódz naczelny, dostarcza. Tworzą je bandy dawnych powstańców chińskich, pustoszące okolice, na północy Tong-King położone; powstańcom tym, ze względu na barwę ich chorągwi, nadano nazwę Czarnych chorążych. Garnier dowiaduje się, że ta armia, coraz liczniejsza i groźniejsza, zamierza odzyskać Ha-Noi. W tym celu pośpiesza zająć twierdzę i po wejściu do niej z kolei oblężonym zostaje. Zbiera oficerów i jednemu z nich, Balny d’Avricourt’owi daje rozkaz opuszczenia twierdzy i uderzenia na nieprzyjaciela z jednej strony, sam zaś z pozostałą garścią żołnierza zamierza zaatakować go energicznie z drugiej.
Garnier, chcąc zadać cios stanowczy niespodziewanie, aby był tem straszliwszy, wyrusza na czele ośmnastu ludzi i w pospiesznym marszu napada na Czarnych Chorążych, których spotyka w sąsiedztwie twierdzy, ukrytych w zaroślach. Silnym i celnym ogniem zmusza ich do ucieczki, poczem sam jeden rzuca się za uciekającymi, lecz nagle potyka się w biegu o norę ziemną i pada. Tłum Czarnych Chorążych wydaje wówczas okrzyk tryumfu, rzuca się na rozciągniętego na ziemi nieprzyjaciela i ciało jego przebija włóczniami. W kilka chwil potem Balmy’ego d’Avricourt’a, otoczonego przez Chińczyków, tenże sam los spotyka.
Trup Franciszka Garnier’a, pomimo cudów waleczności żołnierzy, usiłujących go ocalić, pozostał w rękach Chińczyków, którzy odcięli mu głowę i obnosili ją w tryumfie.
Zwiedzenie Oceanii przedstawia nam, równie jak innych lądów, dzieje niemniej opłakane.
Zaszczyt odkrycia Australii przez długi czas przypisywano Holendrowi, Dirk Hartog’owi, który wylądował 26 października 1616 roku na zachodnim brzegu tego lądu. Obecnie udowodniono, że pierwszeństwo tego odkrycia należy się żeglarzowi Oronce Finé, z Besançon, który dobił do tej rozległej nieznanej ziemi w 1531 roku[20].
W 1642 roku Abel Janssen Tasman opłynął dokoła, nie dotknąwszy wszakże stopą brzegów, wielką ziemię południową, jak nazywano wówczas ten ląd, aby sprawdzić opinię, utrzymującą się od czasów Kolumba, że na kuli ziemskiej powinien istnieć rozległy ląd południowy, tworzący rodzaj równoważnika, odpowiedniego obu Amerykom. Tasman wykrył w południowej stronie wielką wyspę, którą nazwał ziemią Van-Diemen, na cześć jeneralnego gubernatora Indyi niderlandzkich. Od tej epoki zdaje się, że marynarze pogardzili Australią, aż do chwili, gdy Cook, słynny żeglarz angielski, wylądował na jej wschodniem pobrzeżu w 1770 roku. Pobrzeże to, prawie całkiem nieznane na przestrzeni trzydziestu dwóch stopni, okrawędzione było skałami, czyniącemi wylądowanie trudnem i niebezpiecznem. Endeavour, okręt kapitana Cook’a, w nocy z dziesiątego na jedenastego czerwca osiadł na rafie podwodnej, i potrzeba było dwudziestoczterogodzinnych, prawie nadludzkich wysiłków, aby go wyswobodzić.
Nazwisko James’a Cook’a powinno być wypisane obok imion najsłynniejszych bohaterów, jacy zwiedzali kulę ziemską. »Jest on, jak się wyraził pewien admirał francuski, jednym z najznakomitszych ludzi z tej rasy poszukiwaczy zjawisk geograficznych, których tylu wydała Anglia«. Życie tego żeglarza przedstawia jeden z najpiękniejszych przykładów niezłomnej woli i energii w zdobywaniu zamierzonych rezultatów. Z tego też względu poświęcimy mu kilka kartek. Urodzony w 1728 roku w Morton, w Anglii, dostąpił wysokich stopni w swym zawodzie własną jedynie zasługą. Był dziewiątem dzieckiem stróża folwarcznego; oddany do handlarza norymberszczyzny, pełnił w jego sklepie obowiązki posługacza, a następnie wstąpił do służby okrętowej, jako prosty majtek. Nie mając żadnego nauczyciela, poznał rysunek i nabył wiele wiadomości z matematyki i astronomii, potrzebnych w sztuce żeglarskiej. Skromny ten pracownik po trzykroć opłynął dokoła kulę ziemską z polecenia rządu angielskiego i za każdym razem zebrał bogate żniwo nowych faktów. W pierwszej podróży, przedsięwziętej w 1768 roku, zbadał pobrzeża Nowej Zelandyi; towarzyszyli mu w tej wyprawie uczeni Banks i Solander w celu obserwowania na Taiti przejścia Wenery przez tarczę słoneczną.
Cook powrócił do Europy przez Indye Wschodnie; podczas przepływu na południe Australii Endeavour omal nie został rozbity o skały. Po ocaleniu statku słynny żeglarz angielski w imieniu króla Jerzego III objął w posiadanie całe pobrzeże, przez siebie odkryte, i nazwał je nową Walią[21].
Podczas drugiej wyprawy, trwającej przeszło trzy lata, zadaniem Cook’a było sprawdzenie istnienia lądów południowych. Dwa okręty: Resolution i Adventuro, oddane do jego rozporządzenia, dotarły aż do 71 stopnia szerokości południowej. Po odkryciu Nowej Kaledonii przebiegł Nowe Hebrydy i przywiózł do ojczyzny niewątpliwe dokumenty naukowe, dotyczące nowoodkrytych lądów, ich flory i fauny oraz historyi ich mieszkańców.
W 1776 roku wielki ten żeglarz odbył trzecią podróż dla przekonania się, czy istnieje jaka komunikacya pomiędzy Europą a Azyą przez północną Amerykę; opłynął dokoła Nowy Ląd, dotarł do północno-zachodniego pobrzeża Ameryki i poszukiwał łącznika, wiążącego zatokę Hudsońską z cieśniną Behringa, lecz wyprawa nagle powstrzymana została przez olbrzymią płaszczyznę lodową. Cook zwrócił się wtedy do brzegów Ameryki, żeglując do wysp Sandwich, aby tam przepędzić zimę; dopłynąwszy do wyspy Owa-ihi (Hawai), zarzucił kotwicę w jednej z jej zatok, której pobrzeże miało być jego grobem.
Kapitan Cook i osada zawiązali stosunki z krajowcami. »Nie napotkałem dotąd nigdzie, powiada on, ludu dzikiego tak mało podejrzliwego i tak zgodnego w utrzymywaniu stosunków, jak tutejszy. Krajowcy wysyłają nam towary, które chcą sprzedać, a potem przychodzą na brzeg targować się z nami. Dodać potrzeba, co im przynosi zaszczyt, że ani razu nie usiłowali oszukać nas w handlu zamiennym«.
To przyjazne usposobienie nie trwało, niestety długo. Wzajemny spokój zaburzony został przez spełnioną kradzież, a wskutek wynikłych stąd sporów, krajowcy przyjęli postawę wyzywającą. Jednego dnia, uzbrojeni w kamienie, chcieli przeszkodzić kilku swym współziomkom, pomagającym Anglikom w ładowaniu na okręt beczek z wodą. Dowiedziawszy się o tem Cook wydał rozkaz użycia broni palnej; strzały padły — dzicy odpowiedzieli na nie rzeczywistym gradem kamieni, zmuszając Anglików do odwrotu wpław, przytem zabrali im jednę opuszczoną szalupę.
Widząc to, Cook zawołał: »Lękam się, czy wyspiarze nie zmuszą mnie do użycia środków gwałtownych, gdyż nie można pozostawić ich w tem mniemaniu, że odnieśli nad nami korzyści«.
Zaraz też nazajutrz postanowił udać się na ląd i sprowadzić na okręt króla i głównych naczelników wyspy, aby ich zatrzymać jako zakładników, dopóki nie odzyska utraconej szalupy. Zstąpiwszy na wyspę z porucznikiem i dziewięciu majtkami, został wkrótce obskoczony przez tłum nieprzyjacielski. Jeden z krajowców ośmielił się grozić Cook’owi — ten wystrzelił do niego ze strzelby nabitej śrótem. Powstało wówczas zamieszanie nie do opisania. Wyspiarze rzucili się na Anglików, zanim ci zdołali dać ognia. Cook, z godną uwielbienia odwagą i krwią zimną, cofał się w porządku ze swymi ludźmi.
Dopóki stawiał czoło krajowcom, żaden z nich nie ośmielił się nań natrzeć, gdyż poczytywano go za istotę nadprzyrodzoną, lecz gdy, zbliżywszy się do brzegów, odwrócił się na chwilę do swych ludzi, aby im wydać rozkazy — uderzony został z tyłu puginałem i padł twarzą w morze.
Dzicy wydali wówczas okrzyk radości; wydarli falom zranione jego ciało, wyciągnęli je na brzeg i zadawali ciosy tym zwłokom już bezwładnym.
Tak zginął kapitan Cook, słynny żeglarz, który po Kolumbie ze wszystkich swych współzawodników umiał pozyskać najwięcej popularności. Sława ta może być miarą jego zasługi. Nikt lepiej od niego nie spełnił obowiązków tyle użytecznych dla ludzkości i nauki.
James Cook zdaje się być człowiekiem, przeznaczonym do spełnienia swego posłannictwa. Natura obdarzyła go siłą herkulesową, niezłomną mocą duszy, krwią zimną, połączoną z energią, spokojną, lecz uporczywą. Cook był wzrostu niezwykłego, dochodzącego 1 metra 79 centymetrów wysokości. Fizyognomia jego wyrażała surowość; zwykle był małomówny, cierpki, uparty, lecz pomimo to wielce sprawiedliwy. Dumont d’Urville wyrzekł o nim: »Jest to najsłynniejszy żeglarz wieków ubiegłych i przyszłych«[22].
Innym męczennikiem na tejże samej arenie działań jest francuz La Pérouse. Wojskowy jego zawód był świetnym; po wzięciu zaszczytnego udziału w bitwie morskiej pod Belle-Isle 20 listopada 1759 roku, w której ciężko był raniony wzięty do niewoli przez Anglików, po zwiedzeniu wszystkich części świata, walczył z powodzeniem w Ameryce przeciw admirałowi angielskiemu, Byron’owi i odniósł zwycięstwo nad wojskami kompanii angielskiej, osiadłemi w zatoce Hudsońskiej. La Pérouse miał spełnić ważne posłannictwo.
Rząd francuski, chcąc uzupełnić podróże Cook’a i Clarke’go, postanowił wysłać wyprawę w strony, przez nich zwiedzane, dla wynalezienia przejścia na Północy, którego ci napróżno poszukiwali.
La Pérouse, wybrany razem z De Langle’m do kierowania tą wyprawą, miał zwiedzić lądy, które jeszcze nieznanemi pozostały, zebrać pewne dane, dotyczące połowu wielorybów na Oceanie południowym, od strony południowej Ameryki i Przylądka Dobrej Nadziei, tudzież handlu futrami w północno-zachodniej Ameryce, zwiedzić mało doówczas znane pobrzeża Tartaryi i Ameryki zachodniej, morze Chińskie i Japońskie, wyspy Salomona i południowo-zachodni pas Australii, zebrać w tych wszystkich miejscowościach kolekcyę roślin i użytecznych minerałów, zbadać rozmaite ludy i wreszcie otworzyć nowe drogi zbytu dla handlu[23].
Dwie fregaty Boussole i Astrolabe, uzbrojone w Brest, miały posłużyć do urzeczywistnienia tego wielkiego planu. La Pérouse objął dowództwo nad pierwszą, kapitan De Langle nad drugą fregatą.
Oba statki dokonały wielu zdobyczy naukowych, wpośród największych niebezpieczeństw. La Pérouse przebył przylądek Horn, opłynął brzegi Ameryki, posuwając się aż do góry Saint-Hélie, wykrył w tych szlakach zatokę Monti i Port francuski. Tu trzy jego statki, uniesione prądem morskim, rozbiły się o skały, a w tej katastrofie zginęło sześciu oficerów i piętnastu towarzyszących im majtków. Wyprawa dotarła do wysp Sandwich, skierowała się ku Filipińskim, następnie zwróciła na wschód Japonii, zbadała stronę wschodnią Azyi, zaledwie znaną naówczas, wykryła nową wyspę w stronie Korei, zatokę na wyspie Seghalien i zarzuciła kotwicę 8 grudnia 1787 roku naprost wyspy Mauna, której wyniosłe cyple panowały nad Archipelagiem Żeglarzy.
De Langle przybił do małej przystani, otoczonej bogatą roślinnością, i w towarzystwie kilku marynarzy starał się zaopatrzyć w świeżą wodę, gdy nagle obskoczony został przez tłum krajowców. W chwili gdy, dopadłszy czółna, usiłował dostać się na pełne morze, obsaczony ze wszech stron przez pirogi, zapełnione rozżartymi dzikimi, padł pod ciosami ich maczug. Obok niego zamordowany został Robert de Paul Lamanon, zasłużony przyrodnik i członek wyprawy, wraz z jedenastoma majtkami francuskimi.
La Pérouse opuścił te strony wstrętne i 20 stycznia 1788 roku wylądował w Botany-Bay. Tu napisał długi list do ministra marynarki, przedstawiając w nim rezultaty dokonanych odkryć i dzieje nieszczęsne swych współtowarzyszy, donosząc zarazem, że rozwija żagle, aby wrócić do Ile de France.
Był to ostatni list znakomitego żeglarza, którego nie widziano już odtąd ani na Ile de France, ani gdzieindziej. La Pérouse zginął bez wieści; tajemnicza zasłona pokryła losy tej wyprawy.
Pewien rodzaj fatalizmu prześladował wszystkich, którzy odegrali jakąkolwiek rolę w tym smutnym dramacie. Entrecasteaux, wysłany na morze dla wyszukania La Pérouse’a, umarł w drodze w 1793 roku; tenże sam los spotkał Huana de Kermadec’a, dowodzącego rezerwowym statkiem w tej wyprawie. Tajemnica pozostała nie uchylona aż do 1826 r., to jest do epoki, w której kapitan angielski Peter Dillon znalazł wśród skał podwodnych, w północnej stronie wysp Hebrydzkich, szczątki okrętów, dział i kotwic. Z Bussoli i Astrolaba pozostały tylko te nieme świadki ponurego dramatu, którym zakończył się świetny zawód La Pérouse’a i jego towarzyszy. Dumont d’Urville, wysłany do przyjęcia tych drogocennych szczątków, poniósł niemniej śmierć opłakaną w nieszczęśliwym wypadku na kolei żelaznej wersalskiej, 8 maja 1842 roku.
Poznanie Australii nie zostało dokonane bez nowych ofiar i poświęceń. Po odbyciu w te strony podróży przez Philips’a, na początku XIX wieku, po nim Sturt’a, w 1829 r., następnie Eyre’go, w 1840 roku, młody przyrodnik niemiecki Leichardt postanowił wykryć tajemnicę lądu, równie naówczas nieznanego, jak okolice biegunowe. Ożywiony nieprzepartą ciekawością, zapragnął poznać, co ukrywa ten ląd rozległy. Ograniczywszy się najpierw na przebyciu go skośnem, w kierunku północno-zachodnim, w ciągu piętnastu miesięcy zdołał w tym kraju, całkiem nieznanym, przebiedz drogę, przedstawiającą przeszło 3.000 kilometrów długości. Zachęcony tem pierwszem powodzeniem, Leichard zapragnął dokonać więcej jeszcze i usiłował przebyć Australię w całej długości od wschodu na zachód. Wyruszył z Brisbane na początku 1848 r. i zdołał dotrzeć do pobrzeży rzeki Cagoon, znajdującej się w głębi lądu, w odległości 480 kilometrów od morza. Od tej chwili wieści ucichły o tym śmiałym wędrowcu. W dziesięć lat potem w 1858 roku, bracia Grégory znaleźli w blizkości rzeki Wiktorya niewątpliwe ślady nieszczęśliwej jego wyprawy.
Męczeńska śmierć bohaterów nigdy nie studziła zapału heroizmu. Tragiczny skon Leichardt’a nie powstrzymał bynajmniej braci Gregory’ch, Roëgo, Austin’a, Babbage’a i Morton’a. Ci zwiedzali puszcze środkowe wschodniej i zachodniej Australii, lecz chwała przebycia po raz pierwszy lądu tej części świata, od Melburne do zatoki Carpentarie, to jest od brzegu południowego tej ziemi do pobrzeży jej północnych, należy się Irlandczykowi, Tomaszowi O’Hara Burke, który badania te życiem okupił.
Burke wyruszył z Melburne’u 20 sierpnia 1860 roku na czele wyprawy, dobrze zorganizowanej, zaopatrzonej obficie w zapasy żywności, wraz z astronomem-topografem Wills’em oraz szesnastoma innemi osobami; prowadził z sobą 25 koni i tyleż wielbłądów. W końcu września dosięgnął, pomiędzy 25 a 26 stopniem równoleżnika południowego, Wielkiej pustyni kamienistej, w której przed piętnastu laty Sturt spędził sześć miesięcy w najtrudniejszem położeniu, i gdzie jego towarzysz Poole skonał z pragnienia. Szczęśliwszy od niego, Burke przebył ze swym oddziałem bez przeszkody wielką pustynię, którą świeże, ulewne deszcze potokowe przetworzyły w oazy, okolone licznemi bagniskami. Wędrowcy przedarli się do doliny Yappar, a energia ich wzrosła, gdy rozpoznali, że zbliżają się do oceanu. Morze w rzeczy samej obwieszczało swe istnienie niewątpliwymi znakami. Jedenastego lutego 1861 roku dostrzegli, że przypływ morza wznosił poziom bagnisk, otaczających Yappar. Burke z towarzyszami miał jeszcze przebyć wielką płaszczyznę gliniastą; na nieszczęście krzaki, z sobą powikłane, czyniły ją niedostępną. Wędrowców opuściły siły, większa część koni i wielbłądów padła bez życia, a pozostałe zwierzęta nie chciały dalej się zapuszczać; co gorsza, żywności całkiem zabrakło. Potrzeba było wyrzec się nadziei dotarcia do oceanu, którego sąsiedztwo było niezaprzeczone. Postanowiono wrócić się; Burke wraz z Wills’em zginęli w dolinie Cooper wskutek znużenia i najzupełniejszej sił utraty.
Nakreślili oni ślad swej drogi, jakim później postępował John Mac Douall Stuart; dotarł on do tego morza, którego głuchy szmer dochodził uszu nieszczęśliwego Burke’go.
Dzięki wysiłkom tych męczenników zwiedzających ląd australski, dzięki podróżom nowszym, szczęśliwszym, obszar Australii, równie jak Afryki, zaczyna być poznawanym; potrzeba jednak zbadać go w całości dokładnie. W stronie północno-zachodniej ziemia Tasman — na północy ziemia Arnheim — w stronie północno-zachodniej ziemia Carpentarie i półwysep York, przedstawiają rozległe pole dla przyszłych poszukiwań. Można twierdzić, że na 6, 353.000 kilometrów kwadratowych, przeszło jedna trzecia część tej przestrzeni jest jeszcze nieznana. Cyfry te wskazują nam, jak mało znaczące są wysiłki pojedynczego człowieka w porównaniu z olbrzymią pracą, jaką jest poznanie całego świata. Wszelako usiłowania w tym kierunku pomnażają się z dniem każdym, z pokolenia w pokolenie; podbój kuli ziemskiej jest zadaniem czasu i dokonany niewątpliwie zostanie.






Pilâtre de Rozier. — Wzniesienie się było majestatyczne; balon pożeglował w kierunku pionowym...
ROZDZIAŁ III.
Badanie wyższych warstw atmosfery.

Wyższe warstwy powietrza, gdzie tworzą się meteory, deszcz, grad i pioruny, podniecały zawsze ciekawość człowieka, przez długie jednak wieki wdzieranie się na góry było jedynym środkiem, z którego dla jej zaspokojenia mógł korzystać. Cyple, lodowce, wyniosłe szczyty górskie przejmowały dawniej trwogą. Śmielsi podróżnicy, wdzierający się na góry, doznawali takich cierpień pod wpływem rozrzedzonego powietrza i zimna, że wycieczki górskie poczytywano za trud najstraszliwszy. Gdy w 1534 roku Pedro de Alvarado zamierzył podbić Peru, musiał przechodzić przez Andy w wyżynie 4.800 metrów[24]. Część jego armii zginęła w tych wyniosłych szlakach, a pozostali żołnierze tak ucierpieli wskutek ciśnienia powietrza i nizkiej temperatury, że wielu z pomiędzy nich utraciło palce, a wszyscy mieli cerę trupią.
Do końca ubiegłego wieku utrzymywało się przekonanie, że wdarcie się na szczyt góry Mont-Blanc jest zadaniem niemożliwem. Gdy w 1741 roku szlachcic angielski, Windham, postanowił zwiedzić lodowce alpejskie i dotrzeć do Montanvers, mieszkańcy Chamounix nie wierzyli, aby tego mógł dokonać. Windham z towarzyszami przedsięwzięli nadzwyczajne środki ostrożności, jakgdyby chodziło o jaką daleką i niebezpieczną wyprawę; z przygotowań ich uśmieliby się dzisiejsi turyści.
W kilka miesięcy po wycieczce Windham’a, tragiczna śmierć Plantade’a zdawała się potwierdzać opinię tych, którzy lękali się niebezpieczeństw wypraw górskich. Plantade astronom z Montpelier, znany ze swej gorliwości dla nauki, zamierzył odbyć doświadczenia barometryczne na najwyższych wyniosłościach pirenejskich. Dwudziestego piątego sierpnia 1741 roku spadł on z cyplu południowego w Knieję Pięciu Niedźwiedzi i skonał przy swych narzędziach matematycznych, w wysokości 2.400 metrów nad poziom morza. Liczył lat siedmdziesiąt, lecz późny ten wiek nie osłabił w nim bynajmniej zamiłowania nauki.

Jednym z pierwszych ludzi, którzy ponieśli sztandar wiedzy w wyżyny powietrzne, 4.800 metrów dochodzące, był prosty przewodnik alpejski, Jakób Balmat[25]. On to utorował drogę pamiętnej wyprawie górskiej słynnego Saussuer’a. Jakkolwiek Balmat zajmował skromne stanowisko towarzyskie, to jednak był wielki sercem, nieustraszoną odwagą, silną wolą i niezachwianą wytrwałością w dążeniu do powziętego celu. Po nadaremnych usiłowaniach Saussuer’a wdarcia się na wierzchołek Mont-Blanc Balmat postanowił sobie, że dotrze do szczytu tego olbrzyma alpejskiego. Nagle porzuca rodzinę i znika. Przez całe dnie przebiega lodowce, przebywa rozpadliny, stawia czoło lawinom śnieżnym; nic nie mogło powstrzymać jego zapału. W jednej z tych wycieczek, ożywiony gorącą żądzą dokonania przedsięwziętego zamysłu, pozostaje
JAKÓB BALMAT.
Nic nie mogło powstrzymać jego zapału...
przez cztery nocy, po sobie z kolei następujące, wśród śniegów, nie śmiejąc postąpić kroku dalej, z obawy stoczenia się w przepaść; przez cały ten czas prawie nic nie je i nie pije, wydany na łup najstraszliwszym torturom z powodu dojmującego zimna. Powraca wreszcie do domu znękany, lecz nie zniechęcony; pada na siano w stodole, odzyskuje utracone siły i znowu wyrusza w drogę dla dopięcia zamierzonego celu.

Tak energiczne wysiłki znajdują wreszcie nagrodę: dziewiątego sierpnia 1786 roku Balmat uderza swym okutym kijem w szczyt najwyższej góry w Europie.
Przed Balmat’em Bourrit[26] pałał żądzą zwiedzenia wyżyn atmosferycznych. Z profesyi malarz na emalii, opuścił pracownię, aby oddać się całkiem wycieczkom górskim, w których czerpał natchnienie do swych obrazów. Saussure składa usprawiedliwiony hołd, mówiąc: »Pan Bourrit przyłożył się więcej jeszcze odemnie do zdobyczy Mont-Blanc«. W 1812 r. Bourrit, mając lat ośmdziesiąt, odbył ostatnią podróż do Chamounix; powrócił na obie nogi sparaliżowany i więcej nie powstał z łoża.
Los Balmat’a był jeszcze sroższy — znalazł śmierć wśród lodowców, które tylokrotnie przebiegał. Często na tydzień lub na dwa tygodnie wydalał się z domu; jednego dnia we wrześniu 1834 r. wyruszył w góry — i więcej nie wrócił. Energiczny ten człowiek, którego Aleksander Dumas nazwał Krzysztofem Kolumbem góry Mont-Blanc, wpadł w przepaść zdradziecką.
Od czasu pierwszych wycieczek górskich Balmat’a i Saussure’a, wielu innych poszukiwaczy wdzierało się na wyniosłe szczyty kuli ziemskiej, okupując to przedsięwzięcie kosztem krwawych trudów. Do najwynioślejszych wyżyn, jakich kiedykolwiek ludzie dosięgnęli, dotarło trzech braci bawarczyków Schlagintweit’ów, w górach Tybetańskich[27]. Dziewiętnastego sierpnia 1856 roku wdarli się ci odważni turyści na Ibi-Gamin, to jest na górę, wyniesioną na 6.810 metrów nad poziom morza[28]. W rok potem Adolf Schlagintweit został zamordowany w Kasghar przez muzułmanów, prowadzących wówczas wojnę z Chińczykami.
Przedtem w 1812 r. Moorcroft przebył Himalaje i dotarł do wielkich wyniosłości, dążąc do jeziora Manasarowar. Przyspieszone oddychanie, połączone z gwałtownem biciem serca, zmuszało go co chwila do odpoczynku. Napróżno usiłował pokonać to osłabienie ciała; pochwycony silnym zawrotem głowy, padł na ziemię. Zdołał wszakże wkrótce zebrać siły i zejść na poziom niższy[29].
W 1819 r. Moorcroft z Trebeck’iem przedsięwziął nową wyprawę, która w sześć lat później zakończyła się śmiercią obu turystów.
Balony w ręku ludzkiem przedstawiają pewniejszy środek badania wyższych warstw atmosfery. W przestworze jednak oceanu powietrznego, jak zresztą i gdzieindziej, napotykamy nowe ofiary poświęcenia dla nauki.
Wiadomo, że Pilâtre de Rozier, który pierwszy wzniósł się w powietrze balonem systemu Montgolfièr’ów[30], był też pierwszym męczennikiem aerostatyki.
Skreślimy historyę tego nieszczęsnego wypadku, według jednego z najlepszych opisów, jakie wydano w tym przedmiocie, a mianowicie opowiadania J. B. Bertrand’a[31].
Upłynęło kilka lat od czasu wynalezienia maszyny aerostatycznej przez braci Montgolfièr’ów. Wiele doświadczeń, odbytych z powodzeniem w Annonay, na Polu Marsowem i w Tuileries, w Wersalu, Lyonie, Dijon i w Medyolanie, pozyskało wielki rozgłos. Pilâtre de Rozier zamierzył przebyć cieśninę kaletańską balonem. Żądza sławy, zamiłowanie nauki, potrzeba powiększenia wziętości Lyceum, które założył 1781 r., takie były pobudki, jakie go skłoniły do przedsięwzięcia tej niebezpiecznej podróży. W następstwie tego projektu zwierzył się przed kontrolerem jeneralnym, panem de Calonne’m, że gdyby udzielono mu zasiłek na koszta wyprawy, dokonałby jej niezwłocznie. Żądaniu jego uczyniono zadość, otrzymał 42.000 franków.
Romain, znany wówczas fabrykant balonów, odpowiednio do umowy, z Pilâtre’m zawartej, zobowiązał się zbudować areostat mniej więcej 30 stóp średnicy mający, za sumę 6.000 franków. Pilâtre, którego obowiązkiem było dostarczyć lokalu, pozyskał od rządu w Tuileries salę straży z jednym pokojem.
Roboty, rozpoczęte w końcu sierpnia, pod kierunkiem Sigaud de Lafond’a, ukończono w sześć tygodni. Siedmset łokci białej kitajki potrzeba było do sporządzenia balonu i wrzecion.
Romain zachowywał w tajemnicy sposób przyrządzania kitajki nieprzemakalnej. Sposób ten zasadzał się na powleczeniu jej warstwą oleju lnianego, wysychającego pod wpływem glejty[32]. Każde wrzeciono było następnie pokryte błoną z kiszki wołowej, przytwierdzoną zwykłym, mocnym klejem, do którego dodano mięszaniny złożonej z miodu i oleju lnianego, co nadawało powłoce giętkość i zabezpieczało ją od łupania się.
Romain strzegł pilnie swej tajemnicy, sam przygotowywał ten przetwór, znany tylko jednemu z jego towarzyszów, który mu w przyrządzaniu balonu pomagał. Druga i trzecia warstwa błon z kiszek wołowych była jeszcze nałożona i balon został ukończony, przedstawiając trzydzieści trzy i pół stóp w średnicy. Przyozdabiały go flagi, w różnych miejscach przytwierdzone, ważył zaś 320 funtów, licząc w to i przyrząd walcowaty, służący do wypełnienia gazem aerostatu; ten był w tym stopniu nieprzenikliwy, że pozostawał przez dwa miesiące wydęty powietrzem atmosferycznem i nie okazała się na nim ani jedna zmarszczka. Po upływie tego czasu balon, jak najstaranniej opakowany, wysłano do Boulogne, które to miejsce wybrał Pilâtre do puszczenia się w szlaki powietrzne. Tu połączono aerostat z przyrządem Montgolfièr’ów, 25 stóp wysokości mającym, z kopułą, wyrobioną ze skóry kozy dzikiej. Przyrząd przedtem sprawdzono, a rezultat pomyślny, z prób pozyskany, odpowiadał staranności, z jaką budowano maszynę.
Pilâtre przybył do Boulogne 20 grudnia 1784 r. W dwa dni potem dowiedział się o przygotowaniach Blanchard’a do odbycia podobnej podróży z Anglii; strwożył się tem zwłaszcza, aby jego wyprawa nie była poczytywana za naśladownictwo współzawodnika, który mu zresztą wydzierał zasługę pierwszeństwa. Pilâtre wyruszył do Dowru, widział się z Blanchard’em i przez chwilę pokrzepiał nadzieją, że ten nie puści się w drogę z powodu złego stanu balonu, który ze wszech stron gaz przepuszczał. Wkrótce jednak tracić zaczął tę nadzieję; powrócił do Boulogne, pozostawił tu Romain’a z jego bratem, którzy mu towarzyszyli w podróży do Anglii — i dręczony obawami przybył do Paryża.
W czasie tym Blanchard z doktorem angielskim Jefferies wznieśli się w powietrze z zamku Dowr 7 stycznia 1785 r., i powrócili z tej wycieczki bez żadnego wypadku, o godzinie wpół do czwartej wieczorem, spadłszy z balonem w lesie Guines, gdzie stanęli po przebyciu wielu niebezpieczeństw.
Następnie aeronauci, przybywszy do Haudinghen, pożeglowali balonem do Paryża; Pilâtre przyjął ich uprzejmie, lecz niepokoiła go myśl, że nie będzie mógł już pozyskać sławy pierwszeństwa przebycia morza. Z tego też względu upraszał o uwolnienie go od żeglugi powietrznej. Kontroler finansów zgodził się na to, lecz pod warunkiem, aby zwrócona mu została z udzielonej Pilâtre’owi sumy reszta, nie zużytkowana na koszty sporządzenia balonu. Nieszczęśliwy Rozier, pewny powodzenia, rozporządził już temi pieniędzmi. Nie pozostawało mu więc nic innego, jak wrócić do Boulogne i za jakąbądź cenę odbyć niebezpieczną wyprawę.
Pilâtre odtąd zajął się całkiem swą podróżą; próby, z małymi balonami dokonywane, okazały, że wiatry zachodni i północno-zachodni odrzucały je stale na ląd. Kilkakrotnie powtarzano te same doświadczenia z jednakowym rezultatem. Wszystko to wymagało długiej zwłoki, podczas której balon, wystawiony na niszczący wpływ powietrza, w blizkości wału miejskiego, wiele ucierpiał; pogryzionym był nawet przez szczury. Odtąd aerostat, którego budowa kosztowała tyle starań, psuł się z każdym dniem więcej.
Wreszcie pogoda ustaliła się; wiatr, dmący od strony południowo-wschodniej, sprzyjał żegludze, wycieczka wyznaczona została na dzień 15 czerwca. Ponieważ od pewnego czasu panowały upały nie do zniesienia, rozpoczęto przygotowania z brzaskiem dnia, tak że wszystko było w pogotowiu o wpół do ósmej z rana. Pilâtre de Rozier wszedł do łódki z Romain’em i nie przyjął margrabiego de la Maisonfort, który pragnął mu towarzyszyć. »Nie jesteśmy pewni rzekł, ani pogody, ani aerostatu«. Salwa artyleryi zwiastowała chwilę jego odjazdu. Wzniesienie się było majestatyczne; balon pożeglował w kierunku pionowym, doszedł wysokości sześciuset sążni, potem zwrócił się ku północy i górował ponad urwistemi brzegami Crèche, gdy prąd, z wyższych warstw powietrza pochodzący, przewidywany przez doświadczonych marynarzy cieśniny, odrzucił go łagodnie ku lądowi.
Upłynęło piętnaście minut od chwili, w której puszczono sznury utrzymujące aerostat. Oklaski zgromadzonego tłumu widzów nie ustawały; życzenia i spojrzenia wszystkich zwracały się ku podróżnym, gdy nagle przerażający okrzyk trwogi dał się słyszeć, zwiastując straszliwą katastrofę.
Balon spadał wskutek uchodzącego gazu; to wywołało przerażenie ogólne.
Niepodobna opisać, z jak szaloną szybkością, z wyższych warstw atmosfery, spadała łódka z nieszczęśliwymi żeglarzami. Oko nie mogło wymierzyć tej szybkości spadku, powiększającej się z każdą chwilą. Dreszcz przejął do kości widzów, pociemniało im w oczach — myśli pomieszały się wobec okropnego widoku tej sceny rozdzierającej.
Po pierwszem wrażeniu trwogi, tłum w nadziei przyniesienia pomocy nieszczęśliwym aeronautom pobiegł do zagajnika Wimereux, odległego o milę francuską od miejsca z którego balon wzniósł się w powietrze. Niestety! przedstawił się tu obraz straszny: Pilâtre połamany, z pogruchotanemi kośćmi, wysadzonemi z ciała, już nie żył. Romain, okropnie potłuczony, przez kilka chwil jeszcze dawał znaki życia.
W ten sposób zginęli Pilâtre de Rozier i Romain. Pilâtre liczył dopiero dwadzieścia ośm lat. Urodzony w Metz 30 marca 1756 roku, przybył do Paryża w wieku bardzo młodzieńczym i tu wkrótce dał się poznać z głębokiego zamiłowania nauki. Pierwsza jego żegluga powietrzna zjednała mu wielką popularność.
Po nim jednym z najnieszczęśliwszych męczenników aerostatyki był Włoch, hrabia Zambeccari.
Hrabia, równie jak Pilâtre de Rozier, powziął nieszczęśliwą myśl połączenia przyrządu Montgolfièr’ów z balonem, wypełnionym gazem, czyli jak mówiono odtąd, podłożenia ognia pod prochy. Próbował on kilkakrotnie w Boulogne wznieść się w powietrze, lecz zawsze bezowocnie. Publiczność wyśmiewała się z niego, poczytywała go za waryata i tchórza.
Siódmego września nieszczęśliwy Zambeccari chciał raz jeszcze spróbować szczęścia; tym razem pomimo niepowodzeń, zaszłych w czasie wydymania balonu, pojął, że za jakąbądź cenę musi się puścić w podróż, że roznamiętniony tłum gotów go rozszarpać.
»Nieuctwo i fanatyzm — rzekł do siebie z goryczą aeronauta włoski — zmuszają mnie do tej wyprawy«.
Po wielu zwłokach i obawach żeglarz powietrzny opuścił ziemię o północy.
»Znużony trudem — powiada Zambeccari — nie przyjąwszy żadnego posiłku w ciągu dnia, z żółcią na ustach, z rozpaczą w duszy, wyruszyłem w podróż bez żadnej innej nadziei prócz tej, że mój aerostat, który wiele ucierpiał w drodze, nie poniesie mnie daleko«.
Zambeccari’emu towarzyszyło dwóch jego wiernych przyjaciół, Andreoli i Grassetti. Pogrążeni w ciemnościach nocy, przytuleni do siebie w łódce, cierpieli straszliwie od ostrego, przejmującego zimna. O drugiej godzinie nad ranem podróżnym zdawało się, że słyszą ryk morza. Noc była tak ciemna, że nie mogli nawet obserwować barometru. Po upływie godziny wśród trwogi ujrzeli się zawieszonymi o kilka metrów tylko ponad falami Adryatyku. Podróżni wyrzucili wtedy balast z łódki i wznieśli się w górne warstwy atmosfery, w których dokuczało im zimno.
»Nie dobrze mi było — powiada Zambeccari — porwały mię silne wymioty. Grassetti’emu płynęła krew z nosa, oddech nasz był krótki, w piersi czuliśmy duszność«.
Z brzaskiem dnia balon raz jeszcze obniżył się ku ziemi, Zambeccari dostrzegł z daleka brzeg, a za nim ląd bezpieczny. Nagle prądy powietrzne zmieniły się, odrzucając go na pełne morze, to jest w stronę, w której mógł znaleźć tylko grób.
Lecz oto ukazuje się kilka okrętów — zwodnicza nadziejo! balon, mało wówczas jeszcze znany, jest dla nich zjawiskiem przestraszającem. Statki oddalają się pospiesznie. Wszelako kapitan jednego z tych okrętów uczuwa litość nad nieszczęśliwymi. O ósmej godzinie zrana aeronautów przeniesiono na pokład okrętu. Grassetti daje zaledwie znaki życia. Zambeccari i Andreoli blizcy są zemdlenia.
Gdy Zambeccari odzyskał zmysły, dostrzeżono na jego ręce rany straszliwe; amputacya była konieczna, odjęto mu trzy palce.
W kilka lat potem ten dzielny człowiek, o którym znakomity wędrowiec Kotzebue rzekł: »Oczy jego to myśli«[33], pada ofiarą swej odwagi. Dwudziestego pierwszego września 1812 roku balon tego aeronauty, zmuszonego prawie do przyspieszenia chwili wyruszenia w drogę, spalił się w powietrzu niedaleko Boulogne, wskutek zetknięcia z aerostatem przyrządu zaopatrzonego w ogień. Znaleziono na ziemi balon spopielony i poszarpane w szmaty, wpół zwęglone zwłoki ludzkie.
Oto wszystko co pozostało z Zambeccari’ego!
Franciszek hrabia Zambeccari sam skreślił historyę swych nieszczęść; w pismach jego widnieje szczere poświęcenie się dla wiedzy i gorące zamiłowanie prawdy. Całe jego życie zapełniają cierpienia. Zambeccari służył zrazu w marynarce; w 1787 r. wzięty był do niewoli przez Turków i pozostawał aż do 1790 roku na galerach w Tulonie. »W tym przybytku nieszczęścia i gnuśnienia« — jak się sam wyraża — powziął myśl poświęcenia się sztuce aerostatycznej.
Żarliwy zwolennik żeglugi powietrznej, Dupuis Delcourt, zebrał w dziele pod tytułem: Chwała i nieszczęście, wybitniejsze dramaty, zaszłe w atmosferze[34]. W książce tej obok Zambeccari’ego znachodzimy innych męczenników, których śmierć była niemniej tragiczna.
Dwudziestego piątego listopada 1802 r. Olivari puścił się balonem systemu Montgolfièr’ów z Orleanu. Łódka jego, pleciona z łoziny, wzniósłszy się wysoko w powietrze zapaliła się; aeronauta, pozbawiony jedynego schronienia, spadł na ziemię — znaleziono go z roztrzaskaną głową.
Siódmego kwietnia 1806 roku Mosment, wyruszywszy z Lille w balonie gazowym, spadł na równinę lesistą; ciało jego było wpół zagrzebane w fosie, otaczającej miasto.
Siedemnastego lipca 1812 roku balon systemu Montgolfièr’ów, którym żeglował w powietrznych szlakach Bittorff, zajął się płomieniem ponad Manheim’em w Niemczech. Zwłoki Bittorff’a znaleziono na jednym z dachów tego miasta.
Wskutek spalenia się balonu, pani Blanchard poniosła śmierć 6 lipca 1819 roku. Historya tej niewiasty, równie jak jej słynnego małżonka, jest dramatyczną. Blanchard urodził się w Andelys (Eure) 7 marca 1809 r. Od młodości poświęcił się mechanice; mając lat szesnaście zbudował powóz-samochód, w którym przebiegł przestrzeń 28 kilometrów. W kilka lat później usiłował zbudować okręt skrzydlaty, lecz gdy Montgolfière’owie puścili w przestwór powietrzny balon swego pomysłu, oddał się z zapałem podróżom atmosferycznym.
Blanchard przebył kanał la Manche balonem wraz z doktorem Jeffries’em; w 1785 r. puszczał się w szlaki powietrzne we Francyi, Niemczech, w Ameryce i umarł na tym zaszczytnym posterunku. W czasie sześćdziesiątego szóstego wzniesienia się w atmosferę w Haye, w lutym 1808 roku, tknięty został apopleksyą w łódce. Wskutek tej katastrofy Blanchard sparaliżowany czternaście miesięcy pozostawał w łóżku, przy którem odważna i wierna jego małżonka nie szczędziła mu najtroskliwszych starań. Podczas tej długiej choroby ostatnie fundusze wyczerpały się; gdy umarł, wdowa pozostała w nędzy, dla wyżywienia się wybrała zawód aeronautki.
Dzielna ta kobieta odbywała w całej Europie, bez żadnego towarzystwa, podróże powietrzne, mające wielki rozgłos. Dziś zatarły się one w pamięci, winniśmy jednak poświęcić słów kilka ostatniej wycieczce pani Blanchard, która jej niestety, grób otworzyła.
Było to 19 lipca 1819 roku, w czasie wielkiej zabawy w ogrodzie Tivoli, który później został przystanią zachodnią. Tłum ożywiony, wspaniały otaczał szranki, z których Zofia Blanchard miała wznieść się w powietrze. Muzyka zaczyna grać — młoda kobieta wstępuje w łódkę i wkrótce unosi się ponad wszystkiemi głowy. Widać ją, promieniejącą wśród tysiąca iskier sztucznych ogni, które zapala pod łódką. Deszcz złoty spada z balonu. Aeronautka zatrzymuje przy sobie drugą jeszcze seryę ogni sztucznych, przytwierdzoną do spadochronu, wraz z zatlonym lontem w pogotowiu do ich zapalenia. Wszyscy z wytężonym wzrokiem śledzą balon. Nagle daje się widzieć żywy blask, powiększający się coraz więcej. Pomimo wielkiej odległości, przedzielającej tłum od balonu, widać gwałtowne poruszenia żeglarki; blask niknie na chwilę, lecz wkrótce ukazuje się na szczycie balonu. Widzowie w mniemaniu, że to nowa niespodzianka, biją oklaski, wołają: »Brawo, niech żyje pani Blanchard!«
Niestety! gaz, wypełniający balon, zajął się płomieniem i wytworzył ową jasność, rozlewającą się na całą dzielnicę Montmartre, jasność, będącą złowieszczą latarnią śmierci. Wszelako balon nie spada, lecz obniża się zwolna ku ziemi. Aerostat, w który teraz wpatrują się wszyscy z przerażeniem, spada ciągle, lecz zwolna, i wreszcie osiada na dachu jednego z domów ulicy Provence. Balon zsuwa się... Zofia Blanchard może być ocaloną.
— Do mnie! na pomoc! — woła.
W tejże chwili mała łódka z łoziny zaczepia się o hak, wystający z dachu i wywraca, a nieszczęśliwa kobieta spada na bruk ulicy, uderzając o kamienie głową. Czaszka jej strzaskana została.
Pani Blanchard liczyła 41 lat wieku.
»Była to — powiada Dupuis Delcourt — kobieta energiczna, w oczach jej skrzył się ogień zapału i silnej woli; gdy rozmawiała z kim, to zawsze z wielkiem ożywieniem; kobieta małego wzrostu, pomimo męskiej iście siły, nie pozbawiona była wdzięku«.
Nie wyczerpalibyśmy listy nieszczęśliwych ofiar poświęcenia dla sztuki aerostatycznej.
W maju 1824 r. Harris, oficer marynarki angielskiej, wzniósł się balonem w powietrze w Londynie z młodą kobietą. W chwili gdy aerostat opadał, klapa rozdarła się i gaz zaczął uchodzić w tak wielkiej ilości, że łódka uderzyła o ziemię z niesłychaną gwałtownością. Harris został zabity na miejscu — towarzyszka jego była tylko lekko zraniona.
Sadler, słynny aeronauta angielski, stracił życie jako prawdziwy rozbitek powietrzny, 29 września 1824 r. Balon jego, opadając, uniesiony został przez huragan i rzucony na komin wysokiego domu, położonego w blizkości Boltonu. Łódka wywróciła się, i aeronauta spadł na ziemię, na której śmierć znalazł.
Inni aeronauci byli ofiarami sarkazmów lub ślepego okrucieństwa tłumu. Do tych zaliczyć winniśmy Francuza Arbana. Zapowiedział on w Tryeście, że wzniesie się w powietrze balonem 8 września 1846 roku. O czwartej godzinie po południu nie tylko balon nie był wypełnionym, lecz wskutek zaszłego uszkodzenia w rurach, gaz doprowadzających, tenże do aerostatu dostawał się z trudnością i wielce powolnie. Publiczność zniecierpliwiona zaczęła szemrać i grozić. O szóstej godzinie krzyki, a raczej wycia motłochu podniosły się, jak orkan burzliwy; połamano ogrodzenie, znieważono aeronautę. Oburzony Arban chce wyruszyć za jakąbądź cenę — przytwierdza łódkę do balonu, lecz ten, niedostatecznie wypełniony, nie ma siły do wzniesienia się w powietrze. Wszelako hałas wzrasta — nawałnica zamienia się w burzę.
Rozjątrzony aeronauta odwiązuje łódkę, czepia się koła balonowego i wznosi w powietrze bez kotwicy, bez spadochronu, okraczywszy sznur, przytwierdzony do krzyżownicy aerostatu.
W ten sposób odbywając podróż, Arban pochwycony zostaje na nieszczęście, przez silny, górny prąd powietrza, który go odrzuca na Adryatyk.
Przez długi czas śledzono go zapomocą lunet, wysyłano mu na pomoc czółna. Wszystko napróżno — balon niknie wkrótce w mgłach widnokręgu.
Wszelako Arban, przyczepiony do sznura, unosi się przez kilka godzin ponad falami morza, w które następnie spada. O ósmej godzinie wieczorem jest prawie całkiem pochłonięty przez wody, tylko unoszący się jeszcze balon przerzuca go z fali na falę. O jedenastej godzinie siły go opuszczają — już ma zginąć, gdy nagle ukazuje się czółno, którem kieruje dwóch dzielnych rybaków, Franciszek Salvagne z synem. Dwaj marynarze wiosłują silnie i zabierają na statek Arbana, który więcej do umarłego niż żywego jest podobnym.
W kilka lat po tym wypadku Arban wznosi się w powietrze w Barcelonie — żegluje ku morzu Śródziemnemu i znika na zawsze.
La Mountain, dobrze znany w Stanach Zjednoczonych z licznych wycieczek powietrznych, a zwłaszcza z jednej wielce dramatycznej, w której omal nie zginął w jeziorze Erie, również śmierć poniósł w przestworze w sposób najokropniejszy.
Aeronauta ten wyruszył w podróż balonem systemu Montgolfièr’ów z Iona w Stanie Miszygan, 4 lipca 1873 r., to jest w dacie słynnej rocznicy ogłoszenia niepodległości Stanów Zjednoczonych. Tysiące widzów towarzyszyło jego odjazdowi.
Mountain powziął nieszczęsną myśl przyczepienia swej łódki nie do matni, otaczającej balon, lecz do sznurów od siebie niezależnych, przytwierdzonych do koła, umieszczonego w części górnej aerostatu.
Żeglarz ten wzniósł się ponad chmury, płynące w niewielkiej odległości od ziemi, wśród których można go było widzieć doskonale. Sznury prawdopodobnie zbliżyły się ku sobie i powikłały w ten sposób, że większa połowa aerostatu wysuniętą z ich oplotu została. Bądźcobądź, koło górne oderwało się; balon, odłączony od niego, popędził w przestrzeń, a Mountain z łódką i wiszącemi przy niej sznurami spadał na ziemię z przerażającą szybkością. W wysokości około stu metrów od poziomu, wyśliznęła mu się z rąk łódka, do której się konwulsyjnie przyczepił. Ciało jego w gwałtownym spadku zdruzgotało się o kamienie polne, wobec kilkutysięcznego tłumu.
Straszliwa ta katastrofa wycisnęła łzy z oczu widzów, wiele kobiet zemdlało.
Zwłoki aeronauty worały się w ziemię do kilku centymetrów głębokości, kości jego były pogruchotane, a niektóre z nich w proch starte. Głowa nieszczęśliwego została rozbita, spłaszczona; szczęka dolna, zupełnie oderwana, kąpała się w gęstej kałuży krwi.
Wskutek podobnej nieroztropności Wincenty de Groof, zwany Człowiekiem latającym, poniósł śmierć w Londynie 9 lipca 1874 r. Powziął on szaloną myśl wznieść się w powietrze zapomocą latawca, złożonego z dwóch skrzydeł i pod niemi umieścił deskę drewnianą, na której spoczął. Groof wraz z przyrządem przyczepieni zostali do balonu kierowanego przez Simmons’a. Po wzniesieniu się do wysokości tysiąca dwustu metrów, balon obniża się; w wyżynie stu metrów Groof odczepia się od aerostatu. Na nieszczęście, skrzydła przyrządu zamiast funkcyonować podnoszą się w górę, człowiek latający spada na środek ulicy Robert-Street (Chelsea), w blizkości sklepu kupca korzennego. Tłumy rzucają się cynicznie na ciało aeronauty i dzielą szczątkami przyrządu, który był sprawcą jego śmierci.
Nieszczęśliwy, gdy go podniesiono, jeszcze oddychał, lecz nie był zdolny wykonać najmniejszego ruchu; wyzionął ducha, zanim go dowieziono do szpitala.
Cocking w 1836, Leturr w 1854 roku ponieśli śmierć w tenże sam sposób podczas niebezpiecznych prób, jakie odbywali ze spadochronami wadliwego systemu.
Jakkolwiek może być wzruszająca śmierć tych nieszczęsnych ludzi latających, ożywionych niezaprzeczenie odwagą i śmiałością w poszukiwaniu i próbowaniu wynalazków, są oni przecież ofiarami zarozumiałego nieuctwa. Co się tyczy aeronautów, poświęcających się dla zadośćuczynienia ciekawości publicznej, praca ich jest niewątpliwie dążnością postępową, kształceniem się w wielkiej sztuce, lecz śmierć bywa opłakanem następstwem niebezpiecznego ich zawodu, w którym najczęściej o zysk chodzi. Stąd też nie należy nam stawiać ich w jednym rzędzie z tymi, którzy, powodowani bezinteresownem zamiłowaniem nauki, jej się całkiem oddawali.
Dlatego też Crocé-Spinelli i Sivel, ofiary katastrofy zaszłej na aerostacie Zenit, powinni zajmować w naszem sercu pierwsze miejsce obok Pilâtre de Rozier’a i Romain’a.
Józef Crocé-Spinelli urodził się 10 lipca 1845 r. w Montbazillac (Dordogne). Po ukończeniu nauk szkolnych był jednym z najpierwszych uczniów w Szkole głównej sztuk i rękodzieł. Młody inżynier należał do dusz wybranych. Tkliwe jego serce, otwarte dla przyjaciół, posiadało najszlachetniejsze popędy młodości. Pragnienie sławy, pozyskanej sumiennie, gorący patryotyzm, miłośnictwo tego wszystkiego, co było dobrem i sprawiedliwem, wiara w postęp, namiętna żądza nauki — oto były uczucia zajmujące z kolei jego myśli. Pewne zaniedbanie jednoczyło się z jego zapałem, podobnie jak właściwa mu czułość, prawie kobieca, łączyła się z jego odwagą. Wszystko to pociągało ku niemu; szlachetność, miłość, wrażliwość, wesołość, humorystyka, uprzejmość — oto były przymioty, które odbijały się w jego błękitnych oczach i jednały mu wszędzie sympatyę.
Crocé-Spinelli celował w mechanice i odznaczył się wybornemi recenzyami naukowemi w dzienniku »La République française«. W skromnem kółku kilku ludzi, poświęconych nauce, którzy zawiązali pierwsze ogniwa Francuskiego Towarzystwa Żeglugi Powietrznej, zapoznał się z Sivel’em.
Teodor Sivel, urodzony 10 listopada 1834 r. w gminie Sauve (Gard), przez długi czas służył w marynarce kupieckiej; w charakterze oficera zwiedził dalekie kraje. Morze wyspowiadało się przed nim ze wszystkich tajemnic; ocean powietrzny stał się dlań ponętnym, umiłował też gorąco żeglugę atmosferyczną. Sivel był brunetem, czarne jego oczy miały blask osobliwszy; bogate, wijące się w pierścienie włosy okalały twarz ogorzałą, wyrażającą energię. Krwisty, niepospolitej siły fizycznej, odznaczał się nieposkromionym zapałem. Prawość jego charakteru, gruntowność nauki, dobroć serca i miłe obejście się czyniły go człowiekiem niepospolitym.
Teodor Sivel poświęcił się zawodowi aerostatycznemu, odbył przeszło dwieście podróży powietrznych w obcych krajach, a głównie w Danii, gdzie dał się poznać nie tylko jako dobry aeronauta, ale nadto uzdolniony marynarz.
Sivel i Crocé-Spinelli, oceniwszy się wzajemnie, postanowili działać wspólnie, i w badaniach praw atmosfery iść zaszczytnym śladem Robertson’a, Biot’a, Gay-Lussac’a, Barral’a i Glaisher’a.
Pod kierunkiem Francuskiego Towarzystwa Żeglugi Powietrznej, do którego rozwoju niepospolicie się przyczynili, odbyli w marcu 1874 roku pierwszą podróż atmosferyczną, wznosząc się do znacznej wysokości; to zwróciło na nich uwagę Akademii Nauk i zjednało im zasłużone uznanie ogółu. Wznieśli się oni wówczas do wysokości 7.300 metrów, to jest przekroczyli granicę, dosięgniętą niegdyś przez Gay-Lussac’a.
Autor niniejszej pracy, który w tym czasie odbył już jakie dwadzieścia wycieczek naukowych balonem, miał zaszczyt zostać przyjacielem i współpracownikiem tych ludzi, poświęconych wiedzy; po odbyciu w balonie Zenit podróży powietrznej, najdłuższej z dotąd dokonanych, w ciągu której poczyniono wiele obserwacyi[35], niebawem wraz z nimi wyruszył na nową wyprawę powietrzną, dosięgającą wielkiej wysokości, okupioną życiem nieustraszonych.
Opis tego przerażającego dramatu, jedynego w swym rodzaju, skreślony został w najdrobniejszych szczegółach[36]. Potrzeba tu zwłaszcza zaznaczyć okoliczności towarzyszące śmierci dwóch bohaterów.
Piętnastego kwietnia 1875 roku, o godzinie wpół do drugiej po południu, łódka Zenitu unosiła się w górnych warstwach atmosfery. Dosięgła ona mroźnych przestworów milczących pustyń, w których rozwieszają się chmury pierzaste.
Gdyby jaki obserwator mógł dostrzedz trzech wędrowców, dręczonych ciśnieniem atmosferycznem, przeziębłych pod wpływem mrozów syberyjskich, byłby przerażony, widząc ich ulegających straszliwej senności, właściwej wyniosłym sferom powietrza — senności zgubnej, będącej zwiastunem śmierci. Zaraz po przebyciu 8.600 metrów wysokości, jednej z najwyższych, do jakich kiedykolwiek człowiek dotarł, Zenit zaczął obniżać się, lecz z liczby trzech wędrowców pozostał tylko jeden, który zdołał się przebudzić, aby przywieźć zczerniałe zwłoki dwóch męczenników!
Nieszczęśliwi Crocé-Spinelli i Sivel wywołali głębokie współczucie w całej Europie. Niezliczony tłum ludu odprowadził ich ciała na miejsce wiekuistego spoczynku, a gdy spuszczono do grobowego dołu szczątki dwóch młodych ludzi, trudno było oswoić się z myślą, że dwie istoty tak szlachetne, z takiem bohaterstwem poświęcające się wykryciu prawd nowych, znikły na zawsze.
Nie! — tacy ludzie nie umierają bez pozostawienia po sobie pamiętnego śladu; pozostawiają bowiem wspomnienie. Na podobieństwo meteorów rozsiewali oni na swej drodze iskry, które chociaż znikły, mogą jeszcze zapalić odwagę i energię tych, którzy w ich ślady wstępować będą.






Kepler. — Dla obliczenia objętości kupiec zagłębiał pręt żelazny...
ROZDZIAŁ IV.
Odkrycie systemu słonecznego.

Najstarożytniejsza ze wszech nauk astronomia zrodziła się razem z cywilizacyą. Wszelako pierwsze pojęcia ludzi o systemie słonecznym były wielce podobne do tych, jakieby powziął pierwszy lepszy nieuk, rozpatrujący się w sklepieniu niebieskiem.
Przed XVI wiekiem nie wiedziano nic a nic o nieskończoności, nie wyrobiono sobie żadnego pojęcia o budowie wszechświata. Poczytywano ziemię za ciało, osadzone w środku wszechświata, około którego spełniały obroty słońce, księżyc i gwiazdy, niby pochodnie, przytwierdzone do kół.
Mniemano, że sklepienie niebieskie było stałe.
Chcąc rozpocząć zgłębianie tajemnic świata kosmicznego, potrzeba było wykryć ten fakt niesłychanie ważny, całkiem sprzeczny pozorom, uwodzącym nasze oczy, że ziemia obraca się w ciągu dnia około swej osi, w ciągu zaś roku około słońca. Wielkie to odkrycie jest chwałą Kopernika, Polaka.
Historya nas uczy, że ludzie niełatwo przyjmują prawdy nowe, że przeciwnie, odtrącają je z tem większą energią, im ich pojęcia są więcej od nich odległe. Prawda nie bez wysileń musi sobie torować drogę, nie bez oporu zajmuje miejsce błędu, równie starego, jak świat. Teorya ruchu ziemi, będąca główną podstawą astronomii nowożytnej, nie ma już dziś przeciwników; obrót kuli ziemskiej naokoło słońca jest prawdą, obecnie udowodnioną, lecz tryumf jej okupiony został kosztem łez.
Wszelako Kopernik uniknął nieszczęść; żył dla kraju, lubił samotność, był skromny, życie jego płynęło na modlitwie, studyach, polityce i leczeniu bezpłatnem chorych. Rozpatrywanie się w prawdach matematycznych, spełnianie dobrych uczynków wystarczało jego ambicyi. Był nieśmiały, nieco trwożliwy i lękał się następstw zbyt porywczego głoszenia tajemnicy. Jakkolwiek nie pomijał milczeniem prawdy, wypowiadał ją w cichości, obawiając się głoszenia jej przedwcześnie. Mówił sobie, że wiara naukowa może się obejść bez gwałtowności. Rozterki i niezgody kościoła przestraszały go; lękając się burzy, pozostawał w cieniu. Roztropność ta ochroniła go od wielu przykrości.
Galileusz ośmielił się walczyć, potykał się też i cierpiał. Wielki ten mąż, rodem Włoch, był po Koperniku jednym z pierwszych, którzy podcięli rusztowanie błędu, od wieku zbudowane. Gdy inni badacze dali poznać kształt kuli ziemskiej, powierzchnię przerzynających ją lądów, rozległość mórz, na niej rozlanych, wielki ten astronom rozdarł zasłonę, pokrywającą jej rzeczywiste stanowisko w przestworze. Uwidocznił oczom ludzkości wspaniałość światów niebieskich. Jest on Krzysztofem Kolumbem nieskończoności.
Odkrycia Galileusza zapewniły mu nieśmiertelność, a zarazem sprowadziły nań nieszczęścia. Jest on jednym z najsłynniejszych męczenników prawdy. Urodzony w Pizie, w Toskanii, 15 lutego 1564 roku, już w dzieciństwie składał zdumiewające dowody przedwczesnej dojrzałości umysłu. W wieku, w którym inne dzieci nęci płocha zabawa, on wynajdywał maszyny i sam je budował. Zadziwiał swych nauczycieli swobodą zdania, żywością zawsze czujnego umysłu, pilnością w przykładaniu się do nauki. Zdolności jego do wszystkiego, co wznosi inteligencyę, były cudowne; lubił muzykę, rysunek, garnął się do poezyi i sztuk pięknych. Zarodek geniuszu rozwijał się w nim widocznie.
Ojciec jego, obarczony liczną rodziną i niezamożny, życzył sobie, aby młody Galileusz poświęcił się jakiemu zyskownemu zawodowi. Wysłał go do Pizy dla studyowania medycyny i filozofii. Nauki jednak scholastyczne nie wystarczały dla tego umysłu wrącego, chciwego nowości.
Galileusz odważnie stawiał zarzuty doktrynom, jakiemi go karmiono — i tu już odznaczył się umysłem niezależnym, krytycznym. Powołanie jego do ujawnienia się potrzebowało tylko sposobności, która się też niebawem nastręczyła.
Galileusz, licząc zaledwie lat dziewiętnaście, będąc jednego dnia w katedrze pizańskiej, zwrócił uwagę na zawieszoną lampę, pozostającą w ruchu. Zaobserwował, że lampa ta, bujając się, spełniała oscylacye w jednakowych upływach czasu, odpowiadających długości łuków, przez nią opisywanych, że jednem słowem, określała jednakowe wymiary. Młody obserwator zaczął badać to zjawisko, na które tylu innych ludzi przed nim nie zwróciło żadnej uwagi, i zdziwił się tą niezmienną jednostajnością, z której wkrótce miał wyprowadzić piękne i użyteczne wnioski. Mniemał on, że można będzie wymierzyć wysokość budynku z upływów czasu oscylacyi sznura, zawieszonego u jednego stropu; to mu posłużyło następnie do wykrycia prawa wahadła, prawa do dokładnego wymiaru czasu.
Galileusz, oddając się odtąd z zamiłowaniem naukom, wczytywał się chciwie w dzieła starożytnych geometrów. Studyując traktat Archimedesa, dotyczący ciał pływających, głównie na podstawie teoryi, tu rozwiniętej przez słynnego syrakuzańskiego matematyka, zbudował nowe szalki hydrostatyczne.
Pierwsze te prace, tak ważne i samodzielne, zwróciły nań powszechną uwagę. W 1589 roku wielki książę Ferdynand zamianował go profesorem matematyki w Pizie. Galileusz rozpoczął nad ruchem ciał nową seryę doświadczeń, które odbył na szczycie pochyłej wieży pizańskiej.
Idąc za zdrową logiką faktów, poznał nicość mniemanych praw ruchu, przyjętych we wszechnicy. Umysł jego dojrzewał w swobodnem badaniu faktów, studya nad ruchem ciał doprowadziły go do rozpatrzenia się w biegu ciał niebieskich i skierowania wzroku w niebo. Zabrał się do pracy z nieugiętą wytrwałością. Był to pierwszy krok ku sławie i pierwszy krok niemniej ku niedoli.
Galileusz zbadał starannie dwa systemy, współzawodniczące z sobą w astronomii, to jest Ptolomeusza z powikłanymi jego cyklami i kołami ekscentrycznemi — i Kopernika, którego układ prosty, jasny pociągał ku sobie prozelitów z grona najpoważniejszych obserwatorów.
We wszechnicy pizańskiej Galileusz nie miał przyjaciół, poczytywano go za umysł burzliwy, powstający przeciw powadze Biblii, dlatego też przyjął on bez namysłu ofiarowaną mu przez Senat wenecki na lat sześć katedrę matematyki w uniwersytecie padewskim. Tu zabrał się do pracy z bezprzykładną energią, nie znającą prawie spoczynku.
Po wynalezieniu ciepłomierza, w 1604 r. obserwował nową gwiazdę; w 1609 r. obdarzył ludzkość teleskopem, tem cudownem narzędziem, które Michelet przedziwnie nazwał »mikroskopem nieskończoności«. Dowiedziawszy się, że jakiś Holender zapomocą pewnej kombinacyi szkieł zdołał rozpoznawać przedmioty, w wielce dalekiej odległości pozostające, postanowił natychmiast ten fakt sprawdzić. Poszukiwać dla niego było to samo, co znaleźć.
Wkrótce pierwszą lunetę astronomiczną umieścił wśród oklasków ludu na dzwonnicy św. Marka. Nie wystarczało jednak dla jego ambicyi rozpoznawać zdaleka okręty, żeglujące ku lagunom, niebo było jedynem polem godnem jego badań[37].
Galileusz pospieszył skierować cenny swój przyrząd w przestwory niebieskie — niewymierne światy wystąpiły przed jego oczyma. Astronom zwrócił teleskop na księżyc i przekonał się wkrótce, jak fałszywe były pojęcia, utrzymujące się wówczas powszechnie, dotyczące dokładnej kulistości ciał niebieskich i ich mniemanej własności błyszczenia własnem światłem. Poznał, że powierzchnia naszego satelity była niesymetryczna, chropawa, najeżona górami, wśród których rozwierały się głębokie doliny. Rzucił wzrokiem na mgławice i drogę mleczną, i dostrzegł, że składały się z miliardów słońc, »z pyłu gwiazd«, jak się pięknie wyraził współczesny mu poeta Milton.
Galileusz studyował planetę Jowisza i wykrył cztery gwiazdy, tworzące ten system. Głęboka jego intuicya dała mu wkrótce poznać, że gwiazdy te były tem dla Jowiszu, czem jest księżyc dla ziemi, to jest satelitami. Obserwował słońce i pierwszy wykrył na niem plamy, dowód niezbity, obalający mniemanie, jakoby ciała niebieskie nie ulegały zepsuciu. Każde z tych pięknych odkryć zbliżało Galileusza do systemu Kopernika — każde rozbijało mury złudzeń, wśród których kryła się nauka ówczesna — lecz niemniej każde rozżarzało przeciw niemu zazdrość i nienawiść.
Badacz przestrzeni niebieskich, olśniony własnemi odkryciami, zatopiony w pracach, nie zważał na zarzuty swych przeciwników, ani na przestrogi tych, którzy występowali przeciw jego poglądom, powołując się na opinie Arystotelesa, Biblię i Ojców kościoła.
Galileusz, chrześcianin szczery, miał nadzieję, że zdoła pogodzić obowiązki względem religii z wynikami swego geniuszu. Napróżno radzono mu, aby zachowywał milczenie, napróżno ukazywano mu armię nieprzyjaciół, wzrastającą wokoło niego z dniem każdym. Filozof pozostał głuchym na rady i ostrzeżenia.
Galileusz żył w czasach, w których najmniejsza wątpliwość w rzeczach dotyczących wiary gubiła człowieka, jedno słowo mogło go wydać na śmierć. Heretyk, to słowo straszliwe, wymówione wreszcie zostało przez ludzi zazdrosnych, rozdrażnionych jego sławą.
Dopóki Galileusz pozostawał na terytoryum weneckiem, nienawiść jego przeciwników była bezsilna, lecz w 1610 roku rzucił on Padwę, aby wrócić do Toskanii. W 1611 roku udał się pierwszy raz do Rzymu, aby uchylić podejrzenia, gdyż Inkwizycya zaczynała szemrać przeciw niemu, a nawet jawnie go oskarżać. Braciszek dominikanin, Dominik Baccini, z ambony kaznodziejskiej powstał przeciw stronnikom Kopernika, a głównie przeciw Galileuszowi. Piątego marca 1616 roku kongregacya indeksu potępiła stanowczo księgi Kopernika i Foscarini’ego, w których wygłaszano błędną doktrynę ruchomości ziemi i nieruchomości słońca, jakoby przeciwną Pismu Świętemu. Galileusz nie był wymienionym w indeksie, lecz dano mu w sekrecie surowe napomnienie; przez długi też czas zmuszony był zachowywać się w cichości.
W 1618 r. zjawienie się trzech komet na niebie zwróciło go do studyów astronomicznych, a w niedługim czasie potem do systemu Kopernika i ruchu ziemi. W 1630 r. napisał on słynny Dialog, w którym, chcąc roztrząsnąć przedmiot zakazany, użył widocznego podstępu.
W dyalogu tym rozprawiają trzy osoby: Salviati i Sagreto, stronnicy Kopernika, i Simplicio, obrońca przestarzałych doktryn Ptolomeusza. Simplicio, to człowiek przeszłości, typ dobrowolnego zastoju. Galileusz z upodobaniem przedstawił go śmiesznym i niefortunnym.
— Studyujmy naturę — odzywa się do niego Salviati.
— Po co zadawać sobie tyle trudu, całkiem nieużytecznego — odpowiada Simplicio. — Nie mam żadnej potrzeby zajmować się naturą; poprzestaję na tem, co orzekli nasi ojcowie, podzielam ich opinie i zasypiam spokojnie.
A dalej Galileusz w usta Simplicia wkłada satyrę:
Że nieświadomość jest stanem błogim, że chrześcijaństwo najwygodniej obejść się może bez odsłaniania tajemnic natury, że nauka jest grzesznym zbytkiem.
Dyalog Galileusza jest iskrą pióra zręcznego, skrzącą się satyrą i głęboką nauką. Piękna ta książka, dziś zapomniana, nie tylko jest przepysznym traktatem astronomicznym, potwierdzającym ruch ziemi, ale nadto gorącą obroną swobodnego badania faktów, dziełem godnem Sokratesa, które na zawsze pozostanie ponętne dla miłujących niezależność opinii i postęp pojęć. Jest to zwycięstwo, odniesione przez wiedzę[38].
W wizerunku Simplicia wszyscy przeciwnicy Galileusza widzieli siebie: i głośni uczeni, i potężni dostojnicy, i tłum ślepych wykonawców lub zaprzedanych potakiwaczy w łatwowiernym, dobrodusznym człeczynie przeglądał się, jak w lustrze; wszyscy, urażeni do żywego satyrą, poprzysięgli Galileuszowi zgubę.
Owczesnym trybem nauka i osoba Galileusza oddane zostały pod sąd trybunału inkwizycyjnego.
Pomimo podeszłego wieku i jego dolegliwości Galileusz musiał udać się do Rzymu, gdzie rozegrała się pamiętna jego sprawa. Przybywszy tu, zaraz w mieszkaniu posła toskańskiego uwięziony został z rozkazu kongregacyi.
»Delegat, ojciec Lancio — powiada Galileusz w liście pisanym do Ranieri’ego — przybył nazajutrz i zabrał mię do swej karocy. W drodze zadawał rozmaite pytania i dał mi poznać, że gorąco życzą sobie tego, abym naprawił zgorszenie, jakie wywołałem w całych Włoszech, podzielając opinię ruchu ziemi. Na wszelkie niezbite rozumowania i dowody matematyczne, jakie mu przytaczałem, odpowiadał mi: Terra autem in aeternum stabit, quia terra autem in aeternum stat, jak mówi Pismo święte. Tak rozmawiając ciągle, stanęliśmy w pałacu trybunału Inkwizycyi. Natychmiast zostałem przedstawiony przez delegata Jego Wielebności asesorowi Vitrici, u którego zastałem dwóch zakonników dominikanów. Zawiadomili mię grzecznie o rozkazie, polecającym mi przedstawić wszystkie moje dowody kongregacyi, a zarazem ostrzegli, że w razie, gdyby uznano mię winnym, zniewolony będę wyprzeć się moich błędów...«
Po długiem badaniu Galileusz pozostawał w więzieniu przez dni dwadzieścia. W poniedziałek 20 czerwca 1632 roku był raz jeszcze wezwanym do stawienia się przed trybunałem Inkwizycyi, a w następną środę wprowadzono go do świątyni Minerwy, gdzie przed zasiadającymi kardynałami i prałatami kongregacyi odczytano mu wyrok.
Książkę jego licznemi, kazuistycznemi wywodami potępiono, a on sam, jako szerzący błędy, skazany został na ciężką, ale w owe czasy upowszechnioną karę: zamknięcie w więzieniu do czasu, aż litość lub inna okoliczność wyrok odwoła.
Nadto musiał wyprzysiądz się na klęczkach swojej nauki, musiał uznać ją za obłęd rozumu i przyrzec, że do niej nigdy nie powróci; musiał wygłosić między innemi te słowa[39].
Ja, Galileo Galileusz, liczący siedmdziesiąt lat życia, jako utrzymujący i wierzący, że słońce było nieruchomem ogniskiem świata, a ziemia nie była ogniskiem i pozostawała w ruchu, wyrzekam się rzeczonych błędów, złorzeczę im i brzydzę się niemi.
Utrzymują, że gdy Galileusz powstał, uderzył nogą w ziemię i zawołał: »E pur si muove!« (a jednak ona porusza się). Niepodobna prawie przypuścić, aby Galileusz mógł w podobny sposób odezwać się do swych sędziów, lecz to zdanie pamiętne, jeżeli nie mogło być wypowiedziane usty, wyryte było niezaprzeczenie w jego sercu. Wielu biografów potwierdza, że surowe badania trybunału Inkwizycyi, jakim poddano Galileusza, były prawdziwą mściwą torturą. Nie wchodząc w rozbiór tej opinii, nie ma żadnej wątpliwości, że wielki uczony przecierpiał tortury moralne.
Od tej chwili Galileusz utracił wolność. Zgodzono się na pobyt jego w Siennie u Piccolomini’ego, arcybiskupa, a następnie pozwolono mu mieszkać w willi Arcetri, w blizkości Florencyi, gdzie był więziony aż do śmierci.

Słynny starzec był tu narażony na próby najcięższe;
GALILEUSZ.
Prowadzony przez swą córkę zakonnicę...
w kwietniu 1634 roku stracił jedną ze swych córek, a w dwa lata potem zaniewidział. Niekiedy starał się odnaleźć ścieżkę w ogrodzie Arcetri, biegnącą wpośród drzew, które niegdyś sam sadził. Z laską w ręku, prowadzony przez jedyną córkę, która została zakonnicą, wchodził do swego pomieszkania, znajdując najczęściej jaką nową przykrość ze strony swych nieprzyjaciół. Stawiano niezliczone przeszkody, aby jego książki nie mogły się rozpowszechnić, tysiączne zawady jego stosunkom; inkwizytor miał sobie polecone, aby w pewnych odstępach czasu przekonywał się osobiście, czy Galileusz jest wistocie pokorny i smutny.

Starzec stał się ponury, widział znikającą wszelką nadzieję i stracił całkiem ufność w dni jaśniejsze. Ósmego stycznia 1642 roku, licząc siedmdziesiąt ośm lat życia, oddał ostatnie tchnienie.
Kepler, ze względu na swój geniusz może być pomieszczony obok współczesnego mu Galileusza. Urodził się w Weil, w Würtemburgu, 27 grudnia 1571 r., w siedm lat po przyjściu na świat Galileusza, a w dwadzieścia ośm lat po śmierci Kopernika. Kepler, którego moglibyśmy nazwać prawodawcą nieba, w dwunastym roku życia był posługaczem w szynku. Matka jego, Katarzyna Guldenmann, prosta służąca w oberży, nie umiała czytać ani pisać. Ojciec jego, Henryk Kepler, pod rozkazami księcia Alby, brał udział w wojnie prowadzonej z Niderlandami. Za powrotem do ogniska domowego żołnierz ten, całkiem zrujnowany, założył szynk w Elmerdingen i wówczas to odebrał ze szkół syna, aby ten mógł mu być pomocnym w handlu. Dziecko to było wątłe, słabe, z tego też względu oddane zostało znowu do szkoły, z myślą wykierowania go na teologa. W 13-tym roku życia młody Kepler przyjęty był bezpłatnie do seminaryum w Molbronn. Uwolnienie od opłaty szkolnej łatwo można było uzyskać w protestanckich Niemczech, w których wszędzie rozszerzano oświatę z godną pochwały szczodrobliwością. Kepler czynił świetne postępy, lecz wkrótce, porzuciwszy studya teologiczne, oddał się z zapałem naukom ścisłym. W 23-cim roku życia otrzymał katedrę matematyki w Groëtz, w Styryi, którą rządził naówczas arcyksiążę Karol austryacki, wyznający religię katolicką.
Keplerowi powierzony był między innemi wykład astronomii. Wkrótce potem powołany do układu kalendarza, przyjął w nim reformę gregoryańską, którą jego współwyznawcy protestanci uporczywie odrzucali. Wielki astronom nie obrażał jednak tem wcale swych uczuć religijnych, gdyż poczytywał to za kwestyę czysto naukową. Dla zwiększenia zbytu tych kalendarzy, Kepler nie wahał się zamieścić w nich przepowiedni astrologicznych; z tych niektóre sprawdziły się, wskutek czego pozyskał wielką wziętość.
Słynny astronom nie mógł wszelako pozbyć się wszystkich przesądów, utrzymujących się za jego czasów: wierzył mocno, że gwiazdy wywierają wpływ na przeznaczenie człowieka. Mawiał, że astrologia, córka astronomii, powinna żywić swą matkę. Kepler zresztą nie nadużywał zaufania klientów, zasięgających jego rady, odpowiadał im często słowy, któremi niegdyś Tirezyasz wyrzekł do Ulisesa: »to, co powiem, stanie się lub nie stanie wcale«.
W pierwszem dziele, napisanem przez Keplera (Mysterium Cosmographicum), składa on pierwsze świadectwa niezależności sądu; przywodzi niezbite dowody, potwierdzające system Kopernika, protestuje w szlachetnych słowach przeciw trybunałowi, który polecił wpisanie na indeks księgi wielkiego Polaka. »Gdy chcemy przeciąć żelazo siekierą, powiada on, nie może ona już więcej służyć do rąbania drzewa«. W 1597 r. Kepler zaślubił piękną, szlacheckiego rodu wdowę, Barbarę de Müller. Związek ten nie był szczęśliwy, lecz w zamian pozostawił mu więcej czasu do ważnej pracy, w której astronom dowiódł, jak dzielnie jego geniusz umiał korzystać z najdrobniejszych okoliczności, chcąc pozyskać nowe materyały dla postępu.
»Gdy miałem się żenić, powiada w przedmowie, winobranie wypadło obfite, wino tanie; obowiązkiem dobrego ojca rodziny było poczynić zapasy, dlatego też zaopatrzyłem w ten produkt moją piwnicę. W kilka dni po zakupieniu beczek z winem przybył do mnie kupiec dla obliczenia należności — z wymiarów objętości. Nie wdając się w żaden rachunek, zagłębiał pręt żelazny w każdą beczkę i oznaczał natychmiast, jaka ilość wina w nich się mieści«.
Kepler przypomina sobie wówczas, że na brzegach Renu, gdzie wino niezaprzeczenie jest droższe, kupcy odbywają wymiar w całkiem inny sposób: wypróżniają baryłki, zlewając płyn w naczynia dopełna, i te następnie obliczają. Czy metoda austryacka, niezaprzeczenie praktyczniejsza i szybsza, była dokładna? To Kepler postanowił sprawdzić; w tym celu zaczął studyować zagadnienia geometryczne, które można poczytywać za najtrudniejsze, jakie doówczas rozpatrywano, i przyszedł do tego osobliwszego wniosku:
»Pod wpływem dobrego geniuszu, który bezwątpienia był geometrą, konstruktorowie beczek nadali im ściśle oznaczoną formę, przedstawiającą jednakową długość i nadającą im zarazem największą możliwą objętość. Ponieważ zaś zmiany, zachodzące w sąsiedztwie maximum, są prawie nic nie znaczące, małe więc przypadkowe różnice nie wywierają żadnego dającego się oznaczyć wpływu na objętość, której tem samem wymiar za pomocą pręta jest dostatecznie dokładnym«.
To określenie, odnoszące się do maximum w objętości, rozwinięte następnie zostało przez Fermat’a i posłużyło mu za podstawę do jednego z najważniejszych dzieł matematycznych.
Kepler, kończąc swą pracę o sztuce wymierzania beczek, powiada: »Trudno byłoby zaprzeczać, że sama natura, bez żadnego rozumowania, może nauczyć geometryi, gdyż widzimy bednarzy, którzy, kierując się wyłącznie tylko wzrokiem i instynktem piękna, odgadują formę, najlepiej odpowiadającą dokładnemu wymiarowi«.
Prześladowania religijne w końcu XVI wieku udręczały Styryę; Kepler był jedną z ich ofiar: wygnany z ojczyzny, został zupełnie zrujnowany. Usiłowano nakłonić go do porzucenia wiary, lecz w tej mierze był niezachwiany. Kepler, jak sam się wyraża, nie znał »sztuki tajenia się, « wyjechał więc, przyjmując z radością propozycyę współpracownictwa uczynioną mu przez astronoma cesarza Rudolfa Tycho-Braché’go, zamieszkałego w Pradze.
Tu jednak nowe czekały go zawody. Obiecywano mu piękne honorarya, tymczasem zmuszony był wyżebrywać floren po florenie z należności mu przypadającej.
Po śmierci Tycho-Braché’go Kepler mianowany został astronomem cesarza Rudolfa, z pensyą 1.500 florenów. »Płaca jest świetna, pisał do jednego z przyjaciół, lecz kasa pusta, tracę czas na żebraninie u drzwi skarbnika koronnego.« Kepler, przywiedziony do nędzy, dla utrzymania życia zmuszony był układać kalendarzyki i horoskopy.
Wkrótce jednak mógł swobodnie porządkować papiery, pozostałe po Tycho-Braché’m, co pozwoliło mu zabrać się do ważnych badań; od tej też chwili datuje się jego sława naukowa. Oddał się cały studyom nad planetą Marsem i po dziewięcioletniej pracy, bez spoczynku, z tak wielkiem natężeniem umysłu, że niekiedy »znużenie, jak sam powiada, doprowadzało go do szaleństwa, « zdołał oznaczyć jak najdokładniej ruchy Marsa na podstawie dwóch praw wielkiej doniosłości. Prawa te, zastosowane do innych planet, doprowadziły Newtona do odkrycia siły przyciągania powszechnego, i unieśmiertelniły na zawsze Keplera. Stanowią one niezachwianą podstawę astronomii nowożytnej.
Po śmierci cesarza Rudolfa następca jego Maciej, mniej życzliwy nauce, nie dbał całkiem o obserwatoryum w Pradze, gdzie Kepler pracował. Ten opuścił naówczas posadę, nie zapewniającą nawet chleba jego rodzinie i przyjął obowiązki profesora w Linz. Tu nowe spotkały go nieszczęścia. Żona jego, dotknięta najpierw epilepsyą, następnie pomieszaniem zmysłów, wkrótce umarła, a prócz tego Kepler stracił troje dzieci. Nie dość na tem, dowiedział się niebawem, że matka jego, siedmdziesięcioletnia staruszka, oskarżona o czary, wtrącona została do więzienia. Zażądano od biednej kobiety zdania rachunku ze wszystkich klęsk publicznych; powiadano, że sztuki zadawania uroków nauczyła się od jednej ze swych ciotek, spalonej, jako czarownica, oskarżano o stosunki z szatanem; twierdzono, że nie patrzy nigdy ludziom wprost w oczy, że nikt jej płaczącej nie widział. Kepler musiał bez przerwy przez lat pięć walczyć dla ocalenia matki. Sędziowie okazali starej Katarzynie Kepler narzędzia tortury i grozili niemi, chcąc ją zmusić do zeznań. Nic jednak nie zdołało zachwiać jej odwagi i stałości; rezygnacya wybawiła ją od śmierci, lecz nie starła hańby, spadającej w smutnem dziedzictwie na syna.
Kepler raz jeszcze jeden pogrążony został w ostatniej nędzy — umiał jednak znosić niedolę i zapominać o nieszczęściach, wznosząc myśl ku sferom niebieskim, błądząc w niewymierzonych przestworach, wsłuchując się w harmonijną melodyę, wytworzoną z wiekuistego ruchu ciał planetarnych, którą pojmowała jego wyobraźnia mistyczna. Tę muzykę przyrody Kepler zaznacza w dziwnem swem dziele: O harmonii świata, pracy śmiesznej, w której niepospolity jego umysł błąka się wśród idei chimerycznych, jakkolwiek niekiedy wznosi się na skrzydłach rzeczywistego geniuszu. Widzimy w nim marzyciela, z wyżyn polotu rozlewającego nagle blaski wśród panującej ciemności. W końcu tej książki odzyskuje on w rzeczy samej język ściśle naukowy, wykrywa prawo, obejmujące wszystkie elementy naszego układu i wiąże węzłem zależności wielkie osie orbit planetarnych z czasem obrotów peryodycznych ciał niebieskich.
Wpośród tych rozkoszy, jakiemi go obdarzało badanie natury, Kepler nie zaznał nic więcej, prócz goryczy życia materyalnego. Następca zmarłego cesarza Macieja, Ferdynand austryacki, starał się zniszczyć wyznanie protestanckie w Styryi. Kepler raz jeszcze zmuszony był opuścić ognisko rodzinne; porzucił też Austryę i przyłączył się na pewien czas do księcia Wallensteina, jednego z najsłynniejszych wodzów trzydziestoletniej wojny. Zawarł związki małżeńskie z Zuzanną Rittierger’ówną, z której miał siedmioro dzieci; potrzeby życia zniewalały go do odbywania częstych podróży. Zniechęcony nieustannem upominaniem się o wypłatę pensyi, oddawna zaległych, tracił siły i zdrowie. Umarł w 59-tym roku życia. Popioły jego spoczywają w kościele Ś-go Piotra w Ratysbonie. Zwiedzający mogą wyczytać na jego grobie napis, przez niego samego ułożony:
»Wymierzałem niebiosa, obecnie wymierzam ciemności ziemi. Inteligencya jest rzeczą Boską. Tu spoczywa tylko cień ciała.«
Tak zakończył życie Kepler, badacz śmiały, który od chwili pierwszych studyów żywił nadzieję rozdarcia tajemnic natury. W ciągu całego życia dusza jego garnie się ku prawdzie, ciekawość podnieca ją nieustannie, a pycha nie zaślepia jej nigdy. »Dumny i zuchwały w poszukiwaniach naukowych, powiada Bertrand, staje się Kepler skromnym i cichym od chwili znalezienia rezultatu i, uradowany swym tryumfem, składa dziękczynienia Bogu. Dusza jego równie wielka, jak wzniosła, nie była ani próżna, ani ambitna; nie pragnie on ani zaszczytów, ani oklasków ludzi... Chwała jego wypisana jest na niebie; postęp wiedzy nie może jej ani zmniejszyć, ani zaciemnić, a planety niezmiennymi swymi obrotami roznoszą ją z wieku do wieku«[40].
Tycho-Brahé ujrzał światło dzienne w Korudstrop, w Danii 15 października 1546 roku, w dwa lata po śmierci Kopernika. Ojciec jego, Otton Brahé, potomek starożytnego szlachetnego rodu, miał dziesięcioro dzieci.
Pomimo odrazy do stanu wojskowego Tycho-Brahé miał się poświęcić temu zawodowi, który jego rodzice poczytywali za jedynie godny szlachcica. Wszelako dzięki wpływom swego wuja młody Tycho odbył nauki uniwersyteckie. Wysłano go do Kopenhagi w kwietniu 1559 roku; zamiłowanie astronomii rozwinęło się w jego umyśle w roku następnym. Zaćmienie słońca miało nastąpić dnia 21 sierpnia 1560 roku, Tycho uderzony został w tym stopniu dokładnością, z jaką rozmaite fazy tego zjawiska przepowiadały ówczesne kalendarze astronomiczne, że postanowił poświęcić się tajemnicom tak cudownej nauki.
W 1562 roku wysłany został do Lipska dla studyowania prawa, lecz niebo więcej od sztuki prawodawczej pociągało jego wzrok i zajmowało umysł. Młody student, poświęcając wszystkie chwile wolne i wszystkie oszczędności środkom poznania astronomii, pracując wytrwale, zapoznawał się z nią bez pomocy żadnego nauczyciela. Tycho był tak biegłym obserwatorem, że, posługując się tylko lichemi narzędziami, wykrył naówczas przy złączeniu się Jowisza z Saturnem w 1563 roku ważne błędy, popełnione w Alfonsynach[41] i tablicach Kopernika.
Po śmierci wuja, zaszłej w maju 1565 roku, Tycho-Brahé wrócił do Danii dla objęcia po nim dziedzictwa. Namiętność do astronomii młodego człowieka przyprowadzała do rozpaczy jego rodziców i przyjaciół. Podobne prace w owym czasie poczytywano za niegodne szlachty. Tycho, dotknięty do żywego przyjęciem u rodziny, porzuca ojczyznę, zamieszkuje chwilowo w Wittenbergu, a od 1568 do 1569 roku przebywa w Rostocku, oddając się z wytrwałością studyom zjawisk niebieskich. Tu odbył pojedynek i utracił nos, odcięty szablą przeciwnika; miejsce naturalnego nosa zastąpił sztuczny ze złota i srebra, tak doskonale wyrobiony, że to kalectwo było prawie nierażące.
Z Rostocku wyruszył Tycho do Augsburga, gdzie przy pomocy braci Hainzel zbudował przepyszny kwandrans astronomiczny, mający czternaście łokci w promieniu. W r. 1571 powrócił do kraju rodzinnego, gdzie znalazł gorącego przyjaciela w swym wuju Steno Bille, stawającym zawsze w obronie synowca przeciw krytykom i sarkazmom jego nieprzyjaciół. Ten ustąpił mu część swego pomieszkania, zamienioną na obserwatoryum. Podczas to pobytu u Steno Bille zaszło zdarzenie najpamiętniejsze w życiu młodego astronoma, a mianowicie odkrycie 11 listopada 1573 r. nowej gwiazdy w konstelacyi Kassyopei. Cudowna ta gwiazda ukazała się prawdopodobnie na niebie pierwszy raz około 5 listopada; pozostawała widzialną przez szesnaście miesięcy, powiększając z taką szybkością swój blask, że od początku drugiego miesiąca przejawu jej na niebie, przewyższała jasnością Jowisza i mogła być dostrzeżoną w dziennem świetle. Blask ten zmniejszał się następnie zwolna i przestał być widzialny w miesiącu marcu 1574 r. Tycho zgorszył znowu swych rodziców i przyjaciół, zaślubiwszy w 1573 roku młodą wieśniaczkę; umiał jednak pozyskać względy Fryderyka II, króla Danii. Szlachetny ten i miłujący nauki monarcha oddał do rozporządzenia astronoma na całe jego życie wyspę Hveen, położoną w sąsiedztwie Kopenhagi. Wyspa ta w cieśninie Zundu jest prawie okrągła, ma około dziewięciu kilometrów obwodu i, wznosząc się od brzegów ku środkowi, tworzy rozległe, jednostajne płaskowzgórze.
Król polecił w tej miejscowości zbudować wielkie obserwatoryum, zaopatrzone w to wszystko, co mogłoby ułatwić prace astronomiczne, a zarazem obejmujące dostatni lokal dla rodziny i służby Tycho-Brahé’go. Znaczna przestrzeń dokoła obserwatoryum otoczona została murem wysokim i grubym, tworzącym czworobok, którego każdy kąt odpowiadał jednemu z punktów głównych; środek zaś każdego boku czworokąta występował z linii, formujących półkole. W kątach północnym i południowym tej figury geometrycznej wzniesione były wieżyczki, z których jedna obejmowała drukarnię, druga zaś pomieszczenie dla służby. Wspaniały ten budynek nazwany został Uraniburgiem i reprezentował okazały pałac, w którym jednoczył się zbytek magnata z potrzebami nauki. Oprócz muzeum i biblioteki w pałacu mieściło się podziemie, zaopatrzone szesnastu opalanymi piecami. Tycho-Brahé bowiem wielką część swego czasu poświęcał poszukiwaniom alchemicznym, w celu znalezienia na dnie tygli fortuny, z której mogłyby użytkować jego studya astronomiczne. Studnia, dwadzieścia stóp głębokości mająca, dostarczała wody całemu budynkowi, za pomocą syfonów. Pracownia do wyrobu narzędzi urządzona była poza obwodem murów w stronie północnej, południową zaś obrócono na uprawę roli. Pomimo obszernej przestrzeni, jaką rozporządzano, niepodobieństwem było tu zgromadzić wszystkie narzędzia astronomiczne, z tego też powodu Tycho-Brahé polecił wznieść budynek dodatkowy na wzgórzu, położonem od strony południowej głównego obserwatoryum, a nadto pobudował inny jeszcze gmach, zwany Sternberg (Górą gwiazd), połączony korytarzem podziemnym z Uraniburgiem. Oba budynki urządzono wytwornie, jak tego dowodzą przedstawiające je ryciny z owej epoki. Król dał na to wszystko milion rixdalerów (500.000 franków); a Tycho-Brahé, jak utrzymują, dołożył drugie tyle. Niezaprzeczonym jest faktem, że wydatki, poniesione przez Tycho-Brahé’go, tak uszczupliły jego majątek, że dla wynagrodzenia go król wyznaczył mu pensyę roczną w ilości dwu tysięcy rixdalerów, obdarował posiadłością w Norwegii i beneficyum z kościoła Rothschild, co przynosiło astronomowi 1.000 rixdalerów rocznie.
Jeżeli porównamy wartość pieniędzy w tej epoce z walutą ich dzisiejszą, musimy przyznać, że król duński złożył dowody wielkiej hojności w uposażeniu Tycho-Brahé’go.
Przepyszny zbiór narzędzi, wykonanych pod kierunkiem Tycho-Brahé’go, w które zaopatrzył oba obserwatorya, posiadał tę zaletę, że składał się z przyrządów, przez niego samego wynalezionych i zbudowanych. Zbiór ten, tak pod względem liczby, jak i doskonałości narzędzi, był naówczas pierwszym w Europie.
Wspaniałość pałacu Uraniburskiego, sława znakomitego uczonego, który go zamieszkiwał, pociągały do Tycho-Brahé’go uczniów, pragnących korzystać z wiedzy tak biegłego mistrza. Niektórych z nich utrzymywał swym kosztem król duński, innych wysyłały różne miasta i akademie, inni wreszcie pozostawali na koszcie Tycho-Brahé’go. Wiele dostojnych osób przybywało tu nieustannie dla złożenia hołdu wielkiemu astronomowi.
Tycho-Brahé pozostawałby do końca życia, nie znając trosk, w swej pięknej rezydencyi na wyspie Hveen, gdyby nie śmierć króla Fryderyka II, szlachetnego jego protektora. Dopóki Fryderyk panował, dworzanie jego okazywali wielce gorące upodobanie w astronomii, chociaż szczodrobliwość królewska dla Tycho-Brahé’go wywoływała tlącą się w cichości zazdrość. W pierwszych latach po śmierci tego monarchy tolerowano astronoma, wkrótce jednak następca Fryderyka II, Chrystyan IV, słuchał chętnie słów nienawiści, jakie zwracano przeciw uczonemu.
Nagle nieszczęśliwy Tycho-Brahé pozbawiony został pensyi i wypędzony ze swej posiadłości. Z żoną, pięcioma synami i czterema córkami, bez chleba i dachu, nie mógł naturalnie, będąc tak znękanym, oddawać się pracy; oczekiwał też cierpliwie wiosny 1597 roku i w tym czasie przeniósł się do Kopenhagi. Tu prześladowanie posunęło się aż do napaści osobistej, wywołanej przez jego głównego wroga, prezesa rady ministrów, Watchendorpa — napaści, w której jeden z jego służących został raniony. Brahé z rozdartem sercem postanowił opuścić kraj, nie znoszący chwały najsłynniejszego swego obywatela, nie darzący go niczem więcej, jak tylko prześladowaniem i zniewagą.
Na szczęście liczył on wielu przyjaciół wśród dostojników i książąt Europy. Z liczby tej hrabia Rantzau, rezydujący w swym zamku w Wandenburgu, niedaleko Hamburga, ofiarował mu u siebie pomieszkanie. Astronom przeniósł się tu z całą rodziną w końcu 1597 roku i w tym ustroniu skreślił dzieło pod tytułem: »Astronomiae instauratae mechanica« (Mechanika odrodzonej astronomii), objaśniając rycinami opis rozmaitych narzędzi, ich użytek i swe prace w dziedzinie chemii.
Jeden egzemplarz tego dzieła, z katalogiem, obejmującym 1.000 gwiazd, przesłał cesarzowi Rudolfowi II, wielkiemu zwolennikowi alchemii i astronomii. Władca ten odpowiedział zaproszeniem Tycho-Brahé’go do Pragi, gdzie go przyjął z wielką uprzejmością. Astronom przybył do Pragi z rodziną w 1599 roku, a wkrótce potem sprowadził tu większą część swych narzędzi. Cesarz wyznaczył mu 3.000 koron pensyi rocznej, i oddał na rezydencyę zamek w Renach. Tycho-Brahé zamieszkał w domu swego zmarłego przyjaciela Curtius’a, zakupionym i ofiarowanym mu przez cesarza. Kepler, liczący wówczas około dwudziestu dziewięciu lat wieku, pracował tu z Brahé’m, który mianował go, jak powiedzieliśmy wyżej, matematykiem cesarskim. Pomimo hojności Rudolfa II, Tycho-Brahé, dotknięty wielce niewdzięcznością i prześladowaniem w Danii, z każdym dniem zdrowie utracał. Trzynastego października uczuł się więcej niż kiedykolwiek słabym, choroba zawładnęła jego organizmem i dwudziestego czwartego tegoż miesiąca wyzionął ducha. Liczył lat pięćdziesiąt cztery, miesięcy dziesięć.
Jako astronoma praktycznego, powiada Dawid Brewster, nie przewyższał Tycho-Brahé’go żaden obserwator, ani w czasach starożytnych, ani w nowożytnych. Piękność i wielość tych narzędzi, jasność umysłu, jakiej złożył dowody, to wynajdując nowe przyrządy, to doskonaląc przed nim znane, biegłość i zręczność w spostrzeżeniach nadają jego dziełom cechę i wartość, które będą ocenione nawet w najpóźniejszej potomności.
Tycho-Brahé, pomimo swych niezaprzeczonych zasług, zajmuje drugorzędne miejsce w gronie założycieli astronomii, którzy byli twórcami rzeczywistej teoryi obrotów ciał niebieskich.
Newton, przeciwnie, panuje ponad nimi wszystkimi. Nieporównany ten człowiek, jak powiada słynny Lagrange, »jest najszczytniejszym wytworem ducha ludzkiego.« Sława jego przyćmiewa wszystkie inne, a według wyrażenia Woltera, nikt nie może mieć prawa być względem niego zazdrosnym.
Obdarzony geniuszem, nie znającym granic w dziedzinie pracy i odkryć, Izaak Newton w zwykłych warunkach życia przedstawiał wszystkie ułomności rodu ludzkiego. Był z natury charakteru niespokojnego, wielce drażliwego. Jeżeli kiedy cierpiał, to przyznać potrzeba, że sam był sprawcą swych cierpień.
Izaak Newton przyszedł na świat 25 grudnia 1642 roku w Woolstrop, w skromnym folwarku Lincoln’shire w Anglii. Był tak wątły, że wątpiono, czy utrzyma się przy życiu; a jednak żył, co więcej, stał się dzieckiem krzepkiem. Nauczył się czytać i pisać w szkole rodzinnej wioski; w dwunastym roku życia oddano go na pensyę do pewnego aptekarza, gdzie przygotowywał się do kursu nauk wykładanych w kolegium Grantham. Po dwuletniej nauce matka zabrała go do domu, lecz chłopak nie okazywał żadnego uzdolnienia do rolnictwa. Zamyślał się ciągle lub czytał stare księgi. »Będzie uczonym«, mawiali rodzice i postanowili wysłać go znowu do Grantham, aby następnie mógł przejść do Cambridge. Młody Izaak Newton w rzeczy samej okazywał zdolności nadzwyczajne, zwłaszcza do mechaniki. Dzieciak pracował nad zbudowaniem młyna, klepsydry wodnej, wyrabiał w czasie wakacyi latawce niezwykłych wymiarów lub kreślił kompas słoneczny na jednej ze ścian domu rodzicielskiego.
W dziewiętnastym roku życia Izaak Newton, przyjęty do wszechnicy w Cambridge, oddał się namiętnie studyom matematycznym, a w pierwszych latach swego zawodu obdarzył świat trzema wielce doniosłemi odkryciami, dotyczącemi przypływów morza, rozkładu światła i przyciągania powszechnego.
Młody uczony odznaczał się osobliwszym charakterem. Przy nadzwyczajnej skromności, brzydził się wszelakim rozgłosem, a uczucie to było wybitną cechą w ciągu całego jego życia. Mając lat dwadzieścia pięć, zajął się jednem z najważniejszych doświadczeń w fizyce, to jest zadaniem rozkładu światła. Przepuszczając przez pryzmat promień światła słonecznego, dostrzegł, że ten się składa z siedmiu różnobarwnych promieni, niejednakowo załamujących się. Newton, jednę analizę dopełniając drugą, zdołał złączyć w całość te siedm promieni, przez nowe załamywania, i odtworzyć światło białe. Odkrycie to, całkiem nowe, zmieniło zasady optyki i następnie stało się podstawą analizy widmowej, pozwalającej z badania promienia świetlnego rozpoznać rzeczywisty ustrój gwiazd.
Po kilku latach pobytu w Cambridge Newton powrócił do małej swej posiadłości w Woolstrop. Tu jednego dnia, siedząc na ławce w ogrodzie, dostrzegł jabłko, odrywające się od gałęzi i spadające u nóg jego. Pospolite to zdarzenie sprowadziło jego myśli na tory dobrze mu znane; rozmyślał, jaka może być przyczyna, bezwątpienia pokryta tajemnicą, pociągająca wszystkie ciała ku środkowi naszej ziemi. Czy jednak ta siła, jakiejkolwiek byłaby natury, miała granice? Działając na wyniosłych górach, czyż ujawnia się w wyżynie dziesięć, sto i tysiąc razy od nich większej? Czyż siła ta dosięga księżyca? Takie były kwestye, które mniej przenikliwy myśliciel usiłowałby rozwiązać, nie zadając sobie żadnej pracy, odpowiadając natychmiast z rzekomą pewnością, że gdyby księżyc był pociągany przez ziemię, nicby mu nie przeszkadzało spaść na nią, a tem samem, że wpływ naszej planety nie sięga tak daleko.
Newton pojmował to całkiem inaczej. Czyż nie wiemy z codziennego doświadczenia, że pocisk, rzucony w kierunku poziomym, spada tem dalej, im jest ciśnięty z większej wysokości i im biegnie z większą szybkością. Przenieśmy się myślą na szczyt wieży, mającej 90.000 mil francuskich wysokości, to jest odpowiadającej odległości księżyca od ziemi, i wyrzućmy pocisk z szybkością ćwierć mili francuskiej na sekundę, co prawie dorównywa szybkości naszego satelity, czyż nie jest widoczne, że pocisk ten padnie w odległości większej od promienia ziemskiego, przedstawiającego tylko długość 15.000 mil francuskich? Chociażby pocisk w tym biegu, prawie poziomym, nic nie tracił na szybkości, taż sama siła ciężkości, za sprawą której kamień spada na powierzchnię ziemi, utrzyma księżyc w odległości niezmiennej od kuli ziemskiej, przedstawiającej zbyt małe wymiary, i nie dozwoli mu spaść na naszą planetę. Uwagi te były dopiero zawiązkiem prawdy wykrytej, lecz jeszcze nie udowodnionej. Newton uważał za stosowne nie ogłaszać tego spostrzeżenia, zaufany w swej sile, poczytywał je za fundament niewzruszony budynku, który wznosił przez lat dwadzieścia.
W 1669 roku Newton mianowany był profesorem w Cambridge, a w 1672 roku członkiem królewskiego Towarzystwa londyńskiego. Prezesowi tego Towarzystwa przesłał teleskop, który według własnego pomysłu sam zbudował.
Narzędzie to zyskało największe pochwały, przewyższało doskonałością wszystkie z dotąd znanych. Rozkład światła, wykryty przez Newtona, wywarł wielkie wrażenie, lecz napotkał przeciwników takich, jak Roberta Hooke’go, którego zarzuty rozjątrzyły do tego stopnia wielkiego fizyka, że chciał porzucić pole naukowe.
W ciągu roku 1684 i 1685 Newton ukończył dzieło: »Zasady«, w którem przedstawił prawo przyciągania powszechnego, czyli, jak je dobrze nazwano, prawo współczynnika natury, i za pomocą tej siły, łączącej węzłem tajemniczym elementy wszechświata, wyjaśnił wszystkie wielkie zjawiska układu słonecznego. Zasady, ogłoszone w r. 1687, wywołały podziw powszechny, lecz jednocześnie i zarzuty, które mocno strapiły Newtona. Leibnitz i Huyngens odrzucili z pogardą teoryę przyciągania powszechnego.
Newton zwrócił się do pracy i nowych odkryć, lecz polemiki rozdrażniły go do tego stopnia, że po upływie kilku lat w listach jego przebija się smutek i chorobliwy niepokój, który go doprowadził do obłąkania.
Przez długi czas, aż do 1692 roku, genialny ten matematyk doznaje napadów istotnego szaleństwa, o którem przekonywają jego listy autentyczne. Było ono wprawdzie tylko przejściowe; Newton w tym czasie wydał prace, oddawna do druku przygotowane.
Starość Newtona upłynęła szczęśliwie; czcili go współcześni, równie jak i potomność. Umarł, przeżywszy lat ośmdziesiąt cztery.






Alde Manuce. — Skrępowanego przywiązano do muru.
ROZDZIAŁ V.
Drukarstwo.

»Sztuka drukarska — powiada Lamartine — zbliża ku sobie i łączy węzłem bezpośrednim, ciągłym, wiekuistym myśl człowieka odosobnionego ze wszech myślami świata widzialnego w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Powiadano, że drogi żelazne i para zniosły odległość, możnaby jednak orzec: drukarstwo zniosło czas. Dzięki mu — wszyscy jesteśmy sobie współcześni. Rozmawiamy z Homerem i Cyceronem, Homery i Cycerony wieków przyszłych rozmawiać będą z nami. W ten sposób możnaby zapytać, czy druk nie jest o tyle istotnym zmysłem inteligencyi, wykrytym dla ludzkości przez Gutenberga, o ile jest maszyną materyalną, gdyż przedstawia bezwątpienia nie tylko papier, atrament, czcionki, litery, cyfry, podpadające nam pod zmysły, ale jednocześnie myśl, uczucie, naukę, religię — to jest pewną cząstkę ducha ludzkości.«
Na początkach XV-go wieku malowanie miniatur i pismo dosięgnęły najwyższego stopnia doskonałości. Znachodzimy w tym czasie Biblie, przepełnione ozdobami, których barwy łączą się z sobą harmonijnie, a malowidła wytworne, często pomysłowe, tworzą ramy tekstu, umiejętnie kreślone na skórze pargaminowej. Prócz tego, w owym czasie, w niemniej wielkiej ilości napotykamy karty do gry, będące przedmiotem handlu wywozowego Wenecyi i Florencyi, sprowadzane przez Greków z Konstantynopola oddawna, gdyż jeszcze przed szaleństwem króla francuskiego Karola VI-go[42]. Karty te malowane były z wielkim talentem na tle złotem. Nie szczędzono ozdób i bogatego stroju w wizerunkach króla, damy, waleta i asa, na nich wyobrażanych. Osoby, figurujące w tych kartach, odpowiednio do swego stopnia, dzierżyły w ręku berła lub miecze ze srebra, odrzynające się od tła złotego. Figury, narysowane z ponętną prostotą, przybrane były w szaty szkarłatne lub lazurowe. Karty te, równie jak książki do nabożeństwa, były dostępne wyłącznie tylko dla ludzi bogatych, gdyż kosztowały bardzo drogo.
O pierwszych artystach, którzy przyczynili się do rozpowszechnienia tych przedmiotów, upraszczając ich wyrabianie i ogałacając z bogatych ozdób, nic nie wiemy. Nie ulega wszakże wątpliwości, że rozchodziły się pomiędzy mieszczanami i ludem wiejskim obrazy świętych i karty do gry, malowane farbą czarną zapomocą nowej metody. Obrazy te po większej części były robotami niekształtnemi, pociesznemi, niekiedy barbarzyńskiemi, niemniej wszelako godne są zaznaczenia. Były to bohomazy tanie, ujawniające pod postacią pierwotną dążność sztuki. W tymże czasie przejawia się rzeźba na drzewie, zaczynająca rozpowszechniać sztukę, z której z kolei zrodziło się drukarstwo, mające rozpowszechnić naukę.
W rzeczy samej rzeźbie na drzewie zawdzięczamy wynalazek druku; od rysunku wypukłego na drzewie do czcionek drukarskich przedział mały — Gutenberg mógł się już zrodzić.
Gutenberg ujrzał światło dzienne w Moguncyi, mieście wolnem nad brzegami Renu, w pierwszym roku XV-go stulecia. W czasie uroczystego wjazdu cesarza Fryderyka III do tego miasta czcza sprzeczka o pierwszeństwo miejsca w ceremoniach publicznych wywołała współubieganie się klas, wskutek której Gutenberg, należący do stanu szlacheckiego, liczący wówczas lat dziewiętnaście, został z miasta wygnany.
Odtąd rozpoczął wędrówkę z miasta do miasta, studyując godne uwagi pomniki i zapoznając się z ludźmi, którym talenty dały sławę. Zwiedził pobrzeża Renu, Szwajcaryę, Niemcy i wreszcie Holandyę. W tym ostatnim kraju, bawiąc w Harlem, powziął pierwszą myśl wynalazku druku. Za powrotem do Strasburga, po upływie długich miesięcy, spędzonych na nieustannych poszukiwaniach i gorliwej pracy, zdołał wyrobić czcionki z drzewa, połączyć je z sobą i w ten sposób stworzyć pierwsze podstawy nowej sztuki.
Gutenberg pojmując niezmierną doniosłość moralną i przemysłową swego dzieła, uczuwał potrzebę pomocy, któraby go wspierała w wydatkach, jakie ponosił, odbywając liczne próby wynalazku; wszelako poczytywał za obowiązek ukrywać cel swych prac, aby mu kto nie wydarł tajemnicy — nie pozbawił sławy.
Wśród patrycyuszów Strasburga nie znalazł się ani jeden, któryby zgodził się przyjść mu z pomocą; szlachta powodowała się tym przesądem, że praca rękodzielnika nie przynosi zaszczytu człowiekowi. Wynalazca zmuszony był jednak do tego rodzaju pracy, został robotnikiem, żył wśród ludu, któremu miał otworzyć podwoje dziedziny wiedzy. Zawarł on spółkę z dwoma zamożnymi mieszkańcami Strasburga, Andrzejem Dritzehen’em i Janem Riff’em, przełożonym municypalnym w Lichteneau, a później z Faustem, złotnikiem i bankierem mogunckim.
Gutenberg, ukrywając przed stowarzyszonymi rzeczywisty cel swych poszukiwań, zajmował się wraz z nimi wielu robotami artystycznemi. Trudnił się rznięciem drogich kamieni, polerował szkła weneckie, posługujące do wyrobu zwierciadeł, zachowywał jednak w tajemnicy swe poszukiwania mechaniczne, odnoszące się do wynalazku druku.
Aby lepiej zabezpieczyć się przed ciekawością, uniknąć badań publiczności, która zaczynała oskarżać go o czary, Gutenberg urządził pracownię w ruinach starego, opuszczonego klasztoru reguły Św. Arbogasta. Ukrył się w głębi klasztoru, w celi, którą na klucz zamykał. Pracował bez spoczynku, wyrzynał czcionki ruchome, i zbudował pierwszą prasę drukarską, pierwotyp maszyn tegoczesnych, odbijających w ciągu godziny dwadzieścia tysięcy zadrukowanych arkuszy papieru.
Gutenberg wkrótce potem zaczął drukować książki do nabożeństwa, lecz wyczerpawszy swe fundusze, dla pozyskania nowych zasiłków zmuszony był wykryć współtowarzyszom swą tajemnicę. Ci zgodzili się przyjść mu w pomoc pod warunkiem wszakże podzielenia się z nimi w całości wszystkimi stąd otrzymanymi zyskami, a niemniej i chwałą wynalazcy. Gutenberg dla doprowadzenia do skutku dzieła przystał na te ciężkie warunki. Imię jego wykreślone zostało ze spółki, został, można powiedzieć, tylko robotnikiem w swej pracowni.
Nie dość na tem. Sukcesorowie pozostali po jednym ze stowarzyszonych, wytoczyli mu proces, zaprzeczając własności i pierwszeństwa wynalazku. Zakłopotanie Gutenberga przed sądem było wielkie, gdyż lękał się wydania tajemnicy, a sędziowie ciekawi poznać nowy wynalazek, naciskali go pytaniami. Gutenberg wolał raczej usłyszeć wyrok potępiający, niż porzucić sztukę.
Zrujnowany, powrócił do Moguncyi, swej ojczyzny. Wkrótce zawiązał spółkę z Faust’em i swym zięciem Schoefferem, urządził nową pracownię, w której drukował, zawsze pod imieniem spółki, Biblie i Psałterze, czcionkami niepospolitej wyrazistości.

Faust i Schoeffer ulegli również pokusie przywłaszczenia sobie powoli chwały Gutenberga. W liście dedykacyjnym Tytusa Liwiusza, przełożonym na język niemiecki i przypisanym cesarzowi Maksymilianowi, uznają sami i piszą: »że sztuka drukarska wynaleziona została w Moguncyi, przez genialnego
GUTENBERG.
Ukrył się w głębi klasztoru...
mechanika Jana Gutenberga«; a jednak po upływie kilku lat, zapominając o tem pierwszem zeznaniu, przywłaszczają sobie dla zysku zasługę odkrycia.

Nieszczęśliwy wynalazca, raz jeszcze pozbawiony swej własności, porzuca ojczyznę. Naraz wszystkie niedole nękają go, traci żonę i dzieci, pognębiony wiekiem, bez chleba, jest blizki ostatecznej nędzy, gdy elektor nassauski, szlachetny książę Adolf daje mu u siebie przytułek. W Nassau znowu Gutenberg własnemi rękoma składa czcionki drukarskie.
Gutenberg umarł w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia, nie pozostawiając swej siostrze żadnego dziedzictwa, a światu przekazując królestwo wiedzy ludzkiej, wykryte i zagarnięte przez rękodzielnika.
»Zapisuję siostrze — powiada w testamencie — wszystkie księgi przeze mnie wydrukowane w klasztorze Św. Arbogasta«. Biedny wynalazca przekazał tej, co go przeżyła, mienie zwykłe wielkich ludzi — swą młodość zużytą, życie prześladowane, imię nieznane, noce bezsenne i niepamięć współczesnych.
Po śmierci Gutenberga drukarstwo rozpowszechniło się wszędzie, prasy drukarskie zaprowadzone zostały prawie we wszystkich wielkich miastach Europy, Francya za Ludwika XI-go, Anglia, Holandya, Niemcy, Włochy, użytkując z jego wynalazku, rozpoczęły druk książek.
Jednocześnie z drukiem książek rozwija się snycerstwo, sztuka jednoczy się z nauką dla wzniesienia poziomu inteligencyi ludzkiej. Prawie w tejże chwili, w której zgasł Gutenberg, przyszedł na świat Albert Dürer. Ujrzał on światło dzienne w Norymberdze w 1471 roku, w tej właśnie epoce, w której snycerstwo drzeworytnicze zaczynało się przejawiać. W młodych latach przebiegł Niderlandy, ojczyznę pierwszych snycerzy, wyruszył do Wenecyi, gdzie słynęli poprzednicy Tycyana, zwiedził Wiedeń i tu umiał pozyskać względy cesarza niemieckiego Maksymiliana I-go, dzielnego współzawodnika Ludwika XI-go i Karola VIII-go. Albert Dürer tchnieniem potężnego geniuszu ożywiał drzewo. Miłość macierzyńska widnieje w jego przepysznych figurach Najświętszej Panny, zapał skrzy się w jego scenach tryumfalnych, trwoga przeraża nas w jego Apokalipsie; utwory jego przejmują z kolei naszą duszę bojaźnią, zachwytem lub smutkiem.
Albert Dürer zgasł, licząc lat pięćdziesiąt ośm; nie tylko pozostawił nam arcydzieła snycerstwa, ale nadto unieśmiertelnił się w złotnictwie, rzeźbie i architekturze. Słynny ten snycerz był nie tylko wielkim artystą, lecz i wielkim obywatelem, obdarzonym duszą wrzącą, sercem najszlachetniejszem. Pomimo to wszystko umarł ubogi, złamany, jak tego dowodzi piękny list, który w końcu swego zawodu pisany do magistratu Norymbergii, jego miasta rodzinnego. Kilka wierszy rozrzewniających z tego listu przytaczamy:
»Przed dziewiętnastu laty Rada Wenecyi ofiarowała mi dwieście dukatów rocznej pensyi, upraszając, żebym osiadł w tem mieście. Gmina Anvers w czasie krótkiego mego pobytu w Niderlandach ofiarowała mi również corocznie trzysta florenów filipińskich, z dodaniem w darze pięknego domu. W jednem i drugiem mieście za roboty miałem pobierać oddzielne wynagrodzenie. Nie przyjąłem żadnej z tych ofiar, powodowany miłością dla was, panowie, dla naszego miasta i mojej ojczyzny. Wolałem tu żyć skromnie, niż gdzieindziej opływać w dostatkach i być sytym sławy«.
Albert Dürer odrysował się cały w tym pełnym godności liście. Żąda on w nim od magistratu miasta Norymbergi przyjęcia w depozyt tysiąca florenów, będących owocem jego pracy i oszczędności, i płacenia mu od tej kwoty pięćdziesięciu florenów rocznego procentu na potrzeby jego życia z żoną. »Jesteśmy oboje — dodaje — z dniem każdym starsi, słabsi, niedołężniejsi«[43].
Szczytne uczucie kornej skromności i szlachetnej dumy, wzniosły węzeł wielkiego charakteru z wielkim geniuszem!
Pierwsza książka wydrukowana, ukazująca się w świecie, musiała przerazić nieprzyjaciół światła, stąd też w historyi pierwszych drukarzy napotykamy często opisy ich prześladowania. Niestety! zdaje się, że każdy postęp ludzkości musi być okupywany bólem i łzami.
W 1490 roku Alde Manuce założył w Wenecyi słynną drukarnię, która przez długi czas, przechodząc z ojca na syna, rzuciła w świat księgi niepospolitej wartości. Rodzina Alde tem była dla Włoch, czem rodzina Estienne dla Francyi. Rody Alde i Estienne, walcząc mężnie w sprawie nauki, nabyły prawa do wdzięczności ogółu.
Alde Manuce pomimo wojny, wyludniającej Włochy, pomimo trudności i niepowodzeń, drukował książki użyteczne, starając się z godną podziwu wytrwałością przyjść w pomoc kształcącej się młodzieży.
»Powziąłem postanowienie — powiada w jednej przedmowie do dzieł, przezeń wydanych — poświęcić życie pożytkowi publicznemu, a Bóg mi świadkiem, że jest to mojem gorącem życzeniem. Nad spokój przekładam życie pracowite, czynne; człowiek nie jest zrodzony do rozkoszy, niegodnych duszy szlachetnej, lecz do prac zaszczytnych. Pozostawmy nikczemnym trzodom takie istnienie. Katon powiada nam: życie człowieka porównane być może z żelazem: użytkujcie z niego ciągle — będzie się błyszczeć, nie użytkujcie całkiem — rdzą się pokryje«.
Tak podniosłe były uczucia, ożywiające tego szlachetnego człowieka. W 1495 roku Alde drukował utwory Arystotelesa, Teokryta i Hezyoda, a w następnym roku Thesaurus cornucopiae, dzieło, będące zbiorem prac filologów greckich, przez nikogo jeszcze nie publikowanych.
Karol VIII-my zagarnął Włochy. Alde pisze w jednej przedmowie: »Ciężkie to zadanie drukować poprawnie księgi łacińskie, a cięższe jeszcze księgi greckie, wszakże najuciążliwsze jest dokładać wszelkich starań, jakich wymaga ta praca w czasach tak ciężkich, w których broń więcej zajmuje, niż książki. Od chwili jak spełniam ten obowiązek, to jest od siedmiu lat, mogę stwierdzić przysięgą, że nie miałem w ciągu całego tego czasu nawet jednej godziny prawdziwego spoczynku«.
W 1497 roku Alde ukończył druk wszystkich dzieł Arystotelesa i postanowił wkrótce potem wydać pisma Platona, Hippokratesa i Galiena: »Jeżeli mnie Bóg przy życiu zachowa — pisał w tej epoce — postaram się, aby współczesnym mi nie zbrakło nigdy dobrych książek literackich i naukowych«.
Alde Manuce dotrzymał przyrzeczenia, w ciągu ośmiu następnych lat poświęcał się namiętnie drukowaniu najlepszych dzieł starożytności.
W 1506 roku prace jego drukarskie musiały być całkiem przerwane wskutek klęsk wojny, pustoszącej Europę, a zwłaszcza Włochy. Ludwik XII-ty, dziedzic tronu francuskiego, roszczący sobie prawa do królestwa neapolitańskiego, sprzymierzywszy się z Ferdynandem Katolickim w celu wyparcia z tego państwa Fryderyka III-go, odzyskał Genuę i poskromił Wenecyę.
Alde był jedną z najnieszczęśliwszych ofiar zaburzeń, wywołanych wojną. Pozbawiony mienia, tracił czas na podróżach i staraniach w celu odzyskania swej fortuny. Wróciwszy do Medyolanu, stał się łupem swych nieprzyjaciół. Bez żadnego powodu biednego drukarza przyaresztowali żołnierze księcia mantuańskiego i osadzili, jak złoczyńcę, w straszliwem więzieniu, w którem z niesłychanem okrucieństwem, godnem rozbójników, skrępowanego przywiązano do muru.
Ohydny ten zamach na wolność zacnego pracownika, przynoszącego chlubę swej epoce, wywołał oburzenie powszechne. Wskutek starań swych przyjaciół Alde odzyskał wolność, lecz pozostał ubogim, bez żadnych środków do życia. Dzięki jednak swej wytrwałości i energii zdołał odrodzić z popiołów swą drukarnię. Od 1507 do 1513 roku Alde wydaje tragedye Eurypidesa, dzieła Platona, pisma Plutarcha, komentarze Cezara, listy Cycerona i prace Pindara. W przedmowie do tej ostatniej publikacyi zaznacza, jak gorzkie przecierpiał próby.
»Oto upływa lat cztery — powiada — jak musiałem zawiesić moje prace, widząc całe Włochy wydane na łup straszliwej klęski wojny zaciętej. Zniewolony byłem opuścić Wenecyę, aby odzyskać moje pola i ogrody, zniszczone nie przez moje niedbalstwo, lecz przez te czasy nieszczęśliwe«.
Stary Alde, jak go nazywano dla odróżnienia od potomków, umarł 6 lutego 1516 roku, licząc 66 lat wieku. Po dwudziestu pięciu latach ciężkich trudów, poświęciwszy wszystkie usiłowania, całą energię i inteligencyę dla dobra współczesnych, znikł z tego świata prawie w ubóstwie, i, jak utrzymuje Erazm, pozostawił dzieciom tylko szacunek, wiążący się z jego nazwiskiem.
Paweł Manuce utrzymuje godnie firmę słynnej drukarni, przez ojca założonej, i walczy również z niedolą i niepowodzeniami.
Podczas gdy Alde’owie rozpowszechniali książki we Włoszech, Estienne’owie wsławili się na tejże drodze we Francyi.
Pierwszy drukarz tego nazwiska, Henryk Estienne, umarł w 1520 roku; synowie jego Franciszek, Karol i Robert, prowadzili dalej dzieło, rozpoczęte przez ojca, wszelako ten ostatni zasługuje głównie na naszą uwagę, gdyż życie jego, pomimo silnej protekcyi Franciszka I i Henryka II, zakłócały prześladowania i nieszczęścia. Z pod pras drukarskich Roberta Estienne, urządzonych w Paryżu, wychodziły w niezliczonej ilości piękne książki, starannie korygowane, doskonałego wyboru, które dziś jeszcze zachwycają bibliofilów.
Około 1550 r. ważne wypadki zmusiły Roberta Estienne do porzucenia Francyi. Złączony węzłami wspólnej sympatyi z naczelnikami Reformacyi, polecił przełożyć z greckiego języka na francuski synowi swemu, Henrykowi Estienne’owi, katechizm Jana Kalwina. Książka ta ukazała się w Genewie w 1551 roku, a wraz z nią pogróżki naruszyły spokój wydawcy.
Zawiść Sorbonny, gasnąca coraz więcej protekcya królewska, zmusiły Roberta Estienne do bezzwłocznego usunięcia się.
Osiadł w Genewie, założył tu wielką drukarnię i prasy swe poświęcił rozkrzewianiu zasad Reformacyi. Pod tytułem: »Les Censures des Théologiens de Paris« wydał książkę niepospolitej wartości, odsłaniającą w formie żywej i satyrycznej szczegóły walk religijnych w tej epoce.
»Chcę — powiada ten drukarz — usprawiedliwić się z zarzutu porzucenia ojczyzny, ze szkodą dobra publicznego, z nieuznania wielkiej szczodrobliwości, jaką mię król obdarzał... Przedewszystkiem zmuszony jestem wyznać, co czuję w sercu, a mianowicie, że wszystkie, o ile sięgnąć mogę pamięcią, walki moje z Sorboną toczyć byłem zniewolony przez lat dwadzieścia; i nie mogę wyjść z podziwienia, jak taka licha, taka mała figura, jaką byłem, miała siłę je podtrzymywać... Jakiż był mój występek? Jakąż wyrządziłem krzywdę, że prześladowano mnie zawzięcie aż do skazywania na stos, którego wielkie płomienie rozdmuchiwano... prócz tej, że ośmieliłem się drukować Biblię w wielkim formacie, gdy tymczasem Nowy Testament w małym formacie został wydrukowany. Podniosły się wrzaski, aby mnie skazać na stos, gdyż drukowałem książki gorszące, a nazywano gorszącem to wszystko, co było oczyszczone z błędów, do których się przyzwyczajono«.
Robert Estienne umarł w Genewie. Historyk de Thou, biograf jego życia, zaznacza usługi jakie oddał znakomity ten drukarz piśmiennictwu i naukom, mówi o sławie prac jego, której promienie odbiły się we Francyi i w całym świecie.
»Praca, wyczerpująca ludzi — powiada syn jego Henryk — wyczerpana została przez Roberta Estienne’a«.
Chociaż Robert Estienne wyswobodzony od ognia, skazany został tylko na wygnanie, współczesny mu jednak Dolet nie uniknął stosu.
Stefan Dolet urodził się w Orleanie 3 sierpnia 1509 r. Po ukończeniu nauk w Paryżu udał się do Padwy i tu uzupełnił swe wykształcenie. Po upływie trzech lat Dolet przyjął obowiązki sekretarza przy ambasadorze weneckim, Janie de Langeac.
Dolet słuchał pilnie wykładu Baptisty Egnazio, który zapoznawał swych uczniów z zaletami autorów łacińskich Cycerona i Lukrecyusza; oddawał się też z zamiłowaniem studyom naukowym i poezyi. Miłość, jaką go natchnęła pewna młoda wenecyanka, usposobiła jego pióro do poetyckich porywów. Śmierć ukochanej skłoniła go do powrotu do Paryża i poświęcenia się całkiem nauce. Dolet studyował namiętnie dzieła Cycerona i, zebrawszy liczne dokumenty, napisał: »Komentarze nad językiem łacińskim«.
W 1532 roku napotykamy Stefana Doleta w Tuluzie, oddanego nauce prawa.
Talent Stefana Doleta, czar jego słowa, wdzięk postaci, jednały mu uczniów, którzy wybrali go na mówcę.
W jednej z mów swoich Dolet śmiało zganił dekret parlamentu w Tuluzie, wzbraniający uczniom zawiązywania stowarzyszeń. W odpowiedzi na to śmiałe wystąpienie wrzucono go do więzienia, z którego wyszedł jedynie dzięki protekcyi Jana Dupin’a, biskupa z Rieux. Ten akt najniesłuszniejszej surowości względem Doleta zjednał mu zadziwiającą popularność; wszelako gdy z jednej strony przyklaskiwano mu, z drugiej zbierała się burza nad jego głową.
Spotwarzano go, lżono, szkalowano.
Jednego dnia nieprzyjaciele jego obwozili po ulicach Tuluzy świnię, na której grzbiecie wypisane było nazwisko Stefana Doleta.
Młody, ognisty pisarz bronił się inteligentnie i energicznie, nie ukrywał swych poglądów, zadawał wprost ciosy nieprzyjaciołom. Dekretem parlamentu wydalono go z Tuluzy.
Stefan Dolet usunął się do Lyonu, gdzie wydrukował swe Komentarze nad językiem łacińskim, »pracę obszerną, powiada Firmin Didot, której poświęcał przez szesnaście lat swój spoczynek, młodość, przyjemności i zdrowie«. Młody autor dedykował to dzieło Franciszkowi I, któremu został przedstawiony w Moulins. Król francuski protegował go i nadał mu przywilej »na drukowanie wszystkich książek, przez niego napisanych«.
Nową intrygę usnuli przeciw niemu nieprzyjaciele; już w Tuluzie najmowano zbirów, mających zamordować Doleta, teraz nikczemne te knowania znowu się wznowiły. Jednego dnia na ulicy pewien człowiek, nazwiskiem Campanini, napadł na niego. Stefan Dolet, broniąc się zabił napastnika. Doleta uwięziono i pomimo wymownej obrony z jego strony, dla ocalenia go potrzeba było aż interwencyi królewskiej.
Stefan Dolet, chcąc się okazać godnym protekcyi Franciszka I, postanowił drukować książki.
»Pomnażać będę — powiada on — wszystkiemi mojemi siłami skarby literatury, złączę się ze świętymi cieniami pisarzy starożytnych za pośrednictwem przedruków ich ksiąg, poświęcę swą pracę i talent pismom współczesnych. O ile jednak gromadzić będę arcydzieła, o tyle pogardzę lichymi utworami niektórych nędznych bazgraczy, będących hańbą wieku«.
Nowy drukarz-wydawca dotrzymał obietnicy. Dzięki jego energii opuściło prasę kilka dobrych, pięknych książek, jako to: Chirurgia Pawła Egine’a, Pisma Galiena, Dzieła Klemensa Marota i Dyalogi Platona, w których wydawca pomieścił przedmowę zręcznie rymowaną, zaczynającą się tym wierszem:

Dość już długo żyliśmy w ciemnościach!

Na książkach tych figuruje jako dumne godło: topór lub hebel, utrzymywany przez rękę, występującą z chmur, grożącą sękatemu trzonowi drzewa. Ten symboliczny rysunek był dopełniony napisem mieszczącym się w książkach francuskich: »Zachowaj mnie, Panie, od potwarzy ludzkiej«.
Dolet oddał się cały pracom drukarskim, nieprzyjaciele nie przestali wszakże go napastować. W 1542 roku został uwięziony pod pozorem wydrukowania książek, rażących herezyą; po piętnostomiesięcznem więzieniu uwolnienie zawdzięczał znowu łaskawości króla.
Czternastego lutego 1543 roku nowy dekret parlamentu paryskiego poleca spalenie trzynastu dzieł, napisanych lub wydrukowanych przez Doleta, »jako zawierających doktryny niebezpieczne, heretyckie i godne potępienia«.
Roztropność doradzała autorowi ucieczkę, porzucenie Francyi, jak to uczynił Robert Estienne. Miłość ojczyzny i czystość sumienia zatrzymały go. Ofiara nieustannych prześladowców, Stefan Dolet, bronił się żartem, umiał walczyć ironią. Współczesny mu Rabelais, pisarz, pomścił się za wydawcę, przesyłając królowi i królowej nawarskiej listy, w których okrywał śmiesznością jego prześladowców.
Nienawiść, jaką rozbudzał Dolet, z każdym dniem stawała się groźniejszą. W przekładzie Axiochusa Platona napotkano te słowa, przypisane Sokratesowi: »Po śmierci będziesz niczem«.
Na posiedzeniu fakultetu teologicznego w Paryżu 4 listopada 1544 roku słowa te uznano za heretyckie, zgodne z duchem Saduceuszów i Epikurejczyków, oddano też je pod cenzurę, która zawyrokowała, że przekład jest zły, wbrew przeciwny myśli Platona. Stefana Doleta uznano za ateusza i wydano na tortury zwyczajne i nadzwyczajne, dla przestrogi jego towarzyszy, jak orzekał potępiający go wyrok. Następnie powieszono i spalono na placu Maubert 3 sierpnia 1546 roku.
Stefan Dolet zniósł męczarnie mężnie; skończył życie, mając lat trzydzieści siedm. Pozostawił po sobie w nędzy żonę i dziecię, które gorąco kochał.
Gutenberg cierpiał, Stefan Dolet poniósł srogą śmierć, lecz wielkie światło, zwane drukiem, promieniło się w całym blasku.
Dolet zawsze okazywał wielką moc duszy; jeden z współczesnych tak się wyraża o nim, posługując się grą słów łacińskich:

»Dolet quisque dolet, non dolet ipse Dolet«.

co znaczy:
»Każdy użala się nad Doletem, on tylko jeden nie użala się nad sobą«.






Giordano Bruno został aresztowany przez straż miejską...
ROZDZIAŁ VI.
Metoda naukowa.

Nie zawsze wiedza zajmowała należne jej stanowisko w dziedzinie inteligencyi. Przez długi czas powagą jej pomiatano, zbijano dowody, nie uznawano zasad, przez długie wieki postęp jej był powolny, mozolny. Nie zawsze umysł ludzki władał sztuką rozpatrywania się w naturze, badania za pośrednictwem doświadczeń. Do epoki Odrodzenia wiedza ulega pedantycznej powadze szkoły, upada, gdy poszukuje życia, pod ciosami prześladowania. Kopernik, porzucający pojęcia, które w jego czasach szczepiono, głoszący wbrew poglądom ówczesnej szkoły, że ziemia obraca się naokoło słońca; Galileusz, odsłaniający ludzkości porywający obraz rzeczywistego ruchu gwiazd — przygotowali przewrót w historyi filozofii.
Po raz pierwszy spostrzeżono, że człowiek błądzi, żądając prawdy od ludzi, równie jak on nieświadomych, zamiast poszukiwać jej w naturze, odsłaniającej tajemnice cierpliwemu badaczowi. Galileusz z lunetą, zwróconą w niebo, to wypadek niezmiernej doniosłości w historyi postępu, to uczony, odrzucający odcyfrowywanie bazgrot mistrzów starej szkoły, to filozofia nowa, otwierająca erę obserwacyi, to duch, wyzwalający się z niewolnictwa. Przez cały cykl wieków średnich wiedza ślepo słucha scholastyki, zostaje pod władzą filozofii ciasnej, uznającej to tylko za prawdę, co jest przyjęte i wykładane przez mistrzów, lekceważących naukę i jej objawy. Dziś wiedza wygłasza z całą swobodą prawdy; nowator niszczy z łatwością rusztowanie uświęconej teoryi, gdy jest uzbrojony faktem, niezgodnym z tą teoryą. Nie zawsze tak bywało — historya mistrzów astronomii złożyła już nam w tej mierze dowody.
Bakon i Kartezyusz są założycielami metody naukowej, twórcami zdrowej logiki, nauczającej nas, według wyrażenia znakomitego filozofa francuskiego: »że trzeba dobrze rozumować, chcąc wykryć prawdę naukową«. Kartezyusz wygłasza niezależność sądu, orzekając: »Należałoby to tylko uznawać za prawdę, co zostało jasno i głęboko pojęte, jako rzecz prawdziwa«.
Zdanie to, które nam dziś wydaje się tak prostem, poczytywano niegdyś za potworne. Powoływać się na świadectwo zmysłów lub rozumu, wbrew słowom Arystotelesa, było występkiem. Dlatego też błąd i przesądy przechodziły z pokolenia w pokolenie.
Gdy astronom ośmielił się powiedzieć: widziałem plamy na słońcu, podobnie jak widzimy plamy atramentu na papierze, odpowiadano mu: to nie może być, mistrze nas uczą, że gwiazda dzienna nie ulega zepsuciu, a plamy byłyby dowodem psucia się. W XIII wieku zwiastunem, poprzedzającym wielki ruch filozoficzny z epoki Odrodzenia, był słynny z geniuszu i nieszczęść Roger Bacon. Znakomity ten filozof pierwszy zaprotestował przeciw błędom rutyny i ślepej teoryi. Gdybym miał możność — powiada on — kazałbym spalić wszystkie księgi Arystotelesa, gdyż na ich studyowaniu traci się czas, służą one tylko do rozpowszechnienia błędu i pomnażania niewiadomości. Wyrażając się w ten sposób, Bacon nie myślał o Arystotelesie starożytnej Grecyi, lecz stosował te słowa do tego, co możnaby nazwać arystotelizmem wieków średnich.
Roger Bacon, urodzony w Ilchester, hrabstwie Sommerset, w 1214 roku, pierwsze nauki pobierał w uniwersytecie oksfordzkim, skąd wkrótce przeszedł na uniwersytet paryski, używający naówczas wielkiej sławy. Pozyskawszy stopień doktora teologii, wstąpił do zakonu reguły Św. Franciszka, w czasie gdy Ludwik Święty walczył z baronami Zachodu. Dokładnych szczegółów jego życia z tej epoki nie znamy, wiadomo tylko, że oddawał się z zamiłowaniem naukom fizycznym i badaniom przyrody, wskutek czego musiał znosić wielkie przykrości ze strony swych fanatycznych towarzyszy. Roger Bacon przedewszystkiem zaczął się uczyć języków: łacińskiego, greckiego, hebrajskiego i arabskiego, w celu poznania w oryginalnym tekście ksiąg starożytnych pisarzy. Nauka języków pozwalała mu uprawiać matematykę, astronomię, fizykę, chemię, zapoznawać się ze wszystkiemi umiejętnościami. W badaniach opierał się zawsze na powadze doświadczenia i rozszerzał zdrowe pojęcia w licznem kole młodzieży, pomagającej mu w poszukiwaniach.
Jego czynność i inteligencya wyrobiły mu sławę; w Paryżu zwano go doktorem cudownym, »Docteur admirable«, a na tę nazwę zasłużył mnóstwem wielce ważnych odkryć we wszech gałęziach wiedzy. Bacon pierwszy spostrzegł błąd w kalendarzu Juliańskim, wykazał w nim niezgodność z rokiem słonecznym i podał projekt poprawy rocznika papieżowi Klemensowi IV. Reforma ta jednak wprowadzona została dopiero po upływie trzech wieków od śmierci Bacona. Uczony ten pierwszy zbadał własności szkieł wklęsłych i wypukłych, pierwszy zbudował lunety do użytku dalekowidzów, pierwszy podał teoryę teleskopu. Chociaż nie wynalazł, jak to niektórzy błędnie utrzymywali, prochu armatniego, którego sposób przyrządzania podał Marcus Graecus na pięćdziesiąt lat przed nim, przyczynił się wszakże do udoskonalenia fabrykacyi prochu, wskazując środek oczyszczenia saletry, która, jak wiadomo, jest jednym ze składników tej materyi wybuchowej.
Prace tak ważne, dokonane w epoce nietolerancyi i fanatyzmu, spowodowały oskarżenie go o czarnoksięstwo. Wyobraźnia ludowa czyniła go bohaterem cudotwórczych historyi; rozgłaszano, że był czarownikiem, że wyrobił głowę spiżową, mówiącą i przepowiadającą przyszłość. Pisma jego nie podają żadnego szczegółu w tym przedmiocie, wszelako objaśniają nas, że wskutek zazdrości i fanatyzmu zakonników, jego kolegów, ponosił tysiączne udręczenia. Przełożeni zakonu wzbronili mu wtajemniczać kogokolwiek w nowości, pod karą pozostawania na chlebie i wodzie[44].
Wszelako Roger Bacon w papieżu Klemensie IV znajduje protektora, zaciekawionego wielce opowiadaniami o słynnym Franciszkaninie i pragnącego poznać jego odkrycia. Bacon przesłał papieżowi za pośrednictwem jednego z najwięcej poświęconych mu uczniów, Jana de Paris, rękopis swego dzieła Opus Majus, a w późniejszym czasie list, dotyczący Tajemniczych dzieł Sztuki i Natury.
Księgi te zawierały w sobie nieoszacowane skarby naukowe, okazujące, że Roger Bacon był jednym z najznakomitszych myślicieli ludzkości. Opus Majus obejmuje prawie wszystkie nauki, nie wyłączając lingwistyki. Znajdujemy w tem dziele zasady optyki, teoryę zwierciadeł palących, wielce cenne spostrzeżenia nad zjawiskiem załamywania się światła, wyjaśnienie tęczy i wskazówki, dotyczące wstecznego ruchu punktów równonocnych. Napotykamy w tych kartach odkrycia, wykazujące tak nadzwyczajną bystrość umysłu autora, że zdaje nam się, jakby obdarzony był władzą odgadywania przyszłości. Roger Bacon, mówiąc o prochu i sposobie jego przyrządzania, powiada: »Dość jest zapalić małą ilość tej substancyi, aby otrzymać wielkie światło, połączone ze straszliwym hukiem: środkiem tym można będzie zniszczyć miasto lub armię«.
Rozpisując się o fizyce i mechanice, Bacon podaje nam prawie szczegółowy opis machin parowych i kolei żelaznych, wskazuje możność wznoszenia się w powietrze. »Możnaby zbudować — powiada — machiny, nadające ruch największym okrętom, ruch szybszy od tego, jaki otrzymalibyśmy, używając całej załogi wioślarzy; do kierowania statkiem wystarczy jeden sternik. Możnaby nadać jeden bieg wozom z szybkością niesłychaną, bez pomocy żadnego zwierzęcia. Wreszcie możebne byłoby wyrobić narzędzia, które za pomocą przyrządu skrzydłowego pozwoliłyby nam wznosić się w powietrze w podobny sposób, jak ptaki«.
Opus majus rzuca inne jeszcze światło. Znachodzimy w tej pracy rozdział przepyszny, poświęcony sztuce doświadczalnej.
Autor na najwyższym szczeblu środków inteligencyi, posługujących do wykrywania prawdy, stawia doświadczenie. Za pośrednictwem tej sztuki — powiada — chemicy i fizycy mogą dokonywać odkryć największej doniosłości. Wprawdzie autor, wzniósłszy się w wysokie sfery filozofii, błąka się wśród przesądów, panujących w jego epoce: mniema, że można pomnażać drogie metale, przedłużyć życie ludzkie: nie należy jednak zapominać, że Bacon żył w XIII wieku.
Przekraczanie przez Rogera Bacona reguł zakonu franciszkańskiego i fanatyczna zazdrosna nienawiść, zrodzona wskutek rozgłośnej sławy uczonego, stały się dlań fatalnemi. Protekcya papieża tłumiła te niechęci, powstrzymywała napaść, po śmierci jednak Klemensa IV prześladowanie ujawniło się z całą gwałtownością. W 1278 roku, za rządów papieskich Mikołaja III, Franciszkanie oskarżyli swego kolegę, jako czarnoksiężnika i astrologa, sprzymierzonego z szatanem. Napróżno Bacon usiłował usprawiedliwić się z zarzutu czarnoksięstwa, w liście; De nullitate magiae. »Ponieważ rzeczy te przewyższają pojęcie waszej inteligencyi — powiada w swej replice — nazywacie je dziełami szatana. Teologowie i kanonicy w niewiadomości swej brzydzą się niemi, jako wytworem magii, poczytują je za niegodne chrześcijanina«.
Nic nie mogło zwyciężyć ślepego fanatyzmu. Dzieła Bacona potępiono, jako obejmujące »nowiny niebezpieczne i podejrzane«, autor musiał złożyć okup geniuszów, odsiadując lat piętnaście w więzieniu. Dopiero gdy ujrzano, że już złamany boleścią, pognębiony niewolą, zrujnowany chorobami, wrócono mu wolność.
Nieszczęśliwy starzec miał jeszcze siłę dowlec się do swej ojczyzny, dowlec się i umrzeć.
Musiał wiele przecierpieć, bo jeden z jego biografów podaje, że na łożu śmierci wydarła się znękanemu starcowi ta gorzka skarga: »Żałuję, żem poniósł tyle trudów w sprawie nauki!«
Roger Bacon wyprzedził swój wiek, wielkie jego imię nie pozostało bez rozgłosu, wszelako dopiero po upływie lat dwustu pojęcia jego znalazły spadkobierców i apostołów.
Dopóki druk nie istniał, protest tych, co usiłowali zrzucić jarzmo przesądów, pozostawał bezowocny, gdy jednak Gutenberg podał ludziom środek rozpowszechniania pojęć, prawda mogła ujawniać się, rozszerzać wszędzie wraz z książką. Filozofowie XVI-go wieku z pomocą druku, tej broni potężnej, wykarczowali pole swobodnego roztrząsania kwestyi, na którem mogły już zakiełkować nauki doświadczalne. Walka, jak to zobaczymy, była straszliwa, tryumf prawdy musiał raz jeszcze być drogo okupiony przez zastęp nowych męczenników.
Ramus (Piotr La Ramée) jest jednym z najszlachetniejszych mężów, jacy odznaczyli się, walcząc w pierwszym szeregu w tych zaciętych zapasach. Jego życie, prace, charakter przynoszą w równym stopniu chlubę nauce i ludzkości. Ujrzał on światło dzienne w jutrzence epoki Odrodzenia, na początku XVI-go wieku, w 1515 r., w Cuth, lichej wiosce gminy Vermandois. Ojciec jego był rolnikiem tak biednym i nieszczęśliwym, że zaledwie mógł wyżywić dzieci.
Młody Piotr jednak odznaczał się niepospolitą energią; mając lat ośm, opuścił dom rodzicielski i sam jeden piechotą wyruszył do Paryża. Nędza wygnała go stąd wkrótce, wrócił jednak i przyjął obowiązki służącego u jednego ucznia w kolegium nawarskiem. W ciągu dnia służył wiernie swemu panu, a część nocy poświęcał nauce.
Pokorny Ramus zaopatrzył się w dzieła poważne, w pisma Xenofonta i Platona, które chciwie odczytywał, a w godzinach wolnych uczęszczał na kurs filozofii Jana Hennuyera, biskupa w Poitiers. Umysł jego potężniał pod wpływem nowych pojęć, które naówczas określano nazwą Sokratyzmu, polegającego na samodzielnym sądzie o rzeczach, poszukiwaniu prawdy na drodze rozumowania. Ramus starał się stronić od pojęć, uświęconych przez rutynę, uniknąć przesądów, cechujących jego epokę.
W dwudziestym pierwszym roku życia bronił tezy filozoficznej, którą sędziowie przyjęli oklaskiem. Przedmiot jednak był trudny, niebezpieczny, gdyż uderzał na szkołę Arystotelesa.
W następnym roku Ramus otworzył kurs publiczny nauk w kolegium Mans, komentował przed zawsze licznie zgromadzonymi słuchaczami autorów greckich i łacińskich. Program jego, obejmujący studya nad wymową i filozofią, doprowadził go do logiki, sztuki zwracania rozumowań w kierunku, znachodzącym prawdę. Nowator podjął się wkrótce trudnej pracy doskonalenia zasad; nie potrzeba też było więcej do ściągnięcia na siebie podejrzeń.
Gdy Ramus chciał uzupełnić swe wykłady i ogłosić je drukiem, pisma jego natychmiast były potępione przez paryski fakultet teologiczny. Pierwsze jego prace (Dialecticae partitiones i Aristotelicae animadversiones) zakazane zostały edyktem królewskim z 1 marca 1544 roku. Posunięto się nawet do tego, że żądano, aby autor wysłany był na galery; uniknął ich filozof, lecz dzieła jego uległy konfiskacie.
»Byłem wyśmiewany, wyszydzany przez cały uniwersytet paryski — powiada młody profesor — potem poczytywany za nieuka, bezwstydnika, złoczyńcę, wichrzyciela i potwarcę. Skrępowano mi język i ręce w tym stopniu, że nie było mi wolno czytać ani pisać żadnej rzeczy, ani publicznie, ani prywatnie.

Najszczęśliwsze dni spędził Ramus za panowania Henryka II. Później prześladowania znowu rozpoczęły się. »Mógłby znaleźć poza granicami Francyi spokojny przytułek
RAMUS.
Zbiry zakłuli go i wyrzucili przez okno...
najpochlebniejsze zaproszenia wzywały go do Włoszech i Niemczech; on wolał raczej cierpieć w kraju i dla kraju«[45].

Mianowany profesorem kolegium królewskiego w 1551 roku, Ramus z kolei pozbawiony zostaje katedry, potem ją odzyskuje i znów traci, wreszcie zmuszony opuścić Paryż, powraca do niego zawsze. Na nieszczęście, bawił w tem mieście podczas rzezi Św. Bartłomieja. Na Ramusie ciążyło podejrzenie, że jest protestantem, jeden też z jego nieprzyjaciół, Charpentier, rojalista fanatyczny, inkwizytor krwiożerczy, nakazał go poszukiwać, jako hugonota. »Charpentier — powiada historyk de Thou — wywołał rozruch i wysłał zbirów, którzy wydarli go z miejsca, w którem był ukryty, zabrali mu pieniądze, zamordowali i wyrzucili ciało oknem na ulicę. Tu studenci, sfanatyzowani przez rozwścieczonych nauczycieli, wydarli mu wnętrzności i wlekli trupa, znieważając zwłoki i szarpiąc je w sztuki«.
Tak zginął ten wielki człowiek z epoki Odrodzenia, ten śmiały nowator, pracujący nad usamowolnieniem inteligencyi, który przedsięwziął zreformować naukę, podobnie jak Roger Bacon i inni, który usiłował zrzucić jarzmo scholastyki i, uprzedzając Kartezyusza, ogłosił rozum za criterium wiedzy.
Obdarzony umysłem wszechstronnym, niestrudzony pracownik, Ramus pragnął reformować wszystkie umiejętności ludzkie. Rozpoczął od logiki, którą zastosował do nauk ścisłych. Można go uznawać za jednego z pierwszych matematyków owej epoki. Przełożył Elementy Euklidesa, wydał geometryę, arytmetykę i algebrę, z których po jego śmierci w ciągu stu lat użytkowały szkoły. Zajmował się astronomią i był gorącym obrońcą systemu Kopernika. Jego poglądy i metoda wywierały najszczęśliwszy wpływ na rozwój medycyny i wszelkich gałęzi ówczesnej wiedzy. Ramus jest niezaprzeczenie jednym ze zwiastunów postępu nowożytnego.
Giordano Bruno może być pomieszczony obok niego, jako jeden z filozofów XVI-go wieku, walczący dzielnie za wolność myśli. Erudyta znakomity, obznajmiony najzupełniej ze starożytnymi pisarzami, oddawał się studyom matematycznym i fizycznym, które umysłowi jego otworzyły podwoje rzeczywistej wiedzy. Odznaczał się wyobraźnią żywą, nigdy nie gasnącym zapałem i niestrudzoną werwą. Po kilku latach pozostawania w zakonie reguły Św. Dominika udał się do Genewy. Wątpliwości, z jakiemi śmiało występował w najróżnorodniejszych kwestyach, żarty, jakich nie szczędził rutynistom, nie pozwoliły mu pozostawać długo bez niebezpieczeństwa w kraju, w którym panowało prześladowanie światła. Został kalwinem, następnie przybył do Paryża, gdzie nauczał filozofii i walczył gorąco ze szkołą Arystotelesa. Przebiegł Anglię, Niemcy, rozrzucając mnóstwo pism genialnych, niekiedy błędnych, zawsze jednak nacechowanych głęboką erudycyą. Pragnienie ujrzenia ojczyzny sprowadziło go do Włoch. Osiadł w rzeczypospolitej weneckiej, gdzie spędził lat dwa w cichem ustroniu.
W 1598 roku wenecyanie wydali go Inkwizycyi.
Giordano Bruno był aresztowany przez straż miejską. Sprowadzony do Rzymu, wskutek wytoczonego mu ohydnego procesu wrzucony został do więzienia, w którem pozostawał dwa lata, nie wypierając się ani chwilę swych przekonań. Nieszczęśliwy, skazany na spalenie żywcem, pozostał obojętny.
»Wyrok, jaki mi ogłaszacie — rzekł, zwracając się do sędziów — być może więcej was, niż mnie w tej chwili niepokoi«.
Siedmnastego lutego 1600 roku poniósł śmierć męczeńską w płomieniach.
Giordano Bruno, autor wielu rozgłośnych dzieł, poczytywał wszechświat za nieskończony i niewymierny, wierzył w wielość światów; równie jak Ramus, bronił systemu Kopernika. To były jego zbrodnie. Poglądy swe wyraża on niekiedy stylem wzniosłym, w którym widnieje śmiałość, a nawet zuchwałość myśli.
»Według niego — powiada Wiktor Cousin — Bóg jest wielką jednością, rozkładającą się w świecie i w ludzkości. Giordano Bruno miał niewątpliwie cząstkę geniuszu, a jakkolwiek nie stworzył metody trwałej, pozostawił przecież w historyi filozofii ślad świetny a krwawy«.
Ofiarą nietolerancyi był niemniej Vanini, urodzony równie jak Giordano Bruno, w blizkości Neapolu, w 1584 roku. Mąż ten poświęcił się poważnym studyom naukowym, a głównie filozofii, teologii i medycynie; podróżował wiele, zwiedził Niemcy, Niderlandy, Anglię, był w Genewie i Lyonie. Zła jakaś gwiazda sprowadziła go do Tuluzy, gdzie został skazany na męki.
Vanini wydawał dzieła często rozpustne, potępiające jego pamięć; według niego świat jest wieczysty a ruch w przestworach nie może być wynikiem woli inteligentnej, lecz samejże materyi. Skazano go na śmierć jako ateusza 19 lutego 1619 roku, ucięto mu język, potem powieszono i spalono.
Jeżeli Vanini nie ma prawa do szacunku potomności, a na politowanie zasługuje tylko ze względu na okropną śmierć, jaką poniósł, to natomiast Campanella, kalabryjczyk, godzien jest ze wszech miar naszego współczucia.
Zrodzony w 1568 roku, mając lat czternaście, przywdział habit dominikanina. Oddany namiętnie pracy, miłujący naukę, kochał gorąco to wszystko, co zacne. Obdarzony inteligencyą śmiałą i niezależną, zamierzył zreformować wszystkie działy filozofii. W pismach swych przejawia on dążność wówczas nową jeszcze: poszukiwania prawdy nie w lekturze ksiąg scholastycznych, lecz w obserwacyi natury. Campanella należy do tej garści ludzi, którzy torowali drogi Franciszkowi Baconowi i Kartezyuszowi.
Tomasz Campanella był najpierw profesorem filozofii w Neapolu, gdzie odznaczywszy się wkrótce nowymi poglądami, zmuszony został opuścić miasto, uchodząc przed groźnymi wybuchami zazdrości i potwarzy. Przez dziesięć lat przebiegał Włochy, łamiąc powagę Arystotelesa, odwołując się gorąco do rozumu i doświadczenia, które — jak powiadał — są reformatorami wszelkich umiejętności, dotyczących przyrody. Odznaczał się na tej drodze zapałem niepokonanym; we Florencyi odwiedził Galileusza, którego wymownie usprawiedliwiał w broszurze: »Apologia pro Galilaeo«; bronił śmiało systemu Kopernika, wypowiadał wszędzie głęboką nienawiść ku tyranii i marzył o wyswobodzeniu swego kraju z pod despotyzmu hiszpańskiego. Oskarżono go o poduszczanie do spisku, wskutek czego przeszedł tyle nieszczęść, że pióro historyka wzdryga się je opisywać.
Do jego przestępstw politycznych dołączono oskarżenie dotyczące teologii i filozofii. W kajdanach spędził dwadzieścia siedm lat życia, przecierpiał najstraszliwsze katusze.
Campanella przez trzydzieści pięć godzin wytrzymywał, bez jednej chwili przerwy, torturę tak okropną, że wszystkie żyły i arterye od tyłu ciała pozrywały się, a krwi, płynącej z ran, nie można było zatamować. A jednak zniósł on tę torturę tak mężnie, że nie wyrzekł jednego słowa niegodnego filozofa. Podaje to Erythraeus mu współczesny, zasługujący na najzupełniejszą wiarę.
Campanella opisuje sam swe cierpienia w ten sposób:
»Zamknięto mnie w pięćdziesiątem więzieniu i siedm razy poddano najsroższej torturze. Ostatnim razem tortura trwała czternaście godzin. Skrępowany silnie sznurami, które mi łamały kości, zawieszony z rękoma związanemi na grzbiecie, ponad ostrym kolcem drewnianym, który mi zniszczył szóstą część ciała, utraciwszy dziesięć funtów krwi, uzdrowiony cudem po sześciomiesięcznej chorobie, wrzucony zostałem do lochu. Piętnaście razy stawałem przed sądem. Za pierwszym razem gdy mnie zapytano: jak możesz wiedzieć to, czegoś się nigdy nie uczył, czy masz na rozkazy szatana? Odpowiedziałem: aby nauczyć się tego, co wiem, zużyłem więcej oleju, niż wy wypiliście wina. Innym znowu razem obwiniono mnie o autorstwo pamfletu, pod tytułem »Trzej odszczepieńcy«, drukowanego na lat trzydzieści przed mojem urodzeniem.
»Oskarżono mnie jeszcze o podzielanie poglądów Demokryta — mnie, który pisałem dzieła przeciw Demokrytowi. Oskarżono mnie o nienawistne usposobienie przeciw kościołowi — mnie, autorowi dzieła: Monarchia chrześcijańska, w którem okazałem, że żaden filozof nie mógł wymyślić rzeczypospolitej takiej, jaka istniała w Rzymie za apostołów. Oskarżono mnie o herezyę — mnie, twórcę dyalogu, wymierzonego przeciw heretykom. Wreszcie oskarżono mnie o bunt i herezyę, gdyż utrzymywałem, że istnieją plamy na słońcu, na księżycu i gwiazdach, wbrew Arystotelesowi, poczytującemu świat za wiekuisty i nie ulegający zepsuciu. Z tego też względu wrzucono mnie, jak Jeremiasza, w zapadłe jezioro bez powietrza i światła«.
To długie i srogie więzienie Campanelli wywołało oburzenie powszechne. Papież Paweł V, wzruszony wielce losem nieszczęśliwego filozofa, kołatał usilnie u dworu hiszpańskiego o łaskę dla niego. Filip III pozostał nieugięty[46]. Po śmierci dopiero tego monarchy, godzina wyswobodzenia Campanelli wybiła.
Po wyjściu jego z więzienia, papież Urban VIII, następca Pawła V, przyjął go z wielkiem wzruszeniem i protegował.
Filozof, którego nic nie mogło złamać, rozpoczął znowu rozwijać swe poglądy, pokonywając nimi przeciwników. Nieprzyjaciele jego stawali się tem zaciętsi, że wytrwał uporczywie w swych przekonaniach — podburzyli też przeciw niemu namiętności ludu. Campanella musiał przebrany uciekać, aby uniknąć gróźb wściekłego motłochu.
Hrabia de Noailles, ambasador Ludwika XIII przy dworze rzymskim, ułatwił mu przejście do Francyi — Campanella przybył do Paryża. Richelieu przyjął go łaskawie; wielki kardynał i minister przedstawił go królowi, który ubolewał nad jego nieszczęściami i wyznaczył mu pensyę roczną 3.000 liwrów. Sorbona pochwaliła jego prace.
Odtąd Campanella żył spokojnie; widzimy, jak drogo okupił ten spokój. Dozwolone mu było znosić się z Kartezyuszem, mieszkającym w Holandyi. Campanella, licząc 71 lat wieku, zgasł w Paryżu, w klasztorze, który dominikanie zbudowali przy ulicy Św. Honoryusza.
Dzieła Campanelli są liczne, umysł jego obejmował całą dziedzinę wiedzy ludzkiej, klasyfikował nauki i podał metodę ich nauczania. Jeżeli dostrzegamy w nim wady właściwe jego wiekowi, mieli je niemniej i inni, jak Ramus i Giordano Bruno, jeden z pierwszych genialnych pionierów epoki Odrodzenia, walczący przeciw scholastyce i rutynie w celu usamowolnienia ducha, wyswobodzenia rozumu ludzkiego. W trzy lata po śmierci Campanelli Kartezyusz (Descartes) wystąpił z dziełem: »Discours de la Méthode«.
Podczas gdy ci filozofowie walczyli tak mężnie, niepospolitego umysłu robotnik wprowadził w życie praktyczne ich metodę doświadczalną i rezultatem, z prac swych pozyskanym, złożył widoczne świadectwo płodności tego nowego sposobu badania. Słynny ten poprzednik Franciszka Bacona nazywał się Bernard Palissy.
Mąż ten ujrzał światło dzienne w początkach XVI-go wieku, w blizkości miasteczka Biron, pomiędzy Lot i Dordogne, w skromnej wiosce.
Brak nam szczegółów, dotyczących jego dzieciństwa, wiemy to tylko, że w młodości przebiegł Pireneje, Flandryę, Niderlandy, Ardenny i pobrzeża Renu. »Byłem — powiada sam o sobie — wędrownym robotnikiem, zajmowałem się zarazem ganrcarstwem, szklarstwem i miernictwem, lecz obok tego obserwowałem kraje i osobliwości natury, przebiegając góry i lasy, zwiedzając kopalnie, groty i jaskinie«.
Za powrotem do kraju rodzinnego Palissy osiadł w Saintes i tu ożenił się. W kilka lat potem, obarczony rodziną, gnębiony nędzą, oddał się z rzadką wytrwałością sztuce ziemnej; wyroby z fajansu i emalii unieśmiertelniły jego imię.
Bernard Palissy opowiada, że jednego dnia, widząc puhar z emaliowanego fajansu wyrobiony, rzadkiej piękności, przedsięwziął wykryć tajemnicę tej fabrykacyi, nieznanej we Francyi.
Posiadając poczucie artystyczne i zamiłowanie do malarstwa, zabrał się wkrótce do pracy. Nie mając żadnych wiadomości o ciałach gliniastych, rozpoczął poszukiwania nad wytworzeniem polewy, jak człowiek, macający w ciemnościach. Historya prac Palissy’ego w sztuce ziemnej jest rzeczywistą epopeą, którą on skreślił stylem godnym Montaigne’a. Pozostawione przez niego opisy w tym przedmiocie dają obraz prawdziwy wysileń wynalazcy, łamiącego się z nieznanemi mu trudnościami, dają jeden z najpiękniejszych przykładów, do czego dochodzi geniusz w poszukiwaniach doświadczalnych.
Bernard Palissy odbył mnóstwo prób z rozmaitymi materyałami bez żadnego powodzenia. »Po wielu nadaremnych doświadczeniach, połączonych z wielkim kosztem i pracą — powiada on — tłukłem i rozcierałem przez całe dnie nowe materye, budowałem nowe piece, ponosząc ogromne wydatki, tracąc opał i czas, zużyty bezowocnie«. Palissy, postępując metodycznie, zamierzał najpierw wytworzyć polewę białą, a następnie dopiero poszukać emalii kolorowych.
W ciągu przeszło dwóch lat, bez najmniejszej przerwy, Palissy chadzał tylko do sąsiednich hut szklanych i wracał do siebie zastosowywać w praktyce poczynione spostrzeżenia; wkrótce jednak, dla oszczędzenia w ten sposób marnowanego czasu, zamierzał zbudować piec, podobny do tych, jakie widział w hutach.
Niestrudzony ten rękodzielnik z nie dającą się określić pracą dokonał tej roboty. Nie mając środków opłacania ani jednego robotnika, zmuszony był sam murować, rozrabiać wapno, czerpać wodę ze studni, znosić na plecach cegłę.
Piec został zbudowany, potrzeba było teraz stopić materye przeróżne i wytworzyć polewę. Palissy jednego razu spędza przy ogniu sześć dni i sześć nocy, zgromadziwszy wpierw materyał opałowy. W chwili, gdy zdaje mu się, że jest już blizki powodzenia, zabrakło drzewa. Zrozpaczony wyrywa podpory podtrzymujące młode drzewka w jego ogrodzie i wrzuca je do pieca; pali w nim stoły, krzesła i sprzęty domowe, a nawet podłogę swej izby.
Patrzący na to, zamiast pomódz Palissy’emu, szydzą z niego i rozgłaszają w mieście, że spalił swój dom, że zwaryował.
Pozbawiono go w ten sposób kredytu. Inni posunęli się jeszcze dalej: roznieśli wieści, że garncarz wyrabia fałszywą monetę. Biedny wynalazca, zrujnowany, obdłużony, z dwojgiem dzieci, będących jeszcze przy piersi, szedł przez ulicę znękany, upokorzony, złamany. »Wszelako nadzieja, jakiej nie traciłem — dodaje energiczny ten pracownik — zachęcała mnie do nowych trudów tak gorąco, że kilkakrotnie w rozmowie z osobami, które przychodziły mnie poznać, wysilałem się na uśmiech, chociaż w duszy byłem wielce strapiony«.
W niedługim czasie Palissy osiągnął cel, od tak dawna poszukiwany, lecz za jaką cenę wszelkiego rodzaju cierpień, można to poznać z urywku tu przytoczonego z jego dzieła: »L’Art de Terre«.
»Doznałem nowego zmartwienia; pomyślałem, że upał, mróz, wiatry i deszcze uszkodzą w większej części mój wyrób, zanim zostanie wypalony, że z tego względu potrzeba mi zaopatrzyć się w belki, łaty, dachówkę i gwoździe.
Zburzyłem więc wszystko, co urządziłem, rozpoczynając budowlę na nowo; wszyscy też rękodzielnicy, jako to: pończosznicy, szewcy, a niemniej kramarze starych rupieci i pachołki policyjni, nie mający wyobrażenia o tem, że moja robota wymagała obszernego miejsca, rozgadywali, iż umiem tylko niszczyć to, co zrobiłem; gromili mnie za to, co powinno wzbudzać w nich litość, gromili zamiast mieć wzgląd, że, mogąc zaledwie wyżywić rodzinę, nie miałem środków do wykonania mego dzieła.
Trafiały się takie lata, że, nie mając czem opalać pieców, przez całe noce wystawiony byłem na deszcz i zawieruchy, nie mając znikąd pomocy ani zachęty; słyszałem tylko z jednej strony miauczenie kotów, z drugiej wycie psów, wałęsających się po wsi. Niekiedy zrywał się huragan, szumiący w moich piecach z taką siłą, że byłem zmuszony porzucić wszystko ze stratą całej roboty. Wielekroć wyrzekłszy się pracy, nie mając na sobie suchej nitki z powodu padającego deszczu, kładłem się spać o północy lub gdy świtać zaczynało, powalany, jakbym tarzał się w błocie; udając się na spoczynek, bez światła, taczałem się i padałem, jak człowiek upojony winem«.
Przez takie próby przechodził Palissy, zbliżając się ciągle do celu. Wybiła wreszcie godzina tryumfu; przepyszne jego naczynia i statuetki były wielce cenione i poszukiwane. Konnetabl de Montmorency protegował słynnego garncarza i zamówił u niego liczne roboty. Katarzyna de Medicis zawezwała go do Paryża. Bernard Palissy zajął pomieszkanie w Tuileries, miał przyozdobić pałace królewskie.
Pod wpływem protekcyi Franciszka I-go szkoła francuska jaśniała w całym swym blasku. Jan Goujon, Piotr Lescot, Germain Pilon i Ducerceau byli współzawodnikami Leonarda de Vinci, Primaticei’a, Andrzeja del Sarto i Benvenuta Cellini’ego. Bernard Palissy, przybywszy z prowincyi w grono mistrzów tej szkoły, ożywiony był, jak oni, zamiłowaniem arcydzieł sztuki włoskiej. Wyrobił tu mnóstwo naczyń emaliowanych, posługujących do przyozdobienia ogrodów, wodotrysków i pomieszkań zbytkowych. Wielki artysta zajął się wkrótce przyozdobieniem Tuileries, z polecenia Katarzyny de Medicis.
W tymże czasie zajmował się innemi pracami, z których zasłynął; słusznie go też uważano za pierwszego profesora historyi naturalnej i jednego z twórców geologii nowożytnej. W licznych podróżach, jakie odbywał, studyował głównie układ skał i zbierał muszle kopalne, poczytywane w owym czasie za odciski dziwaczne, za przedmioty nic nie znaczące, za wytworzone przypadkowo igraszki natury.
Skromny garncarz, nie znający ani łacińskiego, ani greckiego języka, zgromadził u siebie filozofów i uczonych, i »w obecności wszystkich doktorów ośmielił się wygłosić w Paryżu, że muszle kopalne były rzeczywistemi muszlami, osadzonemi niegdyś przez morza w miejscowościach, w których się wtedy wody rozlewały; że zwierzęta, a głównie ryby nadały skamieniałościom wszelakie rysunki, jakie na nich napotykamy[47].
Palissy gromadzi przedmioty, potrzebne mu do udowodnienia tych poglądów; na podstawie swej metody klasyfikuje kryształy i skamieniałości, zebrane w podróżach, i w ten sposób w 1575 roku pierwszy zakłada gabinet historyi naturalnej, a jednocześnie rozpoczyna swe wykłady. Te miały wielkie powodzenie i trwały do 1584 roku. Jego zbiór osobliwości pociągał liczną publiczność; wszystkie w nim mieszczące się przedmioty były jaknajstaranniej poklasyfikowane na rzędy i stopnie, z podpisami u dołu, aby każdy mógł się sam z nimi zapoznawać. Z dowodami w ręku Palissy, silny i niezachwiany w swych przekonaniach, gotów odeprzeć gorycz krytyków, zawiść zazdrosnych, ślepą zaciekłość nieuków, nie lęka się głośno wyrzec: »Idźcie teraz poszukiwać u waszych filozofów łacińskich dowodów przeciwnych!«
Bernard Palissy w dziełach swych wysługuje się formą dyalogową. Wprowadza on na scenę dwie osoby zmyślone, z tych jedna zwana Teoretykiem, reprezentuje scholastykę; jest to pedagog ciemny, tępy, wzbudzający litość niedorzecznością swych odpowiedzi. Druga, zwana Praktykiem, zbija nieustannie ciężkie rozumowania swego towarzysza, a z niepospolitą werwą, dowcipem i zręcznością obala wysmażone jego opinie. Książka ta, nieoszacowanej wartości, należy do najpiękniejszych pomników literatury z XVI-go wieku. Autor, obdarzony zapałem, wymową i żywością, celuje w wykładzie zdrowej logiki i zawsze opiera swój pogląd na obserwacyi natury. Podajemy w tej mierze za przykład mały fragment, w którym Palissy, w długiem rozumowaniu udowodniwszy, że kamienie nie rosną, jak powszechnie mniemano w jego epoce, zagadnięty zostaje w ten sposób:
Teoretyk. A skąd wiesz o tem wszystkiem, czy z ksiąg? albo lepiej powiedz mi, z jakiej szkoły jesteś, w której mógłbyś słyszeć to, o czem mówisz?
Praktyk. Nie miałem żadnej innej księgi, prócz nieba i ziemi, które są znane dobrze wszystkim; każdy ma możność wypatrzenia się w nie i odczytywania; otóż wczytując się, badałem materye ziemskie, gdyż nie studyowałem nigdy astrologii w celu rozpoznania gwiazd.
Gdy czytamy Discours admirables Palissy’ego, zadziwia nas nowość i rozmaitość jego obserwacyi, dotyczących utworów górskich i rozmaitych pokładów ziemnych, pochodzenia gatunków mineralnych, formacyi i sposobu rozrastania się kamieni, których badał postać, barwę, siłę skupiania się ich cząstek składowych, wagę i ciężkość gatunkową. Krystalizacye, stalaktyty, drzewo skamieniałe, ciała kopalne, margiel, muszle, wszystko to jest przedmiotem jego poszukiwań. Wierny swej metodzie badań, wiąże on zebrane fakty z poglądem ogólnym, prawie zawsze wiodącym na tor prawdy.
Dzieło to obejmuje wielki zasób teoryi szerokich i śmiałych, dotyczących najważniejszych kwestyi naukowych. Znachodzimy w niem ślady geniuszu, odkrycia zupełnie nowe, które w późniejszym czasie prawie wszystkie przez wiedzę stwierdzone zostały.
W rozmowie o naturze wód i wodotrysków Palissy podaje środki przeprowadzenia wód z jednego miejsca na drugie za pośrednictwem pomp, rur i wodociągów; bada wody mineralne, przypisuje wysoki stopień ich ciepła istnieniu ognia podziemnego, gorejącego bez przerwy, zwraca uwagę na wielkie znaczenie siły pary wodnej, całkiem jeszcze wówczas nie znanej, z której zdaje relacyę, nie czerpaną wcale »z dzieł filozofów«, lecz z doświadczenia przez doprowadzenie w kotle wody do wrzenia. Według niego wody źródlane pochodzą z przesączania się deszczów; podaje on najzupełniejszą teoryę ich tworzenia się, utrzymuje, że wody ziemne »są karmione piersią oceanu«; wskazuje sposób urządzania wodotrysków sztucznych, naśladujących naturę.
W traktacie o marglu Palissy występuje jako rzeczywisty wynalazca studni artezyjskich.
»Zdaje się — powiada — że świder mógłby z łatwością wiercić niektóre mniej twarde kamienie, a tym sposobem możnaby z gruntów marglowych, za pomocą takiej studni wydobywać wodę, któraby wznosić się mogła do wielkiej wysokości z głębi, w jakiej ją świder napotkał«.
Palissy, fizyk, chemik, agronom, dotyka wszystkich wielkich zagadnień wiedzy ówczesnej i objaśnia je zawsze rozsądnem rozumowaniem.
Jako chemik, biegły w doświadczeniach, góruje nad marzycielskimi poszukiwaczami kamienia filozoficznego z tej epoki, okazuje mianowicie, że sole nie są bynajmniej, jak mniemano powszechnie wówczas, transmutacyą czyli przetworem wody, lecz krystalizują po rozpuszczeniu się ich w tym płynie.

Nieubłagany przeciwnik alchemików, wyjaśniając metodę kupelacyi, demaskuje oszustwo, za pomocą którego wielu z nich rozgłasza, że mogą ołów przetwarzać w srebro lub złoto. Lekarzom zaleca zajmować się chemią, badać przyrodę; rolnikom radzi użyźniać ziemię nawozem, wskazuje im użyteczność marglów, wzbrania im zwłaszcza wyniszczać lasy, które są dobrodziejstwem. »Gdy wszystkie lasy wycięte zostaną — powiada Palissy — przemysł zniknie; wszystek lud będzie żywił się trawą, jak Nabuchodonozor«. Palissy rozwija wszędzie zdrowe zasady filozofii natury, wielki ten artysta nie tylko jest uczonym, ale i głębokim myślicielem, jak to widać z jego słów: »Nauka objawia się temu, kto jej poszukuje!« W innem znów miejscu pisze: »Nie należy nadużywać darów Boga, ukrywać swych talentów w ziemi, gdyż napisano jest, że szalony, ukrywający szaleństwo, więcej wart od uczonego, ukrywającego naukę«.
BERNARD PALISSY.
Wasza królewska mość litujesz się nademną, a ja lituję się nad wami...
Gdy Bernard Palissy pomnażał skarby wiedzy, wojny domowe niszczyły Francyę.

W czasie wojen religijnych, pustoszących Saintonge, aresztowano go i wleczono jako protestanta od więzienia do więzienia, od Saintes do Bordeaux. Dzięki protekcyi Katarzyny de Medicis ocalał w rzezi św. Bartłomieja, lecz nienawiść religijna nie zaprzestała go ścigać. Gdy Liga zajęła Paryż w 1588 roku, starzec był aresztowany i osadzony w Bastylii. Mathieu de Launay, jeden z ligi Szesnastu, żądał usilnie, aby Palissy był sprowadzonym na widowisko publiczne, to jest skazany na śmierć. Książę de Myenne, jego protektor, jakkolwiek nie był w możności wyswobodzenia go zupełnie, zdołał jednak swym wpływem opóźnić przeprowadzenie procesu.
Palissy pozostał wierny swym przekonaniom. Jednego dnia Henryk III-ci odwiedził go w Bastylii, w towarzystwie dworzanina hrabiego de Maulevrier.
— Zacny człowieku — rzekł król — już czterdzieści pięć lat pozostajesz w moich i mojej matki usługach. Pozwoliliśmy ci wyznawać twą wiarę wśród płomieni stosów i rzezi; teraz widzę się tak naciskanym przez Gwizyuszów i lud, że zmuszony jestem wydać cię w ręce nieprzyjaciół; jutro, jeżeli nie wyrzeczesz się błędów, będziesz spalony.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł starzec — gotów jestem oddać życie dla chwały Boskiej. Powiedzieliście mi wielokrotnie, że litujecie się nade mną, ja zaś lituję się nad wami od chwili, gdy wyrzekliście te słowa: »Jestem zmuszony!« Tak nie mówi król. Ani wy, ani ci, którzy was zmuszają do tego, Gwizyusze wraz z waszym ludem, nigdy nie zmuszą mnie do tego czynu, gdyż umiem umierać.
Wkrótce potem Palissy oddał ducha w jednym z lochów Bastylii.
Przyjął on za godło: »Ubóstwo przeszkadza zacnym ludziom dopiąć celu«. Tęż samą myśl wyraził później Benjamin Franklin w innej formie, gdy wyrzekł: »Ubóstwo często pozbawia człowieka cnót i energii; trudno przychodzi zachować godność z próżną sakiewką«.
Iluż znakomitych uczonych moglibyśmy wymienić obok Palissy’ego! Andrzej Vésale, ojciec anatomii; Ambroży Paré, słynny chirurg; Paracelses, głośny chemik — są gwiazdami z tejże epoki Odrodzenia. Ze współczesnych uczonych skreślimy tu życiorys nieszczęśliwego Michała Servet’a, szlachetnej ofiary prześladowania.
Mąż ten urodził się w 1509 roku, w Villanueva, w Aragonii; nauki odbył w Tuluzie i oddał się studyom kwestyi religijnych, poruszonych przez rodzącą się wówczas Reformacyę. W Strasburgu Servet wzbudził podziwienie jednych, oburzenie drugich wolnomyślnością swych poglądów; przeciwnicy nazywali go: »złoczyńcą hiszpańskim«. W Niemczech jego Dyalogi, rozstrząsające dogmaty, wywołały zgorszenie w tym stopniu, że Servet zmuszony był pod przybranem nazwiskiem Michała de Villeneuve’a uchodzić do Francyi.
W Paryżu Servet zajął stanowisko doktora medycyny; w kolegium Lombardów zasłynął z wykładów i odznaczył się swemi pracami.
Na nieszczęście spotkał się z Kalwinem i wyzwał go na dysputę teologiczną, z której zakiełkował pierwszy zarodek niechęci, przetworzonej następnie w zaciętą nienawiść.
Ruchliwego charakteru Servet opuścił w niedługim czasie Paryż; przebywał kolejno w Lyonie, Charlieu, w Avignon, gdzie spełniał zarazem obowiązki lekarza i korektora drukarni. Nieustannie zajęty doktrynami religijnemi, chciał nakłonić Kalwina do przyjęcia swych przekonań, w tym też celu ogłosił obszerne dzieło: »Przywrócenie chrześcijanizmu«, którem wzburzył do najwyższego stopnia nieubłaganego swego przeciwnika.
Michał Servet był, równie jak Kalwin, protestantem, z tą jednak różnicą, że przedstawiał to, co moglibyśmy nazwać protestantyzmem liberalnym, gdy tymczasem Kalwin reprezentował protestantyzm prawowierny. Kalwin postanowił zgubić Servet’a; wykrył jego pobyt Inkwizycyi i polecił uwięzić w Lyonie. Servet zdołał ujść, lecz chcąc się dostać do Włoch, musiał przechodzić przez Genewę, gdzie stał się łupem mściwego swego nieprzyjaciela.
Kalwin kazał go raz jeszcze ująć i sam przeprowadził ohydny proces, który zakończył się skazaniem na śmierć jego współzawodnika.
Dwudziestego siódmego października Michał Servet został żywcem spalony. Gdy szedł na stos, Farel, towarzyszący mu w ostatnich chwilach, namawiał go do wyparcia się przekonań, lecz filozof pozostał niezachwiany.
Szedł na śmierć krokiem pewnym, a gdy płomienie objęły dokoła jego ciało, tłum nie usłyszał nawet jęku.
W dziesięć lat po śmierci Servet’a inny słynny uczony, Piotr Belon[48] zginął tragicznie, zamordowany wieczorem w lasku Bulońskim przez nieznanego zabójcę (1564 roku). Belon był jednym z najznakomitszych naturalistów francuskich, oddawał się z zamiłowaniem studyom przyrody, pod protekcyą słynnego biskupa z Mans i stał się jednym z najgorętszych obrońców nowych poglądów. Powróciwszy z podróży, odbytej po Niemczech, doznawać zaczął prześladowań. Aresztowany pod murami Thionville, w księstwie Luksemburskiem, uwięziony został jako stronnik podejrzanych doktryn filozoficznych, w których siejbie zginęło już tyle ofiar. Na szczęście ocalił go jeden z jego wielbicieli, złożywszy znaczny okup.
Po odzyskaniu wolności Piotr Belon wrócił do Paryża, gdzie doskonalił się w naukach przyrodniczych pod opieką kilku dostojnych kardynałów, przyjaciół nauk; poczem wyruszył w podróż na Wschód w celu zbadania wszystkich roślin leczniczych, które znał tylko z książek.
Belon zwiedził Grecyę, Macedonię, Azyę mniejszą; wylądował w Aleksandryi, był w Kairze, przebiegł Egipt dolny i Palestynę, gromadząc wielki zasób dokumentów naukowych. Za powrotem Henryk II wyznaczył mu pensyę dwóchset talarów. Słynny przyrodnik szczycił się następnie względami Karola IX, gdy nagle śmierć, o której wspomnieliśmy wyżej, złamała jego życie.
Kartezyusz i Franciszek Bacon pracami swemi uwieńczyli budowę filozofii natury, tak dzielnych liczącej obrońców w XVI-tym wieku. Zaznaczamy tu główniejsze wypadki ich życia.
Filozof francuski[49] służył jako ochotnik w wojsku pod Maurycym Saskim i Maurycym Nassauskim, zwiedził Niemcy i Holandyę, pozostawał w Paryżu w zażyłych stosunkach ze słynnymi ówczesnymi uczonymi i wreszcie wyniósł się do Holandyi, gdzie żył na ustroniu. W pierwszem swem dziele: Traité du monde przyjmował wraz z Galileuszem ruch ziemi, lecz roztropnie usunął tę książkę, dowiedziawszy się o wyroku, potępiającym współczesnego mu Włocha. Dzieła jego: »Discours de la Méthode«, »Méditations sur la philosophie première«, »Principes de la philosophie« miały rozgłos szeroki. Jakkolwiek jednak Kartezyusz miał wielbicieli, niemniej liczył nieprzyjaciół, którzy usiłowali go zgubić, oskarżając o ateizm.
Wskutek zaproszenia Krystyny, królowej szwedzkiej, Kartezyusz przybył na dwór sztokholmski. Wyruszył w końcu 1649 roku, lecz w krótkim czasie, wskutek ostrości klimatu tego kraju, utracił zdrowie i umarł w pięćdziesiątym czwartym roku życia.
Filozof angielski[50] Franciszek Bacon, syn Mikołaja, strażnika pieczęci za rządów Elżbiety, został członkiem Izby Gmin, lecz nie umiał spełnić zaszczytnie swego mandatu; stąd też Wolter wyrzekł o nim: »Jest to tak wielki człowiek, że zapomniałem o jego ułomnościach«. Za Jakóba I-go zostaje z kolei rzecznikiem, prokuratorem jeneralnym, strażnikiem pieczęci i lordem-kanclerzem (1618 roku). Na tym wysokim urzędzie oskarżony przez Izbę Gmin o przekupstwo, sprzedawanie za pieniądze przywilejów, skazany został przez sąd Izby Parów na zapłacenie kary miliona franków i uwięzienie w wieży londyńskiej. Prócz tego Bacon pozbawiony został godności i sprawowania urzędu publicznego.
Król Jakób przywrócił wkrótce wolność dawnemu swemu ulubieńcowi, lecz odtąd ex-kanclerz żył w oddaleniu od spraw publicznych. Usiłowano oczyścić go z zarzutów, niema jednak żadnej wątpliwości, że wartość moralna Franciszka Bacona pozostała smutnem zagadnieniem do rozwiązania dla tych, co pragnęli go nie tylko uwielbiać, ale i szanować. Co do nas, cenimy tylko Bacon’a, jako autora Novum organum, dzieła nieoszacowanej wartości, jednego z najświetniejszych promieni światła, jakie kiedykolwiek wytrysły z inteligencyi ludzkiej. Autor daje w niem ostateczne podstawy nowej logiki, ustala odrodzenie się nauk, uznając za bezwzględną powagę obserwacyę, odkrywającą fakty, i doświadczenie, które je bada.
W ostatnich latach życia Franciszek Bacon poświęcał prawie cały swój czas doświadczeniom naukowym, poszukując zwłaszcza pożytecznych zastosowań zjawisk natury, nasuwających się jego obserwacyi.
Drugiego kwietnia 1626 roku były lord-kanclerz, jadąc w powozie ze słynnym lekarzem szkockim Witherbonne’m i widząc padający śnieg w wielkich płatkach, zaczął rozmyślać nad możebnością użycia śniegu do zachowywania od zepsucia materyi pokarmowych. Powziąwszy tę myśl, bezzwłocznie postanowił odbyć pierwszą próbę; kazał zatrzymać powóz, wstąpił do chaty ubogiej wieśniaczki, kupił kurę, polecił ją zarznąć, potem obłożył śniegiem, aby na miejscu odbyć doświadczenie. Zaziębiwszy się przy tej operacyi, Franciszek Bacon, dręczony zimnicą, poszukiwał schronienia w domu sąsiednim, należącym do hrabiego Arundel, wówczas nieobecnego. W liście uprzejmym, który zaraz napisał do tego pana, usprawiedliwia się z zajęcia jego pomieszkania. »Jestem bliski — dodaje wielki filozof — doznania losu Pliniusza starszego, który stracił życie, zbliżywszy się zanadto do Wezuwiusza, dla lepszego obserwowania wybuchu wulkanu«.
Franciszek Bacon zakończył życie wskutek tego ostatniego doświadczenia, licząc sześćdziesiąt sześć lat wieku.






Błażej Pascal. — Nie litujcie się nade mną...
ROZDZIAŁ VII.
Twórcy zasad.

Z pośród ludzi, którzy przyłożyli się najdzielniej do postępu nauk, pierwsze miejsce należy się niezaprzeczenie Błażejowi Pascal’owi.
Jeżeli Anglia dumna jest z Newtona, Francya może się chlubić Pascal’em, tym geniuszem rozległym, nazwanym przez Bayle’go »jednym z najszczytniejszych umysłów w świecie«. Pascal nie walczył ani z niebezpieczeństwy na drodze badań, ani z prześladowaniem, a jednak przedstawia nam obraz człowieka, będącego męczennikiem własnej myśli. Zbyt rozległa jego inteligencya rozbiła swą powłokę materyalną, podobnie jak zbyt gorący ogień niszczy obejmujące go ognisko.
Błażej Pascal, urodzony w Clermont-Ferrand w Owernii, 19 czerwca 1623 roku, nigdy nie miał innego nauczyciela prócz swego ojca, człowieka wielce uczonego, doskonałego matematyka, prezesa najwyższego trybunału prowincyonalnego. Matka jego była córką szeneszala Owernii[51].
Od dzieciństwa Błażej odznaczał się żywością umysłu i nadzwyczajną inteligencyą; zadziwiał wszystkich bystrością dowcipu w odpowiedziach i pewnością zdania.
W obecności jedenastoletniego chłopca ktoś potrącił półmisek fajansowy, na którym leżał nóż. Dzieciak zaobserwował, że dźwięk milknął natychmiast za przyłożeniem ręki do półmiska. Zaczął zaraz zastanawiać się nad przyczyną; odbył wiele innych prób, które zebrał w traktacie, dowodzącym wielkiej bystrości umysłu.
Sposób, w jaki Pascal nauczył się matematyki, możnaby nazwać cudownym. Ojciec jego, widząc w nim nadzwyczajne uzdolnienie do nauk ścisłych, wymagających rozumowania, lękał się, aby wiadomości matematyczne nie szkodziły nauce języków. W tym celu nie dał mu poznać geometryi, ukrywał książki, o niej traktujące, a nawet w obecności syna nigdy o tej nauce nie wspominał. Nie mógł wszakże, naciskany natarczywemi zapytaniami dziecka, uchylić się od tej ogółowej odpowiedzi: geometrya naucza sposobu kreślenia figur foremnych i znajdywania stosunków, między niemi zachodzących. Po tem określeniu ojciec Pascal zabronił synowi mówić i myśleć o geometryi.
Na podstawie tego ogólnika, dziecko kreśliło węglem figury na posadzce ceglanej w pokoju — usiłowało odnaleźć stosunki wzajemne figur i zdołało wysnuć określenia, dowodzenia i pewniki. Koła nazwał dzieciak okręgami, linie proste laskami. Zaszedł tak daleko w poszukiwaniach, że te doprowadziły go do trzydziestego drugiego założenia pierwszej księgi Euklidesa. Pewnego dnia ojciec zastał go niespodzianie nad figurami i zapytał, o co mu chodzi. Dziecko odpowiedziało, że poszukuje rozwiązania takiej to kwestyi, która właśnie była założeniem Euklidesa.
Pailleur, przyjaciel domu, radził ojcu Pascal’a nie krępować dłużej powołania syna. Chłopiec też wkrótce dostał od ojca elementy Euklidesa i zrozumiał je, nie potrzebując żadnego komentarza. W niedługim czasie młody Pascal był już zdolny brać udział w konferencyach naukowych, odbywających się co tydzień, na które zbierali się uczeni paryscy w celu przedstawiania swych prac. Młodzieniec zajmował tu stanowisko zaszczytne, przedstawiał fakty nowe, częściej niż inni, a niekiedy wykrywał błędy w poglądach, uznanych za doskonałe. Wszelako studyował geometryę tylko w godzinach wolnych, głównie zaś uczył się języków, wykładanych mu przez ojca.
W szesnastym roku życia napisał traktat o przecięciach stożkowych. Dzieło to może uchodzić za jeden z najważniejszych utworów umysłu ludzkiego. Gdy odczytujemy te pracę szesnastoletniego dzieciaka, nasuwa się nam myśl, czy autorem jej nie był ojciec Pascal’a.
W dziewiętnastym roku życia Pascal wynalazł maszynę rachunkową, uznaną za jeden z najgenialniejszych pomysłów.
Układ i urządzenie tej pierwszej maszyny rachunkowej zajęły mu lat dwa pracy, która podkopała jego zdrowie.
Leibnitz, zdziwiony do najwyższego stopnia tym przyrządem, obliczającym mechanicznie wszelkie rachunki z pomocą tylko wzroku i rąk, usiłował go wydoskonalić.
Większa część odkryć Pascal’a, podobnie jak powyższy przyrząd, zmierzała do zadośćuczynienia powszechnym potrzebom. Do takich należą taczki, pociągane jedną ręką ludzką, wózek z długiemi drążkami, będący szczęśliwą kombinacyą drąga z płaszczyzną pochyłą.
W dwudziestym trzecim roku życia Pascal był twórcą teoryi barometru. Toricelli, uzupełniając pierwsze spostrzeżenia Galileusza, dotyczące ciężkości powietrza, wykonał w 1643 roku najważniejsze doświadczenie, dotyczące utrzymywania się kolumny rtęci pod wpływem ciśnienia barometrycznego. Pascal dowiedział się o tem z ust Mersenn’a, któremu to doświadczenie Toricelli opisywał, i zaraz nasunęła mu się myśl, »że próżnia nie była rzeczą niemożebną, że natura nie brzydziła się nią, jak to sobie powszechnie wielu wyobrażało«.
W 1647 roku Pascal powziął pomysł, który nazwał: »wielkiem doświadczeniem równowagi płynów«. Zamierzył odbyć doświadczenie z próżnią kilkakrotnie w ciągu jednego dnia, w jednej rurce, z jednem i temże samem żywem srebrem, to w dolinie, to na szczycie góry — dla sprawdzenia, czy żywe srebro zachowa się w jednakowej, czy też w różnej wysokości w obu stacyach.
Wybrał w tym celu Puy-de-Dôme i prosił swego szwagra Périer’a, aby wykonał doświadczenie.
»Jeżeli zdarzy się — mówił Pascal — że wysokość żywego srebra będzie mniejsza na szczycie, niż u podnóża góry, potrzeba stąd wnosić, że ciężkość czyli ciśnienie powietrza jest tego wyłączną przyczyną, a nie wstręt do próżni — ponieważ rzeczą jest niezaprzeczoną, że więcej jest powietrza u stóp góry, niż na jej szczycie. Nie będzie można wówczas utrzymywać, że natura brzydzi się próżnią więcej u stóp góry, niż na szczycie«.
Rozumowanie to najzupełniej usprawiedliwione zostało doświadczeniem, którego rezultaty podał Périer w pamiętnym liście do Pascal’a, z daty 22 września 1648 roku.
Wkrótce potem Pascal powtórzył doświadczenie z ciężkością powietrza na szczycie i u stóp wieży Notre-Dame, oraz na wieży Saint-Jacques-la-Boucherie. Wszyscy fizycy naśladowali go. Od tej epoki poczyna się fizyka nowożytna.
Nakoniec Pascal, porzucając wiedzę, oddał się z całą namiętnościom praktykom religii egzaltowanej. Sainte-Beuve utrzymuje, że »pierwszy raz zachwiał się« Pascal po przeczytaniu rozmów Jansena: »O reformacyi człowieka jako istoty duchowej«.
W tym czasie życie fizyczne stało się dla niego tylko cierpieniem. Od młodości był wielce wątły. »Słabość jego — powiada siostra Pascal’a, pani Périer — sprawiała mu dolegliwości w tym stopniu, że, jak sam mawiał, od ośmnastego roku życia nie miał ani jednego dnia zdrowia«.
Pascal wkrótce porzucił wszelkie badania, wszelkie prace naukowe. Głoszono, że wielkiemu filozofowi zdawało się, iż widzi ciągle przed sobą rozwartą otchłań: »Pali nas żądza — powiada Pascal — zgłębić wszystko, wznieść wieżę, sięgającą nieskończoności. Cały nasz budynek jednak wali się, i ziemia przed nami przepaść otwiera«.
Dolegliwości Pascal’a, bóle głowy zwłaszcza, powiększały się z wiekiem i doprowadziły go wkrótce do tego, że nie mógł zajmować się pracą. Modlitwa i czytanie Pisma świętego cały mu czas zabierały. Pragnął nawet umartwień i nosił na gołem ciele pas z żelaznymi kolcami, które rozdzierały mu skórę. Uczynki miłosierne, niesienie pomocy ubogim, zajmowały wyłącznie jego myśli.
Ostatnia choroba Pascal’a, na dwa miesiące przed jego śmiercią, rozpoczęła się dziwnym wstrętem do wszystkiego. Cierpiał straszliwie — uspakajał się jedynie, wspierając ubogich.
Z gorącem miłosierdziem łączył on niewyczerpaną cierpliwość, budującą i zadziwiającą tych wszystkich, którzy do niego mieli sposobność się zbliżyć. Gdy litowano się nad nim, widząc, że cierpi, leżąc nieruchomy na łożu, mawiał: »Nie litujcie się nade mną, choroba jest stanem naturalnym chrześcijanina«.
Bóle głowy powiększały się, Pascal znosił je z bohaterstwem, równie jak i inne cierpienia. Przyjmował św. Komunię zawsze z wielką żarliwością i domagał się, aby go przeniesiono do szpitala Nieuleczonych, gdyż chciał umierać w towarzystwie biedaków. Pani Périer, jego siostra, doglądała go z całą troskliwością. Po przyjęciu Ostatniego namaszczenia, Pascal zawołał: »Boże, nie opuszczaj mnie!« Umarł 19 sierpnia 1662 roku, mając trzydzieści dziewięć lat życia.
Po dwudziestu dwóch latach od śmierci Pascal’a, Ludwik XIV spełnił czyn ohydny, będący plamą jego panowania i plamą historyi — odwołał edykt nantejski 17 października 1685 r. Publiczne odprawianie obrządków religijnych wzbronione zostało protestantom; pastorów ich wygnano, pozbawiono praw stanu cywilnego, dzieci odbierano — tych zaś, którzy poszukiwali w ucieczce schronienia, skazywano na galery.
Około 300.000 ludzi opuściło Francyę, unosząc z sobą w obce kraje sztukę i przemysł.
Ofiarami tego srogiego prześladowania byli i wielcy uczeni, z których wymieniamy najsłynniejszych: Dyonizego Papin’a, Huygens’a i Mikołaja Lémery’ego.
Matematyk holenderski Huygens, słynny z wielkich odkryć w astronomii i fizyce, urodził się w Hadze 14 kwietnia 1629 roku. Pierwsze gruntowne nauki zawdzięczał swemu ojcu, poczem przeszedł na prawo do uniwersytetu w Leydzie, poświęcając się jednak więcej studyom matematycznym i naukom fizycznym, które dla jego umysłu miały pociąg nieprzezwyciężony. Wkrótce, będąc jeszcze bardzo młodym, odznaczył się ważnemi pracami, dotyczącemi krzywizn geometrycznych. W dwudziestym czwartym roku życia przybył do Francyi i przyjął obowiązki doktora prawa na fakultecie protestanckim w Angers. Za powrotem do Holandyi wraz z swym bratem Konstantym studyował optykę i astronomię. Sporządził sam wyłącznie piękną lunetę astronomiczną, z pomocą której wykrył pierwszy księżyc Saturna.
»Dwudziestego piątego marca 1655 roku — powiada Huygens w pięknem swem dziele: De Saturni Luna — wpatrując się w Saturna przez moją lunetę dyoptryczną (12 stopową), dostrzegłem poza pierścieniami planety, w zachodniej stronie, w odległości trzech minut, małą gwiazdę, pomieszczoną prawie na płaszczyźnie pierścieni Saturna. Wpadłem wówczas na domysł, że to jest ciało w rodzaju czterech księżyców Jowiszowych i zanotowałem położenie stosunkowe Saturna względem tej gwiazdy. Nie omyliłem się. Nazajutrz gwiazdka ta przejawiała ruch i mogłem wymierzyć w ten sposób, w następnych dniach, jej drogę w danym czasie«.
Wiadomo, że od tej epoki odkryto sześć innych księżyców Saturna[52], niemniej jednak Huygens’owi należy się zasługa utorowania drogi swym następcom; prócz tego Huygens okazał, że cienki, płaski pierścień Saturna, nie dotyka się planety, jak wówczas powszechnie mniemano, lecz oddzielony jest od niej przestrzenią obrączkową.
W oryginalny sposób Huygens obwieścił to spostrzeżenie.
Naśladując tradycyonalnie starożytnych astrologów, którzy przemawiali prawie zawsze językiem zagadkowym, lubiącym ukrywać myśl w znakach pisarskich, stanowiących rebus trudny do odcyfrowania, Huygens postąpił tak samo w badaniu pierścienia Saturna. Przedstawił on współczesnym mu uczonym następny anagram do rozwiązania:

aaaaaaa ccccc d eeeee g h iiiiiii llll mm nnnnnnnnn oooo pp q rr s tttt uuuu

Nikt nie odgadł tego anagramu. Dopiero po upływie trzech lat Huygens podał jego rozwiązanie w dziele: Systema Saturninum; wyraża on zdanie następne:

»Annulo cingitur tenui, plano nusquam cohaerente, ad echpticam inchnato«.

Co znaczy:
»Jest on otoczony lekkim pierścieniem, nie dotykającym gwiazdy w żadnym punkcie i pochylonym ku ekliptyce«.
Jak widzimy, uczeni w owych czasach mieli osobliwszy sposób publikowania swych spostrzeżeń. Wszelako umysł taki, jakim się Huygens odznaczał, otrząsł się wkrótce z powijaków, w jakie zwykle krępowano naukę. Po odkryciu wielkiej mgławicy Oriona, wydał on dzieło przepyszne: Cosmotheoros, w którem rozwinął polot swego geniuszu. W dziele tem opisuje z kolei wszystkie planety i usiłuje okazać, że są zamieszkałe. Pojęcie przyjęte wówczas powszechnie, że dla ziemi cały wszechświat stworzony został, oburzało jego inteligencyę — umiał też gromadzić dowody genialne, popierające jego pogląd.
»Czyż zgadza się to z rozsądkiem — powiada Huygens — mniemać, że ciała niebieskie, wśród których nasza ziemia zajmuje tak podrzędne stanowisko, były stworzone dlatego tylko, abyśmy my, maleńkie istoty, mogli korzystać z ich światła, rozpatrywać się w ich położeniu i w ruchach?«
Wielki fizyk, rozpowszechniający wiedzę astronomiczną, zatopiony w obserwacyach, lubił w wykładach swych posługiwać się porównaniami. Ogłosił on genialne obliczenia czasu, jakiego potrzebowałaby kula armatnia, przebiegająca przestrzeń stu sążni w sekundzie, aby spaść z planet na słońce.
Prace matematyczne i fizyczne uczonego Holendra niemniej są ważne od jego poszukiwań astronomicznych. Zawdzięczamy mu piękne publikacye: o Rachunku prawdopodobieństwa, o Odbijaniu się i załamywaniu światła i o słynnej Teoryi rozwojów linii krzywych.
Huygens wynalazł nadto mikrometr do mierzenia pozornej średnicy planet, udoskonalił maszynę pneumatyczną i barometr, podał prawdziwą teoryę lunet, wreszcie zbudował narzędzie zwane: Planetaryuszem, które mu posłużyło do wynalezienia ważnej własności ułamków ciągłych.
Wynalazek zegarów wahadłowych głównie się przyczynił do spopularyzowania nazwiska Huygens’a. Przed nim klepsydry były jedynemi narzędziami, posługującemi do wymiaru czasu. Przez zastosowanie wahadła Galileusza do kółek, odpowiednio skombinowanych, oddał on astronomii i całej ludzkości usługi, których nieoszacowanej wartości zbyteczne byłoby tu dowodzić.
Od 1655 do 1663 roku Huygens częste odbywał podróże po Francyi i Anglii; wezwany do Paryża przez Colberta, zakładającego Akademię nauk, został jej członkiem, a nadto Ludwik XIV w nagrodę zasług wyznaczył mu pensyę i pomieszkanie przy bibliotece królewskiej.
Na nieszczęście z chwilą odwołania edyktu nantejskiego Huygens, jako protestant, zmuszony był wydalić się z Francyi. Napróżno król, dwór i akademia usiłowały go zatrzymać. Oburzony na prześladowania, jakich nie szczędzono jego współwyznawcom, zerwał wszelkie stosunki z Paryżem. Odtąd prace swe przesyłał Królewskiemu stowarzyszeniu londyńskiemu, a nawet osiadł w Londynie, gdzie zapoznał się z Newtonem, którego kilka poglądów odrzucił.
Huygens umarł, licząc sześćdziesiąt sześć lat wieku. Ostatnie lata życia jego płynęły smutno; od 1695 r. utracił zupełnie władze umysłowe. Przykry też był widok wielkiego fizyka, w ten sposób zniedołężniałego. Na kilka chwil tylko odzyskał jasność myśli przed samą śmiercią.
Huygens rozporządzał zawsze wielkim majątkiem; z tytułu urodzenia powołany do życia na dworze królewskim, jakkolwiek umiał na nim błyszczeć bystrością swego umysłu, przekładał jednak ciszę ustronia, czary wsi, gdzie też spędził największą część życia na rozmyślaniach i pracy.
Mikołaj Lémery[53], skromny uczeń farmacyi, przybył do Paryża dla kształcenia się w chemii. Udał się najpierw do Glazera, nauczyciela w ogrodzie królewskim, gdzie umieścił się; wkrótce jednak opuścił go, i bez żadnej pomocy naukowej doskonalił się sam.
Trzy lata przebył w Montpellier u aptekarza i tu wykładał chemię z ogromnem powodzeniem; wszyscy profesorowie wydziału lekarskiego i ciekawi uczęszczali na jego wykłady.
Lémery powrócił do Paryża w 1672 roku, tu był ozdobą towarzystw uczonych; zwrócił też na siebie uwagę księcia Kondeusza, który go protegował. Młody chemik, chcąc mieć własne laboratoryum, został aptekarzem i zaczął wykładać kurs chemii przy ulicy Galande, gdzie zamieszkał. Nauczał, pozyskując głośną sławę. Na całej ulicy Galande pomieszkania zajęli jego uczniowie. Cały Paryż spieszył do jego pracowni aptekarskiej, a wieczorem Lémery urządzał u siebie rodzaj table d’hôte z uczniami.
Powodzenie Mikołaja Lémery’ego łatwo zrozumieć. Przed nim chemia błąkała się w chaosie języka zagadkowego; największe niedorzeczności przyjmowano z poważaniem ze względu na tajemnicze ciemności, jakiemi wiedzę otaczano. »Lémery — powiada Fontenelle — pierwszy rozproszył ciemności, osłaniające chemię; pierwszy dał o niej pojęcia zdrowe, jasne i proste; usunął nieużyteczny barbaryzm jej języka; wykładał zresztą to tylko, co dobrze znał i rozumiał, i dlatego miał powodzenie«.
W celu rozpowszechnienia wiedzy Lémery w 1675 roku ogłosił dzieło: Cours de chimie, liczące wiele wydań, które pozyskało rozgłos szeroki. Książka ta w ciągu przeszło stu lat stanowiła powagę naukową. Dwadzieścia jej edycyi rozeszło się w samej Francyi, przekładano ją na wszystkie prawie języki nowożytne. Dzieło to było przewodnikiem, kodeksem, podręcznikiem dla chemików z XVIII-go wieku, a nawet już po odrodzeniu się nauk, po wiekopomnej reformie, cechującej schyłek tego stulecia, przez długi czas poszukiwano w pracy Lémery’ego procesów i szczegółów praktycznych, nie znajdujących się gdzieindziej, przedstawionych jasno, dokładnie i opartych na pewnych podstawach.
Lémery dosięgnął zenitu powodzenia — nie miał współzawodnika, farmacya zaś dawała mu dobrobyt i majątek. Powodzenie to, niestety, nie trwało długo.
»W dziesięć lat potem — powiada Dumas — znajdujemy ulicę Galande opustoszałą. Lémery znikł, przyrządy jego zostały sprzedane, rozproszone. Całe to życie zagasło wraz z blaskiem, jaki roztaczało dokoła. W 1681 roku zmuszony, jako protestant, porzucić aptekę i wykłady, schronił się do Anglii. Nie mogąc oprzeć się żądzy ujrzenia ojczyzny, powraca w 1683 roku do Francyi. Tu z powodu jego wyznania wzbroniono mu zajmować się nauczycielstwem i czynnościami aptekarskiemi; został więc lekarzem i w medycynie poszukiwał ostatniego przytułku, z którego jednak korzystał bardzo krótko. W 1685 roku odwołano edykt nantejski; zajmowanie się medycyną zabronione zostało protestantom, i oto Lémery w czterdziestym roku życia, pozbawiony środków utrzymania się, oddany jest na pastwę nędzy, otoczony rodziną tonącą we łzach, której niedawno jeszcze obiecywał los godny zazdrości«.
Lémery, przywiedziony do ostateczności, porzuca protestantyzm wraz z rodziną, i odtąd życie jego upływa spokojnie. Powołany zostaje jako chemik na członka Akademii nauk, ogłasza rozprawę o antymonie i zabiera się do nowych prac, gdy nagle powtarzające się kilkakrotnie ataki apoplektyczne podkopują jego zdrowie; w jednym z nich Lémery kończy życie w 1715 roku.
»Cała prawie Europa — mówi Fontenelle — uczyła się od niego chemii. Był to człowiek pracy niezmordowanej, ciągłej, znał tylko pokoje swych pacyentów, swój gabinet, pracownię i akademię, stwierdzając życiem tę prawdę, że kto nie traci czasu, zyskuje wszystko«.
»Olivier de Serres[54], którego moglibyśmy nazwać twórcą agronomii, był również jedną z ofiar edyktu nantejskiego. W dziele: »Théâtre de l’Agriculture« nieoszacowanej wartości, rzuca on podstawy rzeczywistej nauki, staje się rzecznikiem rolnictwa racyonalnego i metodycznego; w późniejszym czasie wprowadza do Francyi przemysł jedwabniczy, a tym jednym czynem już powinienby zaskarbić sobie wieczystą wdzięczność kraju. Od 1675 roku pisma Oliviera de Serres nagle przestają ukazywać się w druku; kalwinizm stawił zaporę powodzeniom agronoma. Książki Oliviera de Serres zostały potępione. W ciągu lat dwudziestu Théâtre de l’Agriculture był wzbronionym we Francyi.
Założyciele astronomii, jak widzieliśmy z poprzednich rozdziałów, po większej części opłacali drogo nieszczęsny przywilej geniuszu. Twórcy chemii nowożytnej, jak to zobaczymy, doznali w życiu również nieszczęść mniej lub więcej dotkliwych.
»W końcu 1773 roku — powiada J. B. Dumas — na scenie świata wystąpiło trzech ludzi mających zmienić stan nauk. Różni narodowością, wiekiem i stanowiskiem, równie jak umysłem i geniuszem, wszyscy trzej pracowali nad spełnieniem jednego zadania z jednakową odwagą, w jednym czasie, lecz nie z jednakowem szczęściem«.
Nazwiska tych trzech ludzi są: Schéele, Priestley, i Lavoisier.
Schéele urodził się w Stralsundzie, w Pomeranii szwedzkiej, 9 grudnia 1742 roku. W dwunastym czy trzynastym roku życia oddanym był do aptekarza, gdzie jako uczeń pozostawał przez lat dwa.
Życie Schéele’a było tak zapełnione zawodami i przeciwnościami wszelakiego rodzaju, iż zdaje się, że jakiś zły duch go prześladował. Był bojaźliwy, skromny do zbytku; często też przez towarzyszy w początkach swego zawodu używany bywał do posług najniższych. Schéele z takiem zamiłowaniem oddawał się pracy, że po nocach nie sypiał, poświęcając ten czas poszukiwaniom naukowym.
Pewnego dnia jeden z jego kolegów wyrządził mu psotę studencką, dosypawszy proszku piorunującego do jego przetworów. Gdy Schéele o późnej godzinie w nocy zabrał się do odbywania doświadczeń, nastąpił tak gwałtowny wybuch, że wszyscy lokatorowie domu przerażeni, ogłuszeni, poczytali nieszczęśliwego chemika za niezręcznego i niebezpiecznego sąsiada.
Wkrótce potem Schéele opuścił Stockholm i udał się do Upsali, gdzie Bergman wykładał chemię z niepospolitem powodzeniem.
Bergman[55], jeden z tych ludzi uprzywilejowanych, którzy przyczynili się do postępu we wszystkich gałęziach wiedzy ludzkiej, był również ofiarą pracy. Wątłego organizmu, zrujnował zdrowie w trudach. W czterdziestym roku życia, płynąc łódką, wpadł do wody i wskutek zaziębienia się umarł, po przebyciu straszliwych cierpień. Gdy Schéele przybył do Upsali, znalazł w Bergmanie, oceniającym zasługi młodego ucznia farmacyi, protektora, który zapoznał całą Europę z ważnemi pracami, jakiemi Schéele zbogacił wiedzę.
Wszelako znakomity chemik, jakkolwiek szczęśliwy w odkryciach naukowych, doznawał nieszczęść w całem życiu. Słynny we Francyi, Anglii, w Niemczech, pozostał prawie nieznany we własnej ojczyźnie. Król szwedzki, podróżując po obczyźnie, słyszał często o Schéele’u jako o znakomitym chemiku, z tego też względu, wróciwszy do kraju, postanowił uczcić uczonego, który tak uświetnił swój naród, i polecił wpisać go na listę kawalerów orderu zasługi. Minister zdziwił się wielce, znajdując nazwisko Schéele’a na dyplomie, podpisanym przez króla.
— Schéele! Schéele! powtórzył — co to za jeden?
Wszelako Schéele został udekorowany; lecz któżby temu uwierzył, że Schéele, ozdobiony krzyżem, nie był wcale owym słynnym chemikiem, ale całkiem innym Schéele’m, zdumionym wielce, że go spotkała nagroda niezasłużona.
Jeszcze przed tem oryginalnem zdarzeniem Schéele przybywa do Koepsing i żeni się z wdową, nie posiadającą żadnego mienia. Schéele, zajmując się poszukiwaniami naukowemi i apteką, obraca wszystkie dochody z domu na spłatę długów. Z 600 lirów rocznego dochodu zatrzymuje 100 na swe osobiste potrzeby, resztę poświęca chemii, a ta sumka skromna wystarcza mu do zdobycia odkryć, z których zasłynął.
Zdolność Schéele’a zastępuje wszystko; z kilku retortami i fiolkami do zbierania gazu dokonywa mnóstwa odkryć, z których każde mogłoby wsławić życie uczonego. Nie ma jednego ciała, któreby nie posłużyło mu do wynalezienia jakiej cennej prawdy. W badaniach, dotyczących jednego tylko tlenku manganezu, wynajduje trzy ciała nieznane: mangan, chlor, baryt i wskazuje istnienie tlenu. Schéele wykrył wiele kwasów nowych, z których wymieniamy użyteczniejsze: winny, fluokrzemienny, cytrynowy, galasowy i t. d.
»Chcąc śledzić wszystkie jego poszukiwania — powiada Dumas — potrzebaby przechodzić z nim wszystkie działy chemii, a wtedy ocenić możnaby całą giętkość jego geniuszu, płodność jego metody, pewność ręki i osobliwszą przenikliwość umysłu, doprowadzającą go zawsze do prawdy«.
Z jakiemże zamiłowaniem Schéele pracował! Prezydent de Virly i d’Elhuyart odwiedzili go już w końcu krótkiego jego zawodu; tego człowieka, którego sława sprowadziła ich z tak daleka i któremu przyszli złożyć hołdy, znaleźli w sklepie przy fartuchu. Schéele, powiąwszy wiadomość o celu ich odwiedzin, wrócił do swej pracy z przedziwną prostotą.
Gdy Schéele miał już zbierać owoce swych trudów, 22 maja 1786 r. nagle śmierć przecięła pasmo jego życia.
Podczas gdy Schéele dokonywał w Szwecyi zaszczytnych prac, uczony Anglik, obdarzony zdumiewającą bystrością umysłu, przykładał się również swemi odkryciami do rzucenia podstaw chemii nowożytnej. Uczonym tym był Priestley, urodzony w Fieldhead w blizkości Leeds, w hrabstwie Yorkskiem (Yorkschire) 30 marca 1733 roku. Ojciec jego, fabrykant sukna, chciał go mieć swym następcą, lecz młodego człowieka pociągały więcej kwestye teologiczne, gdyż już w dzieciństwie uwydatniała się w nim egzaltacya religijna. Stracił matkę wcześnie, a u jednej z ciotek mógł najswobodniej oddać się swym upodobaniom. Dobra kobieta przekształciła dom w szkołę, w której wszystkie sekty miały swych reprezentantów. Priestley dojrzewał w ten sposób w otoczeniu, sprzyjającem dysputom religijnym. Oddawał się też im namiętnie, zajmował się zgłębianiem Pisma Świętego, a dla przygotowania się do tych studyów poznał języki: chaldejski, syryjski i arabski. Okazywał nadzwyczajne zdolności do lingwistyki, a prócz tego poświęcał się matematyce.
Priestley postanowił wreszcie oddać się całkiem stanowi duchownemu i został kaznodzieją w parafii Suffolk. Lecz bądź to obojętność z jego strony, bądź brak wymowy, sprawiły, że parafianie zaczęli od niego stronić. Nie zniechęcony tem, Priestley upraszał o przeniesienie go do innej parafii, a mianowicie do Nantwich w hrabstwie Chester. Tu zarządzał szkołą, a kosztem oszczędności odmawiania sobie najniezbędniejszych potrzeb nabył kilka narzędzi fizycznych, miedzy innemi maszynę elektryczną i pneumatyczną, i z niemi wobec uczniów odbywał doświadczenia.
Był to pierwszy promień światła, przedzierający się do mózgu znakomitego później chemika.
Zagadnienia teologiczne nie przestawały jednak zaprzątać jego myśli.
Sława Priestley’a zaczyna rozszerzać się w jego otoczeniu. W 1761 roku powołany został do szkoły w Warington, w której wykładał języki starożytne. W tym to czasie pojął za małżonkę córkę kowala, mis Wilkinson i od tej chwili poświęcił się zawodowi naukowemu.
Podróż Priestley’a odbyta do Londynu, zawyrokowała o jego powołaniu. Traf zbliżył go Benjamina Franklina, a rozmowa z tym wielkim filozofem skłoniła go do badania historyi odkryć, dotyczących elektryczności. Franklin ułatwił mu to zadanie. Zanim rok upłynął, Priestley wydał cenne dzieło: Historya elektryczności, w którem pochodzenie i rozwój tej gałęzi fizyki przedstawia z przedziwną metodą i jasnością. Doświadczenia, jakie sam odbywał, przyniosły mu pewną sławę w kółku uczonych; mianowany doktorem, zostaje członkiem Towarzystwa królewskiego w Londynie.
W 1767 roku Priestley porzucił Warington i w Leeds objął kierunek parafii dyssyndenckiej, w której nie przestawał poruszać kwestyi teologicznych i poszukiwać naukowych. Sąsiedztwo browaru skłania go do zabawienia się (własne jego wyrażenie) odbyciem kilku doświadczeń, dotyczących gazu kwasu węglanego, wywiązującego się podczas fermentacyi piwa. Po kilku godnych zaznaczenia doświadczeniach złożył z nich sprawozdanie Towarzystwu królewskiemu w 1772 r. pod tytułem: »Spostrzeżenia nad rozmaitymi gatunkami powietrza«. Dotąd znane były tylko dwa gazy: kwas węglany, zwany powietrzem niezmiennem, i wodór, określany nazwą powietrza palnego. Priestley dał poznać dokładniej oba te ciała i wkrótce wykrył inne gazy, a mianowicie azot, będący jednym z pierwiastków składowych powietrza atmosferycznego, dwutlenek azotu, którego zbadał własności, pokonywające gangrenę, gaz wodochlorny i amoniakalny; a po nich wynalazł nadtlenek azotu, kwas siarczany, wreszcie tlen, który otrzymał z tlenku rtęci, wykazał własności tego gazu, posługującego do oddychania. Jeżeli do tego dodamy jeszcze kwas fluokrzemienny, tlenek węgla, wodór siarkowy, przekonamy się, że genialny ten człowiek wykrył główne gazy chemii, a raczej wszystkie, z których nauka lub przemysł dziś codziennie użytkuje. Dziwią nas te odkrycia tak ważne, dokonane z taką łatwością przez człowieka, który w pamiętnikach swych powtarza, że nie jest bynajmniej chemikiem, że wszystko, czego dokonał, zawdzięcza przypadkowi.
Do czego nie chciał się przyznać, to wyjawiają jego biografowie:
»Priestley — powiada Thomson — posiadał bystrość umysłu, nie zniechęcającą się żadną przeszkodą, i talent obserwacyjny, który dozwalał mu wysnuwać wnioski z każdego zjawiska. Był tak skrupulatny i staranny, że nigdy nie zaniedbał zanotować jak najdokładniej najdrobniejszego szczegółu swych obserwacyi. Równie szczery, jak bezinteresowny, w poszukiwaniu prawdy znajdywał jedyny cel swego powołania«.
Gdy kapitan Cook przedsięwziął drugą podróż, pragnął zabrać z sobą Priestley’a w charakterze kapelana okrętu, lecz na szczęście dla nauki admiralicya uznała kaznodzieję za niedość prawowiernego. Stanowisko słynnego chemika, obarczonego rodziną, było wielce niepewne, ale dzięki lordowi Shelburne, margrabiemu de Lansdown, otrzymał u niego miejsce bibliotekarza z pensyą roczną przeszło 6.000 franków. Priestley znalazł w tym szlachetnym magnacie silnego protektora, który wspierał go w pracach i dał środki ich wykonywania; towarzyszył mu też w podróży do Francyi, Niemiec i Niderlandów. Priestley, przybywszy do Paryża, przyjmowany był przez uczonych i słynnych filozofów; osobliwszy wówczas przedstawiał się widok tego człowieka, obdarzonego wielką inteligencyą, który, pozostając wśród ateuszów, nie zapierał się, że był chrześcijaninem.
Priestley pozostawał u hrabiego Shelburne aż do 1780 roku. W tym upływie czasu wydał pierwszy tom swych Doświadczeń i spostrzeżeń nad rozmaitymi gatunkami powietrza. Miał właśnie oddać do druku piąty i ostatni tom tej pracy, gdy nagle opuścił swego protektora. Co go zniewoliło do porzucenia życia tak spokojnego? o tem nikt nie wie. Bądź co bądź, Priestley chciał być wolnym — osiadł w Birmingham’ie i tu zarządzał głównym kościołem dyssydenckim.
Osobliwszy ten teolog, obdarzony umysłem wielce rozległym i liberalnym, walczył z prawowiernymi, z filozofami i sekciarzami, apostołował żarliwie w sprawie dyssydentów, w którym to przedmiocie napisał przynajmniej dwadzieścia tomów.
Zresztą nie domagał się niczego więcej dla protestantów, czegoby nie pragnął dla katolików. Dopominał się wolności sumienia dla wszelkiej religii. Władza kościelna poczytała za występek tę szlachetną bezstronność, a niektórzy fanatyczni dygnitarze okazywali mu z tego względu nieprzejednaną nienawiść. Miłość wolności skłoniła go do radosnego powitania rewolucyi francuskiej. Usiłowania jego w sprawie postępu tolerancyi, a zwłaszcza jego Odpowiedź na słynne Uwagi Burke’go, dotyczące prawdopodobnych następstw rewolucyi, przyniosły mu kandydaturę na członka Konwencyi Narodowej, przyznano mu tytuł obywatela francuskiego, a departament Orne wybrał go swym deputowanym. Priestley nie przyjął mandatu, lecz lubił zawsze wspominać o tem wzruszającem świadectwie szacunku, złożonem mu przez pierwszą Rzeczpospolitą.
Czternastego lipca 1791 r. kilku przyjaciół politycznych Priestley’a zapragnęło uczcić w Birminghamie rocznicę wzięcia Bastylii. Znakomity chemik mniemał, że należało mu nie brać udziału w tej uroczystości, lecz pomimo jego roztropnej oględności oskarżony został, iż sam tę manifestacyę wywołał. Wskutek podżegania pastorów anglikańskich i stronników rządu podburzono lud przeciw niemu.
Wkrótce też zaszła scena straszliwa. Miejsce, w którem zgromadzili się współbiesiadnicy, zostało otoczone i złupione. Priestley’a między nimi nie było, rzucono się więc na jego dom, ognisko tylu odkryć użytecznych i tylu prawd nowych. Napastnikami byli po większej części robotnicy z Birminghamu, zaślepieni wściekłym szałem politycznym. Rzucili się oni na bibliotekę, podarli książki, połamali narzędzia, rozproszyli rękopismy, zniszczyli wszystko do szczętu, a dom podpalili. Ukryty w sąsiednim domu Priestley z bólem serca patrzał na tę scenę ohydną, patrzał z niewzruszonym spokojem filozofa. Nie wyrzekłszy jednego słowa skargi, zniósł to nieszczęście z niezmąconą pogodą duszy.
Od tej chwili ojczyzna stała się dlań miejscem nieznośnego pobytu. Siódmego kwietnia 1794 roku odpłynął do Ameryki i osiadł w Northumberland, w blizkości źródeł Susqueannah, gdzie zakupił 200.000 akrów ziemi. Nieszczęśliwy Priestley nie znalazł jednak spokoju poszukiwanego za morzami, uprzedzenia Anglików i tu go ścigały, mącąc mu życie najdziwniejszemi podejrzeniami. Nie wahano się rozgłaszać, że był tajemnym płatnym ajentem Rzeczypospolitej francuskiej.
Życie zakończył tragicznie. Po stracie żony i najmłodszego syna, został otruty przy wieczerzy; nikt z biesiadujących z nim nie uległ truciźnie, lecz osłabiony już wiekiem i trudami starzec wkrótce oddał ostatnie tchnienie.
»Ostatnie jego chwile — powiada Cuvier — zapełniły pobożne rozmyślania, ożywiające całe jego życie i będące z powodu złego kierownictwa przyczyną wszystkich jego błędów«.
Priestley słuchał odczytywania Ewangelii i dziękował Bogu, że mu pozwolił żyć użytecznie. »Mam zasnąć, jak i wy — rzekł do swych dziatek, które mu przyprowadzono — lecz zbudzimy się wszyscy, jak się spodziewam, dla szczęścia wiekuistego«. To były ostatnie jego słowa.
Pierwsze prace Priestley’a pochodzą z 1770 roku, z tej samej epoki, w której Schéele ogłosił rezultaty swych pierwszych doświadczeń. Rzecz osobliwsza, że w tymże 1770 roku ukazała się pierwsza praca Lavoisier’a. Z tego też względu rok powyższy może być uważany za datę zrodzenia się chemii nowożytnej, za sprawą tych trzech ludzi, tak różnych charakterem i narodowością. Wiekopomni ci twórcy nowej nauki nie mają z sobą nic wspólnego, prócz węzła wielkich odkryć i wielkich nieszczęść, jakie przebyli.
Lavoisier, główny twórca chemii nowożytnej, urodził się w Paryżu 26 sierpnia 1743 roku. Ojciec jego, bogaty kupiec, nie cofał się przed żadnem poświęceniem, gdy chodziło o danie synowi gruntownej nauki i jaknajstaranniejszego wychowania.
Młody Lavoisier był jednym z najzdolniejszych uczniów w kolegium Mazariniego; po ukończeniu nauk klasycznych uczęszczał na wykłady La Caille’a do obserwatoryum; prócz tego pracował w laboratoryum Rouelle w paryskim ogrodzie botanicznym i zbierał do zielnika rośliny wraz z Bernardem de Jussieu. Największą jego przyjemnością była praca z tymi słynnymi profesorami.
W dwudziestym drugim roku życia Lavoisier współubiegał się o nagrodę, wyznaczoną przez Akademię nauk, za napisanie rozprawy: »Najlepszy sposób oświetlania ulic wielkiego miasta«. Lavoisier zabrał się do tych studyów z nieporównanym zapałem. Kazał wykleić swój pokój czarnem obiciem, aby lepiej ocenić siłę rozmaitych materyi oświetlających; pozostawał przez sześć tygodni w ciemności, odbywając doświadczenia, i złożył pamiętną rozprawę, za którą Akademia nauk obdarzyła go medalem złotym.
Dzieła jego o Pokładach górskich, o Analizie gipsów z okolic Paryża, o Piorunie i Zorzy północnej otwarły mu podwoje do przybytku uczonych. W 1768 r. mianowany został członkiem Akademii nauk, liczył wówczas zaledwie dwadzieścia pięć lat życia.
Od najwcześniejszej młodości Lavoisier zamierzał zreformować naukę, której postanowił się poświęcić. W pierwszej analizie chemicznej, jaką odbył dla rozwiązania kwestyi mniemanego przetwarzania się wody w ziemię, użył szalek i z pomocą ich wykrył błędy swych poprzedników, okazując zarazem, że wszystkie zjawiska chemiczne mają za podstawę przemianę jednych materyi w drugie. Nic się nie stwarza i nic nie ginie. Oto aforyzm, który wypisał niestartemi głoskami na pomniku chemii nowożytnej.
Lavoisier, zaszczycony godnością członka Akademii nauk, podwoił zapał do wiedzy, którą ukochał namiętnie. Cały swój czas i majątek poświęcał na doświadczenia często kosztowne, z tego też względu dla podołania wydatkom, przechodzącym nieraz jego siły, upraszał o posadę dzierżawcy jeneralnego. Posadę tę otrzymał w 1769 roku, w tymże czasie zaślubił pannę Paulze, córkę również dzierżawcy jeneralnego.
Odtąd Lavoisier poświęcał większą część swych dochodów na utrzymanie laboratoryum; pracował nad chemią codziennie przez cały ranek i wieczór, w popołudniowych zaś godzinach zajmował się swymi obowiązkami. Dzięki zaprowadzonemu ściśle porządkowi i doskonałym środkom jego umysłowej metody podołał wszystkiemu: gromadził odkrycia, zadość czynił przedsięwziętym pracom i obowiązkom swego powołania finansowego, przyjmował u siebie z uprzejmością młodych ludzi, poświęcających się chemii, uczonych Francuzów i cudzoziemców oraz artystów, których potrzebował do wyrabiania dokładnych przyrządów. W ten sposób dom jego tworzył jakby akademię; tu urządzał pogadanki naukowe, w których jako mistrz, zabierając głos, łamał spróchniały budynek prastarej chemii i oświecał umysł słuchaczów nowymi poglądami.
Za rządów ministra Turgot’a słynny chemik powołany został do dyrekcyi jeneralnej, zajmującej się zbadaniem prochu i saletry. W Essonne odbył pamiętne doświadczenia, które go wkrótce doprowadziły do możności znacznego powiększenia straszliwej siły materyi wybuchowych.
Za jego sprawą zniesiony został zwyczaj konfiskowania saletry z piwnic, co zawsze wielce niepokoiło publiczność. Lavoisier okazał, że tego rodzaju rewizye są niepotrzebne, gdyż saletra tworzy się w daleko większej ilości w gipsach, na murach starych budynków, we wszelkich ruinach, i podał sposób łatwy jej otrzymywania, pomnażając w czwórnasób produkcyę.
Wybrany na członka Zgromadzenia prowincyonalnego w Orleanie w 1787 roku, a w następnym powołany do Kasy eskontowej, Lavoisier w 1790 roku mianowany został członkiem słynnej komisyi, wprowadzającej system metryczny, w której pracach brał szeroki udział. W 1791 roku wydał Traktat o bogactwie ziemnem Francyi, wydrukowany kosztem rządu. Widzimy stąd, że Lavoisier w charakterze męża publicznego i administratora spełniał zaszczytnie obowiązki swego stanowiska. Jako uczony i nowator, stanął w pierwszym rzędzie geniuszów, jakich wydała Francya.
Zawdzięczamy mu teoryę palenia i oddychania, rozwiniętą szczegółowo w licznych pismach, które stanowczo udowodniły jej rzeczywistość i unieśmiertelniły na zawsze imię uczonego.
W tymże czasie, gdy Lavoisier zajmuje się teoretycznemi pracami, oddaje się z niemniejszą gorliwością poszukiwaniom, którym prawdopodobnie dziś nie każdy chemik chciałby się poświęcić. Przedmiotem tych poszukiwań były badania i analiza gazów, wywiązujących się z miejsc ustępowych, w celu wykrycia środków zaradczych dla nieszczęśliwych robotników, ginących często wskutek oddychania temi zaraźliwymi wyziewami. Lavoisier, dzierżawca jeneralny i milioner, Lavoisier, dla którego każda minuta, wydarta poszukiwaniom, jakich wymagała jego teorya, stawała się uszczerbkiem dla jego sławy, Lavoisier zajmuje się jednak tym przedmiotem ze zwykłym mu spokojem i wytrwałością w ciągu długich obrzydliwych doświadczeń. Trwały one przez kilka miesięcy; Lavoisier poświęca się tej pracy wstrętnej wyłącznie tylko dla dobra ludzkości, gdyż rezultatem jego doświadczeń nie jest żaden inny zysk, jak tylko ocalenie życia nieszczęśliwym pracownikom.
Nic nie mogłoby dorównać energicznej czynności wielkiego chemika; przez czternaście lat wydaje jedno dzieło po drugiem, z niestrudzoną pracą wznosi cegiełkę po cegiełce, gmach chemii nowożytnej. Wykrywa skład powietrza atmosferycznego, które dotąd niedorzecznie poczytywano za pierwiastek; znajduje, że toż powietrze składa się z mieszaniny dwóch gazów: jednego — utrzymującego palenie się ciał i życie zwierząt nim oddychających, którym jest tlen, i drugiego — gazu bezczynnego, biernego, zwanego azotem. Umie on analizie przedstawić syntezę; rozdzieliwszy ciało na pierwiastki, te z sobą kombinuje, łączy i odtwarza to, co zniszczył. Wyjaśnia nam fakt powiększenia się wagi metalów wskutek ich prażenia i rzuca podstawy reakcyi odbywających się we wszelkich zjawiskach palenia się. Lavoisier wynajduje rzeczywisty skład wody, okazuje niedostateczność teoryi flogistonicznej, stworzonej przez Stahl’a i powszechnie wówczas uznawanej, podaje skład kwasu węglanego, wynajduje równania atomowe, reformuje nomenklaturę naukową i wykazuje wszędzie prawdę, opierając się na ścisłości doświadczeń i logice rozumowania.
»Napotykamy Lavoisier’a wszędzie — powiada Laland — podołał wszystkiemu bystrością umysłu i gorliwością, które godne są podziwu«.
Człowiek tak rzadki, tak niepospolity, powinienby, jak się zdaje, zasługiwać na szacunek ludzi najmniej okrzesanych.
Niestety! inaczej się stało. Życie jego tak czyste, piękne, złamali rozwścieczeni ludzie, w których ręku od 1793 roku spoczywała władza.
Lavoisier był dzierżawcą jeneralnym i z tego tytułu wpisany został na fatalną listę, potępiającą wszystkich jego kolegów. Znakomity chemik zajmował się właśnie zbieraniem w jedną całość swych pism, gdy dowiedział się, że Fouquier-Tinville wniósł przeciw niemu akt oskarżenia do trybunału rewolucyjnego.
Lavoisier przewiduje zaraz, że mu śmierć zagraża, porzuca swe pomieszkanie i z pomocą Lucas’a, człowieka zacnego serca, ukrywa się w Luwrze, w najodleglejszym gabinecie Akademii nauk.
W tem schronieniu nieszczęśliwy chemik przez dwa dni pozostaje, lecz tu przynoszą mu wiadomość, że wszyscy jego koledzy są uwięzieni, że teść jego został aresztowany.
Na tę wieść Lavoisier nie waha się dłużej ani chwili. Poczytując za święty obowiązek podzielać los swych przyjaciół, porzuca schronienie i daje się uwięzić.

Szóstego maja 1794 roku słynny Lavoisier skazany zostaje na śmierć, »jako przekonany — orzeka ohydny i śmieszny
LAVOISIER.
Powieziono na rusztowanie...
wyrok — iż był twórcą lub wspólnikiem spisku, uknutego przeciw ludowi francuskiemu, że starał się sprzyjać powodzeniu nieprzyjaciół Francyi, a mianowicie dopuszczał się zdzierstw i przekupstwa ze szkodą ludu francuskiego, że mieszał do tytuniu wodę i ingredyencye szkodliwe zdrowiu obywateli«.

Po upływie dwóch dni Lavoisier’a powieziono wozem, który już przeniósł na rusztowanie tyle najszlachetniejszych ofiar. Głowa tego, który się tak dzielnie przyłożył do dobra społecznego i postępu, spadła pod nożem gilotyny, a krew jego okryła na zawsze wstydem i hańbą bezecnych katów, którzy splamili ohydnie kartę historyi.
W czasie procesu Lavoisier’a chemik Loysel upraszał trybunał rewolucyjny o zwłokę i odebrał odpowiedź, równie szaloną, jak śmieszną: »Rzeczpospolita nie potrzebuje chemików«. A jednak Rzeczpospolita niejednokrotnie potrzebowała chemików i poszukiwała ich światła, gdy chodziło o obronę ojczyzny.
Nazajutrz po straceniu Lavoisier’a matematyk Lagrange, dowiedziawszy się o tej straszliwej nowinie, drżąc z oburzenia i bólu zawołał: »Jedna chwila starczyła do odcięcia tej głowy, a sto lat nie starczą do wydania podobnej!«
Lavoisier zginął, lecz dzieło jego pozostało wiekuistem, »cały wszechświat powtarza jego imię. Z powietrzem, wodą, ziemią, metalami — powiada J. B. Dumas — on nas zapoznał. Zawdzięczamy mu wykrycie praw i tajemnic natury, jako to: palenia się ciał, oddychania zwierząt, fermentacyi materyi organicznych. Ludzie nie wznieśli mu pomnika ani z bronzu, ani z marmuru, lecz on postawił sobie trwalszy, wieczysty, a tym jest cała chemia«.
Niekiedy skromni pracownicy dorównywają największym geniuszom. Z pośród nich wymieniamy: Edwarda Adama, gorącego miłośnika chemii. Wynalazł on sposób dystylowania alkoholu; zrujnował się, chcąc zapoznać świat z tem odkryciem, i zakończył życie wskutek poniesionych trudów, licząc lat trzydzieści dziewięć, w 1807 roku, pozostawiwszy rodzinę bez środków utrzymania.
Bernard Courtois, któremu winni jesteśmy odkrycie jodu, tyle znajdującego dziś zastosowań w sztuce i w terapeutyce, umarł w nędzy 27 września 1838 roku.
Moglibyśmy wyliczyć wiele nazwisk ludzi, którzy, pracując w dziedzinie chemii, zostali męczennikami — wypada nam jednak pożegnać tę gałąź wiedzy dla powitania wynalazców, wznoszących budynek przemysłu nowożytnego.






Mikołaj Leblanc. — Widział, jak sprzęty jego sprzedawano na licytacyi...
ROZDZIAŁ VIII.
Przemysł i maszyny.

Zastąpienie pracą mechaniczną pracy zwierzęcej lub ludzkiej ręcznej wywołało w nowożytnem społeczeństwie przewrót ekonomiczny tak ważny, że działalność przemysłu i maszyn w dziedzinie życia może być uważana jako nowa era w historyi ludzkości.
W końcu zwłaszcza XVIII wieku pojawiła się większa część wynalazków, a wraz z nimi rozwijał się postęp chemii za sprawą ludzi mało znanych. Obowiązkiem naszym wydobyć z niepamięci te poświęcenia, gdy nam przychodzi mówić o zrodzeniu się nowożytnego przemysłu: o wyrobie sztucznej sody, odkryciu gazu oświetlającego, powstaniu przędzarni i wielu innych wynalazkach.
Chaptal, chcąc wyrazić ważność przetworów chemicznych, rzekł o produkcyi kwasu siarczanego: »Jest to rzeczywisty ciepłomierz, na którym można odczytać stopień pomyślności handlowej danego ludu«.
Węglan sody może być pomieszczony w tymże samym rzędzie, co kwas siarczany; im więcej go jaki kraj produkuje i konsumuje, tem przemysł jest więcej rozwinięty. Węglan sody w połączeniu z krzemionką i wapnem przetwarza się w szkło, w związku z kwasami tłuszczowymi zmienia się w mydło, roztworzony w wodzie dostarcza farbiarzom szacownego płynu, posługującego do ługowania nici i tkanin. Fabrykanci szkła i mydła na całym obszarze kuli ziemskiej zużywają ogromną ilość tej soli, przenoszącą bowiem 400, 000.000 kilogramów rocznie[56]. Sama Francya wyrabia około 100, 000.000 kilogramów, Anglia 150, 000.000.
Podczas Rewolucyi francuskiej Mikołaj Leblanc wynalazł sposób wyrabiania sztucznie węglanu sody, otrzymywanego dotąd z popiołów roślin morskich. Odkrycie to poczytywane jest słusznie za jedną z najświetniejszych zdobyczy chemii; zrodzone na ziemi francuskiej, wśród wrzawy wojennej, wybawiło jej handel od nieuniknionej ruiny, wywierając głęboki i zbawczy wpływ na przeróżne gałęzie przemysłu.
Przed Rewolucyą pobrzeża hiszpańskie sąsiednie Alicante i Maladze i brzegi francuskie, położone w blizkości Narbonny, pokryte były roślinami morskiemi, które jaknajstaranniej uprawiano. Gdy morzorosty te dosięgnęły dostatecznego rozwoju, ścinano je, krajano w kawałki i suszono na otwartem powietrzu. Po wysuszeniu wsypywano do dołu kształtu stożkowatego i rozniecano ogień. Obfite popioły osadzające się w tym procesie, pod wpływem ciepła stapiały się i przekształcały w masę szklistą, twardą a zarazem kruchą, czyli w sodę surową. Materya ta, starta na proch i traktowana wodą, dawała ług, który po odparowaniu i oziębieniu dostarczał sody handlowej.
W ostatniem stuleciu Hiszpania była rzeczywistą ojczyzną sody. Sól ta, pochodząca z Alicante i Malagi, zawierała 25 do 30% węglanu sody, współzawodniczyła zatem z sodą Narbonny; Francya zmuszona była dla zasilenia swych fabryk posiłkować się produkcyą obcą. Do samej Rewolucyi trwał taki stan rzeczy, wszelako wojna zerwała stosunki Francyi z zagranicą, potrzeba było poprzestać na własnych źródłach, za jakąbądź cenę dostarczyć fabrykantom szkła i mydlarzom niezbędnej dla ich zakładów sody.
Komitet ocalenia publicznego zwrócił się wówczas do chemików francuskich, wzywając ich, aby wynaleźli kosztem wysiłku ich inteligencyi sposób wyrabiania sody z materyi, jakie kraj posiada. Wtedy bowiem już nie jedno miasto, lecz cały naród francuski obsaczony został przez nieprzyjaciół. Wezwanie nie pozostało bezowocnem; komisya, złożona z Lelièvre’a, Pelletier’a, Giroud’a i Darcet’a, rozpatrywała wkrótce przeszło trzydzieści podanych jej procesów. Przedstawiony przez Mikołaja Leblanc’a, ubogiego, skromnego chirurga, przyjęto jednomyślnie. Godzien jest zaznaczenia ten jednozgodny wyrok uczonych, którzy bez zawahania się, z pośród tylu różnych procesów, wybrali ten, jaki później praktyka ośmdziesięcioletnia uznała za najskuteczniejszy.
Mikołaj Leblanc pojął, że sól morska, ta rzeczywista ruda sodu, jest materyą najodpowiedniejszą do pozyskania sody. Sól ta, traktowana kwasem siarczanym, daje siarczan sody, z którego De la Méthiere, profesor Kolegium francuskiego, proponował wydzielać sodę zapomocą węgla. Leblanc próbował tej reakcyi, lecz przekonał się, że otrzymywał tylko siarek sodu i kwas węglany, nie zaś, jak wypadało się spodziewać, węglan sody i kwas siarczany. Natchnienie jakieś nasunęło mu myśl dorzucenia do mieszaniny kredy, a ten prosty dodatek wystarczył do pozyskania sztucznej sody. Bezwątpienia Leblanc, jak i każdy z współczesnych mu, nie rozumiał dobrze teoryi tej reakcyi, lecz powodowany cudownym instynktem, po licznych próbach, cierpliwych badaniach, doświadczeniach, zręcznie prowadzonych, zdołał oznaczyć dokładne ilości materyi, potrzebnych do pozyskania pomyślnego rezultatu. W ciągu dziewięćdziesięciu lat w wyrobie sztucznej sody nie zmieniono stosunków, wskazanych przez Mikołaja Leblanca.
Z pośród tych, którzy na podstawie jego odkrycia rozwinęli ten przemysł na szeroką skałę, pierwszym był J. B. Payen, który w 1794 roku osiadł na równinie Grenelle, będącej naówczas pustynią. Po nim zakładali fabryki sody sztucznej Alban, Gautier-Berrera i inni. W kilku latach wyrób tej soli rozpowszechnił się w tym stopniu, że nie tylko nie żądano przywozu tego produktu z zagranicy, lecz tenże najsurowiej został wzbroniony.
Dwudziestego lipca 1810 r. Journal des Débats, a w owym czasie Journal de l’Empire, ogłosił dekret tej sentencyi: »Wprowadzanie sody zagranicznej i mydła zagranicznego zakazane jest na wszystkich granicach lądów i mórz państwa francuskiego«.
W 1823 roku dopiero James Muspratt mógł założyć fabrykę sody w Liverpoolu. Przyjął on bez żadnej zmiany system Leblanc’a, i fabryka ta dziś jeszcze jest jedną z najpierwszych tak w Anglii, jak i w całym świecie.
Mikołaj Leblanc w dniu pierwszym swego odkrycia ocenił jego doniosłość: »Z odkrycia wyrobu sody sztucznej — powiada on — wynika, że Francya, zużywająca jej corocznie w kolosalnej ilości i płacąca za nią znaczne sumy, zaoszczędzi swój pieniądz; rękodzieła i sztuki nie będą wystawione na brak tego przedmiotu pierwszej potrzeby wskutek zmienności losów wojny lub niedostatecznego zbioru morzorostów. Skorzystamy w ten sposób z soli morskiej, będącej jednym z naszych skarbów. Można nawet dodać, że wskutek zasobu materyałów i nizkiej ich ceny we Francyi narody sąsiednie w niedługim czasie będą nam składać daninę za rozmaite produkty«.
Przyszłość urzeczywistniła te nadzieje.
Życie Mikołaja Leblanc’a było zawsze nieszczęśliwe. Według tytułów, jakie znachodzimy wymienione na kilku jego dziełach, był on felczerem, chemikiem, administratorem departamentu Sekwany, członkiem wielu towarzystw uczonych i artystycznych. Znany był z prac krystalograficznych, wskazał metodę otrzymywania kryształów odosobnionych i zupełnych, dość wielkiej objętości. Krystalografii poświęcał się prawie przez całe życie i prawdopodobnie wskutek prac, odnoszących się do kryształów, pozyskał sławę uczonego. Nauka zawdzięcza mu jedno z najważniejszych spostrzeżeń, a mianowicie, że wiele siarczanów przyjmuje jedną i tąż samą postać krystaliczną, że wiele ciał posiada własność krystalizowania się w kształty identyczne lub im poblizkie.
Poszukiwania Leblanc’a, przedstawione Akademii nauk od 1786 do 1788 roku, pomieszczone zostały w Recueil des Savants étrangers. W 1792 roku raport, podpisany przez Louvre’a, Daubenton’a, Sage’a, Haüy’a i Berthollet’a, domagał się od rządu, aby Leblanc podał najdokładniejszy zbiór wszelkich soli krystalicznych. Dwudziestego siódmego prairial’a[57], roku II-go Rzeczypospolitej, komitet wychowania publicznego Konwencyi Narodowej poruczył Leblanc’owi napisanie dzieła krystalotechnicznego, które jednak drukowane nie było.
Trzydziestego termidora[58] roku X, Haüy i Vauquelin w nowym raporcie złożonym Akademii Nauk, upraszali ministra spraw wewnętrznych o dostarczenie obywatelowi Leblanc’owi środków potrzebnych do poszukiwań dotyczących krystalizacyi soli, o wydrukowanie jego pracy w celu potwierdzenia i rozpowszechnienia teoryi krystalizacyi, utworzenia dokładnego zbioru kryształów czystych i przyjścia w pomoc ulubionym pracom uczonego, którego klęski rewolucyi postawiły w niemożności utrzymywania rodziny.
Mikołaj Leblanc, jak i tylu innych wynalazców, którzy przyłożyli się do pomnożenia bogactwa ojczystego kraju, żył w nędzy, lecz niepowodzenia nie mogły nigdy złamać jego ducha. Z bystrym jego umysłem łączyła się silna wola, której nie zdołały osłabić doznane zawody.
Leblanc, raczej uczony niż rękodzielnik, całe życie poświęcił poszukiwaniom naukowym, oceniał on doniosłość dokonanego przez się odkrycia, przewidywał zawody z niego wynikające, lecz był na nie przygotowany.
»W 1802 roku — powiada Payen — wsparty protekcyą i zasiłkami obywatela Molard’a, dyrektora Konserwatoryum sztuk i rzemiosł, mógł swobodnie oddawać się cierpliwym studyom, a dwa lata poświęcił na urządzenie fabryki sody«.
Odkryciu jego towarzyszyły warunki sprzyjające. Zaledwie pozyskał patent na wynalazek (27 stycznia 1791 r.), już mógł zawiązać spółkę z Dizé’m, Schée’m i księciem orleańskim. Założono fabrykę w Saint-Denis, względy fortuny zdawały się zapewniać powodzenie stowarzyszonym, gdy skazanie na śmierć księcia orleańskiego zniweczyło wszystkie te piękne i uzasadnione nadzieje.
Nie zniechęcony tem Leblanc zamierzył założyć fabrykę w Marsylii, w blizkości mydlarni, lecz szczęśliwa ta myśl później dopiero przez innych urzeczywistniona została; twórcę zaś nowego przemysłu zmuszono do zapłacenia długów spółki! Nowy ten Palissy nie spalił wprawdzie swych sprzętów, lecz, co na jedno wychodzi, zniewolony był patrzeć, jak je sprzedawano na licytacyi, z przyrządami i wszystkimi produktami zakładu, przezeń założonego.
Upadek fabryki wywołał ruinę właściciela, jako wynalazcy. Ponieważ nie mógł użytkować z patentu, utracił przywileje, do tego przywiązane; wynalazek stał się własnością ogółu.
Leblanc pędził odtąd życie smutne, opłakane, aż do roku VIII-go, w którym postanowieniem ministeryalnem zwrócono mu lokal fabryczny w Saint-Denis.
I to stanowiło całe jego wynagrodzenie.
Pomimo wszelkich wysileń nie mogła się podnieść dawna fabryka, gdyż niepodobna było znaleźć kapitału na odnowienie zniszczonego w części budynku. Twórca jednego z najpiękniejszych odkryć chemii stosowanej umarł w nędzy w 1806 r.[59].
Wszelako fabrykacya sztucznej sody rozwijała się na szeroką skalę, i gdy spadkobiercy Mikołaja Leblanc’a nie zbierali żadnego owocu z tego odkrycia, liczni przemysłowcy zbogacali się ich kosztem.
W późniejszym czasie usiłowano pozbawić Leblanc’a pierwszeństwa jego wynalazku; dopiero w 1856 r. cały wydział chemiczny Akademii nauk, wezwany do wydania opinii, wskutek przedstawionej Napoleonowi III w tym przedmiocie prośby rodziny Leblanc’a, przyznał, że kraj cały winien złożyć uroczysty hołd temu wynalazcy.
W raporcie komisyi, rozpatrującej tę sprawę, złożonym przez Dumasa, napotykamy te słowa:
»Odkrycie ważnego procesu, zapomocą którego wydzielona zostaje soda z soli morskiej, należy się w zupełności Leblanc’owi. Jeżeli, jak żąda jego rodzina, idzie tu o oddanie słusznego hołdu twórcy odkrycia wyrobu sztucznej sody, to ten należy się niezaprzeczenie pamięci Leblanc’a, i takowy złożyćby wypadało jego rodzinie. Leblanc jest twórcą przemysłu, który nadał popęd wielkim zastosowaniom chemii«.
Historya gazu oświetlającego, wykrytego przez Filipa Lebon’a, jest niemniej opłakana.
Gdy zbadamy dokumenty, odnoszące się do istnienia Filipa Lebon’a, gdy śledzić będziemy krok za krokiem błyski geniuszu żarzące się w jego mózgu, gdy rozpatrzymy się w przeszkodach, które musiał zwyciężać, gdy zgłębimy jego charakter i zacne uczucia, jakiemi był przejęty: musimy podziwiać tego cichego robotnika, który obdarzył świat tak wielkiem dobrodziejstwem.
Filip Lebon urodził się w Brachay (Haute-Marne) 29 maja 1767 roku; w dwudziestym roku życia przyjęty został do Szkoły dróg i mostów, gdzie odznaczył się umysłem bystrym i badawczym. Pierwsze jego prace odnosiły się do maszyny parowej, której pomysły zaczęły w nim dopiero kiełkować; 18 kwietnia 1792 roku młody inżynier pozyskał nagrodę narodową 2.000 liwrów »dla odbywania dalej doświadczeń, rozpoczętych w celu ulepszenia maszyn, zasilanych ogniem«.
W tym to prawie czasie Filip Lebon rozmyślał nad wynalezieniem gazu oświetlającego; bawił wówczas w Brachay. Jednego dnia rzucił garść trocin drzewych do fiolki, umieszczonej nad ogniem. Wkrótce wywiązał się z niej dym obfity i ten nagle zapalił się pięknym, jasnym płomieniem. Od tej chwili przemysł objął w posiadanie jedną z najważniejszych i najużyteczniejszzch zdobyczy. Filip Lebon zapalił pierwszą lampę gazową. Niektóre umysły skłonne zawsze do nicowania każdej nowej idei, do rzucania kamieniem na człowieka, w którego mózgu błysła iskra geniuszu, usiłowały pozbawić Lebon’a zaszczytu wynalazku, utrzymując, że dokonał tego odkrycia przypadkiem. Co do nas, mniemamy, że przypadek przychylny jest wyłącznie geniuszowi, obdarzonemu wytrwałością, Czyż nie jest przypadkiem spadnięcie jabłka u stóp Newton’a, które go skłoniło dociekać przyczyn przyciągania ciał? Czyż nie przypadek wykrył temu geniuszowi tajemnicę ciążenia powszechnego? Ileż to razy wiatr północny strącał z jabłoni owoce, a czyż znalazł się jaki Newton! Iluż chemików przed Filipem Lebon’em spalało drzewo lub węgiel! Czy jednak choć jeden z nich pojął znaczenie tego procesu, pozornie tak prostego? Iluż ludzi patrzyło na pokrywę naczyń kuchennych, unoszącą się pod wpływem wrzenia wody! A jednak jeden tylko Watt z tej prostej obserwacyi odgadł maszynę parową.
Wyłącznie tylko geniuszom dano pojmować przyszłość i odróżniać z cudowną intuicyą zjawiska godne uwagi od błahych.
Po kilku dniach Lebon ocenił wartość tego doświadczenia i z bystrością umysłu, właściwą geniuszom, postanowił zabrać się do pracy. Wkrótce sprawdził, że drzewo i wogóle materyały opałowe mogą pod wpływem ciepła wywiązywać gaz zdatny do oświetlania i ogrzewania; zaobserwował niemniej, że gazowi, wydzielającemu się z drzewa spalonego, towarzyszą dymy czarniawe, woni ostrej, przypalonej. Chcąc otrzymać światło, potrzeba było gaz oswobodzić od tych obcych produktów. Lebon przepuszczał przez rurkę wydzielające się z palenia produkta, przechodzące do flaszy, napełnionej wodą, która zgęszczała materye smołowe i kwaśne, i otrzymywał gaz w stanie zupełnej czystości.
Prosty ten przyrząd jest pierwszym wzorem tych, których dziś używają w fabrykach gazu. Przyrząd ten składał się z trzech części głównych, a mianowicie z naczyń, w których się gaz wytwarzał, z systemu, uwalniającego gaz od materyi obcych, i z odbieralnika, do którego przechodził gaz czysty.
Lebon pierwsze swe doświadczenia odbywał na wsi; sam zbudował z cegły przyrząd do dystylacyi drzewa i kadź oczyszczającą, w której zgęszczały się smoła i kwas octowy. Wywiązany z tej kadzi gaz, przeprowadzony przez rurkę, uchodził przez jej koniec i tu zapalał go Lebon, a widzowie podziwiali piękne światło, które w ich oczach wytwarzało się z taką łatwością.
W rok potem wynalazca zapoznał się z Fourcroy, de Prony’m i słynnymi uczonymi ówczesnymi; 28 września 1799 roku otrzymuje patent na wynalazek, podaje dokładny opis swej termolampy, z pomocą której wytwarza gaz oświetlający, a jednocześnie wyrabia smołę z drzewa i kwas octowy. W patencie tym wymienia, że węgiel może zastąpić drzewo, przedstawia z osobliwszym zapałem swój system i przepowiada wymownie rozwój swego wynalazku w przyszłości.
Na nieszczęście Filip Lebon nie mógł wyłącznie poświęcać się temu odkryciu; nie posiadając majątku, jako inżynier dróg i mostów, musiał zajmować się czynnościami swego urzędu. Wysłany do Angoulême, nie zapomina o gazie oświetlającym i żałuje Paryża, który nazywa »nieporównanem ogniskiem wiedzy«. Zajmuje się matematyką i naukami, błądząc myślą zdala od swych codziennych czynności obowiązkowych. Inżynier naczelny skarży się na Lebon’a, zazdrosny przeczuwa w tym młodym człowieku umysł wyższy, a być może zawadzającego mu kolegę: pod pozorami też szacunku ukrywa zdradę i usiłuje pozbawić go urzędu. Lebon, zajęty ciągle projektem oświetlania, opuszcza często Angoulême, udając się do Brachay, gdzie ulepsza swój wynalazek. Inżynier naczelny oskarża go przed władzą, że zaniedbuje obowiązki służbowe, a wskutek tych denuncyacyi naznaczone zostaje śledztwo. Komisya, mianowana do rozpatrzenia tych skarg, orzeka: »że Lebon jest wolny od wszelkiego zarzutu«.
List zresztą następny, pisany do ministra przez Lebon’a, rysuje dokładnie wielkość duszy tego wynalazcy.
»Matka moja — powiada Lebon w tym liście — umarła; wskutek tego wypadku zmuszony byłem pospieszyć do Paryża... To jest całem mojem przewinieniem. Zamiłowanie nauki i pragnienie być użytecznym powiększa to przewinienie. Niepokojony byłem potrzebą udoskonalenia kilku odkryć... i szczęśliwie udało mi się tego dopiąć. Z jednego kilogramu drzewa zdołałem otrzymać, poprostu zapomocą ciepła, najczystszy gaz palny, niezmiernie tani i w takiej obfitości, że w ciągu dwóch godzin daje światło, dorównywające w mocy czterem lub pięciu świecom. Doświadczenia odbywałem w obecności obywatela Prony, dyrektora szkoły dróg i mostów, obywatela Lecamus, dowódcy trzeciej dywizyi, obywatela Besnard’a, jeneralnego inspektora dróg i mostów, obywatela Perard’a, jednego z przełożonych Szkoły politechnicznej. Byłem szczęśliwy, gdyż zamierzałem złożyć ministrowi owoc swej pracy, a niemniej memoryał, dotyczący kierowania balonami, który już uzyskał przychylną opinię obywatela Prony’ego i wielu uczonych, gdy osobiste interesy powołały mię do Paryża. Musiały być wielce naglące, gdy mnie mogły oderwać od ulubionych zajęć; musiały być straszliwe, gdy zniewoliły mnie do porzucenia dzieła, uwieńczonego powodzeniem, i wykładów naukowych w Szkole dróg i mostów. W warunkach, w jakich pozostaję, ożywiony żądzą uprawiania nauk, być użytecznym ojczyźnie i zasługiwać na przychylność ministra, zachęcającego do postępu, nie pojmuję, jak mogłem pozostawać pod zarzutem winy, jak mogłem być z tych względów narażonym na ciężkie przykrości. Udałem się do Paryża, miotany najżywszym niepokojem, lecz towarzyszyła mi nadzieja«.
Lebon’a przywrócono do urzędowania, lecz wojna dziesiątkowała zasoby Francyi, i Rzeczpospolita w czasie pozostawania Bonapartego we Włoszech nie miała czem płacić swym inżynierom.
Lebon pisał do ministra listy, nalegające o wyasygnowanie przypadających mu należności, lecz wszystkie te listy pozostały bez odpowiedzi. Żona jego udała się do Paryża, lecz zabiegi jej również były bezowocne; napisała do ministra list następny, zachowany w archiwum Szkoły dróg i mostów:

»Wolność, Równość. Paryż 22 messidora, roku VII-go Rzeczypospolitej francuskiej, jednej i nierozdzielnej. Żona obywatela Lebona do ministra Spraw Wewnętrznych«.

»Nie proszę pana ani o jałmużnę, ani o łaskę, lecz o sprawiedliwość. Od dwóch miesięcy cierpię niedostatek, oddalona o sto dwadzieścia mil od domu. Przez dłuższą zwłokę nie zmuszaj pan ojca rodziny, aby dla braku środków do życia porzucił zawód, któremu się poświęcił. Uwzględnij, obywatelu, nasze położenie przykre i słuszne moje żądanie. Jestem przekonana, że nie będzie bezowocne moje odwołanie się do ministra, szanującego prawo i obowiązek«.

»Z szacunkiem — szczerze życzliwa współobywatelka Zona Lebon’a z domu Brambille«.

W 1801 roku Filip Lebon wezwany zostaje do Paryża jako pomocnik Blin’a, naczelnego inżyniera bruków. Tu pozyskuje drugi patent wynalazku, w którym napotykamy mnóstwo faktów i poglądów. Lebon podaje w nim liczne zastosowania gazu oświetlającego, sposób jego wyrabiania i podstawy całej fabrykacyi, a mianowicie mówi o piecach dystylacyjnych, o przyrządach zgęszczających i oczyszczających płomiennikach gazowych; o niczem nie zapomina, nawet o maszynie parowej i balonach. Lebon podaje rządowi projekt zbudowania przyrządu do ogrzewania i oświetlania gmachów publicznych, lecz ten odrzucony zostaje.
Wówczas to nieszczęśliwy wynalazca, znużony bezowocnymi wysiłkami, zniechęcony tysiącznymi zawodami, zamierza zwrócić się do ogółu, aby dowieść niepospolitej użyteczności swego wynalazku. Wynajmuje hotel Seignelay, przy ulicy Saint-Dominique-Saint-Germain i tu zwabia publiczność. Ustawia przyrząd gazowy, roznoszący światło i ciepło do wszystkich apartamentów i w podwórzu; oświetla ogrody tysiącem strumieni gazowych w postaci kwiatów — oblewa światłem nowego gazu wodotrysk, którego woda zdaje się płonąć. Tłumy napływają tu ze wszech stron, witają z zapałem nowy wynalazek. Zachęcony tem powodzeniem, Lebon ogłasza prospekt, będący jakby wyznaniem wiary, wzorem wielkości i szczerości, rzeczywistym pomnikiem zdumiewającej przepowiedni. Opisuje on ten gaz, krążący w szerokich rurach, z których rozchodząc się, oświetlać będzie ulice miast w przyszłości.
Wszyscy wreszcie składają hołd znakomitemu wynalazcy, komisya, wyznaczona przez ministra, oznajmia, że »pomyślne rezultaty, pozyskane z doświadczeń obywatela Lebon’a, odpowiedziały oczekiwaniom, a nawet przeszły nadzieje przyjaciół nauk i sztuk«.
Napoleon I udziela wkrótce potem Filipowi Lebon’owi koncesyę na urządzenie w lesie Rouvray zakładu przemysłowego dystylacyi drzewa i wyrabiania gazu oświetlającego. Na nieszczęście Lebon zarzucony był naraz zbyt wielką pracą: musiał wytwarzać gaz, wyrabiać kwas octowy i smołę, którą wysyłał do Hawru na użytek służby marynarskiej. Pomimo wszystkich tych trudów błysnął mu promień nadziei; mniemał, że wreszcie dobije się powodzenia. Zakład jego zwiedzało wielu uczonych, a książęta Golicyn i Dołgoruki zaproponowali wynalazcy w imieniu swego rządu przenieść się z przyrządami do Rosyi, pozostawiając mu swobodę podania warunków układu. Lebon, powodowany najczystszym patryotyzmem, odrzucił te świetne ofiary; odpowiedział, że to odkrycie jest własnością jego ojczyzny i żaden inny kraj nie może mieć pierwszeństwa w korzystaniu z wynalazku.

Nadzieje Lebon’a rozwiały się w niedługim czasie; nieprzyjaciele jego i współzawodnicy wyrządzali mu tysiączne przykrości, żywioły nawet zdawały się zwracać przeciw niemu.
FILIP LEBON.
Znaleziono ciało jego przeszyte sztyletem...
Podczas orkanu cichy domek jego został zburzony, a następnie ogień zniszczył część zakładu. Fatalizm starożytnych prześladował, rzec można, nieszczęśliwego wynalazcę, lecz nieszczęścia i klęski nie mogły złamać niepokonanego pracownika, wspieranego przez dzielną małżonkę.

Filip Lebon zawsze w pracy przezwyciężyłby bezwątpienia wszelkie przeszkody i urzeczywistnił rozwinięcie na szeroką skalę wynalazku, gdyby śmierć, równie tragiczna, jak tajemnicza, nie przerwała jego istnienia.
W sam dzień koronacyi cesarza, 2 grudnia 1804 roku, Lebon został nikczemnie zamordowany; ciało jego znaleziono już martwe na polach Elizejskich. Nieznana, nigdy niewyśledzona ręka zadała mu sztyletem pchnięć trzynaście.
Na kilka miesięcy przed tym wypadkiem nieszczęśliwy Lebon, pełen zapału, mówił do swych współobywateli z Brachay: »Dobrzy moi przyjaciele, w niedługim już czasie dam wam światło i ogrzeję was od Paryża do Brachay«. Było to w rzeczy samej możebne, lecz prostacy wzruszali ramionami, mówiąc: »To waryat!« Jeżeli jest prawdą, że geniusz jest bardzo blizkim kuzynem szaleństwa, to Lebon był wistocie waryatem.
Dziś dzieło jego dojrzało; ziarno, które zasiał na polu odkryć, wydało plon obfity, a szlachetna jego postać jest jedną z tych, jakich się nigdy nie zapomina. Pozostał jego portret z oczyma błyszczącemi, zatopionemi w tajemnicach. Lebon miał twarz bladą, wyrazistą, włosy długie, spadające na czoło; był szczupły i pochylał się nieco wskutek pracy; posiadał duszę gorącą, charakter prawy, serce szlachetne, łatwowierne, gdyż nigdzie nie podejrzywał zawiści. Można o nim powiedzieć: »Podziwiano go, a jednak kochano«.
Niech nam wolno będzie streścić życie Lebon’a w zdaniu jednego z jego wielbicieli: »Umiał jednać sobie więcej szacunku, niż dorabiać się majątku«.
Po jego śmierci wdowa otrzymała pensyę roczną 1.200 franków i zamierzyła prowadzić dalej dzieło męża; pomimo jednak energicznych usiłowań, nie mogła podołać zadaniu, na które spadły nowe przeszkody i nieszczęścia.
Chcecie wiedzieć, jaki jest obecnie rozwój fabrykacyi gazu oświetlającego, wynalezionego przez Lebon’a? Dość powiedzieć, że Towarzystwo francuskie wydaje codzienne na użytek stolicy Francyi milion metrów sześciennych gazu, zatrudnia w swych zakładach 6.000 robotników, nielicząc 2.000 ajentów, zajmujących się dozorem nad przyrządami i oświetlaniem miasta.
Przemysł przynosi ogółowi nie tylko produkty użyteczne, lecz żywi armię poświęcających mu się robotników. Rozwój pracy maszyn i narzędzi przemysłowych u ludów cywilizowanych daje rezultaty imponujące.
Według urzędowych dokumentów statystycznych, siła maszyn parowych, działających obecnie we Francyi dochodzi 1, 500.000 koni parowych, reprezentujących 4, 500.000 koni pociągowych. Siła ta odpowiadać będzie pracy 31, 590.000 ludzi, to jest dziesięćkroć przeniesie ludność fabryczną Francyi, liczącą dziś w tym kraju 8, 400.000 osób, licząc w tem kobiety, dzieci i starców; w tej cyfrze jest pracowników czynnych 3, 200.000.
Gdybyśmy wyrobili ręcznie wszystkie nitki bawełniane, wyprodukowane w ciągu roku w Anglii na warsztatach, zwanych automotorami (self-acting), to potrzebaby zająć tą pracą 91, 000.000 ludzi, to jest ludność kilku wielkich krajów. Robotnica zręczna wyrabia na minutę 80 oczek pończochy, automotor wyrobi ich w tymże czasie 480.000!
Gdy rozpatrujemy się w tych cyfrach kolosalnych, przejmuje nas uczucie uwielbienia i wdzięczności dla tych zasłużonych pracowników, pominiętych w historyi, których geniuszowi i energii zawdzięczamy maszyny. Ludzie ci po większej części byli nieszczęśliwi, mniej lub więcej prześladowani, a co gorsza, nie uznawani.
Potwierdza to historya słynnego golibrody z Prestonu, wynalazcy pierwszych przyrządów przędzalnych.
Ryszard Arkwright, urodzony w hrabstwie Lancaster, w Anglii, 23 grudnia 1732 roku, był tak biedny i nieszczęśliwy w młodości, że zmuszony został przyjąć służbę u cyrulika. Tu z uzbieranych oszczędności założył w Manchester sklepik z napisem: »Do cyrulika w suterenie — tu golą za dwa su«. Wskutek takiej konkurencyi inni cyrulicy zniżyli cenę. Arkwright nie dał za wygrane kolegom i, szydząc sobie z ich współzawodnictwa, zmienił na szyldzie napis w ten sens: »Tu dobrze golą za jeden su«. Rozumie się, że golibroda, pobierając tak małą opłatę, nie dorobił się fortuny, musiał też przebiegać okolice, handlując włosami, kupując je od młodych mieszczek i sprzedając farbę na włosy własnego pomysłu. Arkwright zamiłowany był w mechanice, cały czas wolny poświęcał budowaniu małych modeli maszyn. Spotkanie się jego w drodze z zegarmistrzem Kay’em dało mu sposobność nabycia elementarnych wiadomości, dotyczących mechaniki, które skłoniły go odtąd do poświęcenia się nowemu zawodowi.
Arkwright posiadał energię niezachwianą, niestrudzoną; pracował codziennie przez cztery godziny zrana i dziewięć wieczorem, i pomimo nędzy, z odzieży bowiem jego pozostały tylko łachmany, zdołał przy współudziale Kay’a wyrobić pierwszy model warsztatu do przędzenia bawełny, który wystawił w przedsionku szkoły bezpłatnej w Preston. Szczęście zdawało się wreszcie uśmiechać wytrwałemu pracownikowi. W 1769 r. zamożni przemysłowcy przyszli mu w pomoc, uzyskał patent wynalazku na swą maszynę i założył przędzalnię bawełny w Nottingham, następnie w Cromford, w hrabstwie Derbyshire i wreszcie w sąsiedztwie Chorley. Wkrótce potem rękodzielnicy hrabstwa Lancashire zawiązali przeciw Arkwright’owi istne sprzysiężenie; robotnicy podburzani poczytywali go za wroga, który swemi maszynami usiłuje zabić roboty ręczne, i postanowili go zgubić. Zakład jego zniszczony został przez bandę rozwścieczonych szaleńców; pomimo to Arkwright, nie zniechęcony bynajmniej, prowadzi dalej fabrykę. Produkty jego były nierównie lepsze od wyrobów współzawodników, oczekiwał też cierpliwie dnia wymiaru sprawiedliwości. Kupcy z Lancashire nie chcieli kupować jego towarów, ośmieszali jego warsztaty i połączyli się, aby potępić go przed trybunałami.
Nic jednak nie zdołało zachwiać stałości dzielnego człowieka. Arkwright tryumfował.
U schyłku życia widział swe usiłowania uwieńczone powodzeniem; wiele warsztatów przędzalnianych powstało pod jego kierunkiem w kilku okręgach Szkocyi. Współzawodnicy zniewoleni ustąpić, zaprowadzili u siebie jego system, dziś jeszcze w użyciu będący.
Arkwright posiadał tak silną wolę, że w pięćdziesiątym roku życia nauczył się sam, bez żadnej pomocy, gramatyki i ortografii. Mechanika i zakładanie warsztatów tak wiele zabierały mu czasu, że aż dotąd pozostawał w najzupełniejszem nieuctwie pod względem języka i literatury. Założyciel tylu rękodzielni, prześladowany i nieszczęśliwy, jak widzieliśmy wyżej, umarł otoczony poważaniem i bogactwami, 3-go sierpnia 1792 roku. Pozostawił 12, 000.000 liwrów majątku.
Popęd, nadany przezeń wyrabianiu przędzy bawełnianej był tak szybki, że przywóz bawełny od 1771 do 1780 dosięgający w Anglii cyfry 5, 735.000 funtów, w upływie czasu od 1817 do 1821 roku doszedł 144, 000.000, z których 130, 000.000 przechodziło na użytek Wielkiej Brytanii. Zmniejszenie się ręcznych robót, wynikające z użycia warsztatów mechanicznych, pozwoliło wyrabiać tkaniny bawełniane w ilości kolosalnej, dotąd nieznanej w żadnej fabrykacyi.
Przemysł bawełniany, założony w Anglii przez Arkwright’a, zamierzył wprowadzić do Francyi Richar-Lenoir.
Franciszek Richard, zwany Richard-Lenoir, urodzony 16 kwietnia 1765 roku w Trélet, w gminie Epinay, w departamencie Calvados, był synem ubogiego dzierżawcy. Komisant nowości, potem chłopiec u cukiernika w Rouen, wreszcie kelner w kawiarni paryskiej, Richard potrafił zebrać oszczędnością maleńki fundusz i obrócił go na zakup kilku sztuk tkanin bawełnianych, które sprzedawał cząstkowo. Po sześciu miesiącach takiego handlu, zysk otrzymany przyniósł mu 6.000 franków, lecz wreszcie stał się ofiarą oszustwa jednego komisanta w przemytnictwie towarów, wskutek czego zamknięty został w zamku Force, ówczesnem więzieniu za długi.
W 1790 roku Franciszek Richard, odzyskawszy wolność i kredyt, sprzedał swe towary z pewnym zyskiem i zawiązał spółkę z młodym kupcem Lenoir-Dufresne’m. Jedną z zyskowniejszych gałęzi jego fachu była sprzedaż tkanin bawełnianych, które nabywał w Anglii. Richard powziął wówczas śmiały projekt wyrabiania podobnych tkanin. Przy pomocy kilku robotników angielskich, oddał się z zapałem poszukiwaniom; powodzenie przeszło jego oczekiwania. Wkrótce Richard i Lenoir założyli przędzalnię, która rozwinęła się w tym stopniu, że obaj wspólnicy zyskiwali miesięcznie 40.000 franków, a bogacąc się, wyzwolili Francyę z wielce uciążliwego podatku.
W 1808 roku Lenoir umarł. Richard zachował firmę swego wspólnika i prowadził dalej fabrykę na własną rękę.
Majątek Richard-Lenoira dosięgnął wówczas kulminacyjnego punktu. Zamierzył dołączyć do swego przemysłu uprawę bawełny; kupił nasion amerykańskich, zasiał je we Włoszech, i w 1808 roku zdołał wprowadzić do Francyi przeszło 50.000 pak bawełny. W epoce tej wielki przemysłowiec zatrudniał conajmniej 20.000 robotników.
Wszelako Napoleon dla zachęcenia do uprawy bawełny w departamentach południowych, wzbronił przywozu tego produktu. Odtąd kłopoty zaczęły naciskać Richard-Lenoira; zmuszony on był dla utrzymania w biegu sześciu przędzalni zaciągnąć pożyczkę kilku milionów franków. Klęski 1813 roku przyczyniły się wielce do jego ruiny.
W wypadkach 1814 roku, jako dowódca 8-mej legii, rozwinął niepospolitą energię, którą zjednał sobie wielką popularność. Rozkazem z 23 kwietnia 1814 roku zniesiono całkiem, bez indemnizacyi dla właścicieli towarów, prawa, dotyczące przemysłu bawełnianego. Było to ciosem śmiertelnym dla słynnego rękodzielnika. Dwudziestego drugiego kwietnia posiadał jeszcze 8, 000.000 franków, nazajutrz nie miał jednego centyma.
Pomimo swej filozofii, energii i wytrwałości Richard-Lenoir od tej chwili już nie powstał; żył na ustroniu, biedny, zmuszony przyjąć pensyę od swego zięcia, zrozpaczony, że nie może rozwinąć działalności. Umarł 19-go października 1839 roku; liczny orszak robotników postępował za trumną nieszczęśliwego rękodzielnika, którego pamięć pozostanie niezatartą chwałą dla przemysłu francuskiego.
Jacquard, cichy, zacny Jacquard, urodzony w Lyonie 7 lipca 1752 roku, jest jednym z tych ludzi, których nazwiska wymawiają się z poszanowaniem i wzruszeniem. Młodym będąc jeszcze, stał się już wzorem pracy i wytrwałości. Z kolei uczeń introligatorski, potem giser, odlewający czcionki drukarskie, czyni spostrzeżenia, kombinuje i ulepsza nieustannie narzędzia przedstawiające mu się przed oczy.
Jednego dnia, będąc u nożownika, spostrzega, że nóż przechodzi z rąk do rąk trzech czy czterech robotników. Nazajutrz rysuje już plan zupełny maszyny mogącej w pięciu minutach ukończyć robotę, wymagającą pracy całodziennej czterech robotników. Nożownik był za ubogi, aby mógł ponieść koszta zbudowania tej maszyny, poprzestał więc na zachowaniu jej modelu, który jednak zniszczyli wkrótce robotnicy, w obawie, aby wynalazek, upraszczający pracę, nie pozbawił ich chleba.
Jacquard urodził się na wynalazcę, twórcze pomysły rozwijały się w jego umyśle. Oddawał się z zamiłowaniem sztuce tkackiej i marzył o jej udoskonaleniu. Ojciec jego był robotnikiem materyi przetykanych złotem, srebrem i jedwabiem; syn i ojciec zawarli z sobą spółkę przemysłową i handlową. Ojciec w krótkim czasie pożegnał świat doczesny; młodzieniec objął w posiadanie skromne dziedzictwo i zaślubił córkę puszkarza nazwiskiem Boichon. Skromny rękodzielnik znalazł w żonie towarzyszkę i przyjaciółkę, umiejącą zawsze pokrzepić jego odwagę w chwili niepowodzenia.
Jacquard chciał założyć pracownię materyi przetykanych jedwabiem i złotem, lecz nie posiadając praktycznego zmysłu kupieckiego, zadłużył się, wpadł w nędzę i przyjął służbę w fabryce wapna w Bresse. Potrzeba było żyć; dla pozyskania chleba powszedniego rzucał szczapy drzewa do pieców, wypalających wapno, a żona jego wyrabiała w Lyonie kapelusze słomkowe.
Wynalazca przechodzi koleje życia jeszcze dramatyczniejsze, opłakańsze.
Z rokiem 1793 występuje coraz groźniej wielka rewolucya, a z nią terroryzm. Zyrondyści skazani są na śmierć. Lyon, równie jak Caen i tyle innych miast, szemrze i burzy się. Jacquard naśladuje Lyon. Stronnik rewolucyi, lecz nieprzyjaciel terroryzmu, porzuca Górę, łączy się ze swymi braćmi i bierze udział jako prosty żołnierz, w tej bohaterskiej walce sześćdziesięciodniowej, jaką staczał Lyon z Konwencyą. Lyon zostaje pokonany. Gilotyna zajmuje plac Terreaux, wszyscy ci, którzy walczyli, ścigani są i skazywani na śmierć. Denuncyowany Jacquard zmuszony jest ukrywać się wraz ze swym siedmnastoletnim synem; następnie obaj znajdują ocalenie w ucieczce i wstępują do armii reńskiej. Jacquard bije się mężnie za Francyę i z boleścią serca widzi swego syna, syna jedynego, ranionego śmiertelnie kulą nieprzyjacielską; syn oddaje ducha w objęciach ojca.
Nieszczęśliwy, zrozpaczony ojciec przechodzi ciężką chorobę w szpitalach; wraca do Lyonu, gdzie dowiaduje się, że dom jego, równie jak wiele innych, został spalony.
Po wielu a wielu trudach znajduje żonę i odtąd już z nią się nie rozłącza.
Przywrócony wreszcie zostaje światu pokój, a wraz z nim rozwija się przemysł jedwabny, do którego postępu nie mało przyczynia się Jacquard.
Pomysł, powzięty przez tego wynalazcę, urzeczywistniony dopiero po długich poszukiwaniach, dążył do złagodzenia pracy robotnicy lub dziecka zajętego tkaniem jedwabiu. Posługiwał się organem mechanicznym, przedstawiającym klawiaturę sztyftów, przytwierdzonych do sznurów. Kombinacye, których użył, aby zbudować nowy warsztat, są niezaprzeczenie dowodem wielkich jego zdolności w mechanice. Systemem igiełek i haczyków zastąpił nużącą dawną pracę, zapewniając fabrykantowi oszczędność 50%. Nowa maszyna miała wielkie powodzenie na wystawie produktów przemysłu narodowego w 1801 roku, wystawie godnej zaznaczenia, będącej dla Francyi jakby erą odrodzenia kapitału i pracy. Słynny Anglik Fox zwiedzał ją z wielkiem zajęciem.
Jacquard za swój warsztat otrzymał medal bronzowy, za inną zaś maszynę, przeznaczoną do wyrabiania sieci rybackich, wielki medal złoty.
Jacquard, gdyby chciał, pozyskałby fortunę, lecz należał on do tych ludzi, którzy, pozostawiając innym korzystanie ze swych wynalazków, przekładają pracę w dziedzinie nowych odkryć. Warsztat jego zresztą pozyskał odznaczenie, wysłał też wkrótce model do Lyonu. W 1802 r. Rada Stanu w stołecznem mieście Rodanu zwiedziła ten warsztat, w towarzystwie ministra spraw wewnętrznych, znakomitego Carnot’a. Na kilka dni przed tem, minister ten, nie wierząc w cudowne rezultaty, otrzymane z nowego wynalazku, miał odezwać się do Jacquarta z ironią: »Więc to ty chcesz z nici wyprężonych robić węzły!«
Carnot był zdumiony i najzupełniej przekonany o praktyczności wynalazku Jacquard’a.
Prefekt Rodanu, pojmujący całą doniosłość tego ulepszenia, wysłał Jacquard’a do Paryża, aby tam dalej prowadził swe poszukiwania.
Wynalazca lyoński mieszkał lat dwa przeszło w Konserwatoryum sztuk i rzemiosł, naprawiając maszyny i budując modele. Żadne inne miejsce nie mogło więcej odpowiadać jego umysłowi. Jacquard nie tylko rozbiera i naprawia maszyny, lecz je ulepsza, przerabia, zastępuje niekiedy ich części źle działające, innemi. Tu on urządza warsztaty tkackie, wyrabiające wstążki aksamitne podwójne, i maszyny z potrójnem czółenkiem, posługujące do wyrobu tkanin bawełnianych. Tu pracuje nad polepszeniem słynnego warsztatu Vaucanson’a, znakomitego mechanika, który zadziwił świat genialnymi swymi automatami.
W 1804 roku Jacquard, wróciwszy do Lyonu, znajduje uczciwego kapitalistę, przekonanego o użyteczności jego wynalazków, Kamilla Pernon’a, który dla jego warsztatów otwiera dziedzinę praktyki przemysłowej. Jacquard wchodzi w stosunki z Izbą handlową i Radą municypalną. Komisya, złożona z najbieglejszych fabrykantów, bada nowy mechanizm; jej świadectwo jest mu najzupełniej przychylne. Dekret cesarski upoważnia wkrótce administracyę municypalną Lyonu do kupna od Jacquard’a przywileju na jego wynalazek i nadaje mu dożywotnią rentę 3.000 franków.
Patent jego tem samem przechodzi na użytek ogółu. Nieszczęśliwy wynalazca oddaje więc swe odkrycie, dokonane piętnastoletnią pracą, okupione niedostatkiem i nędzą, za kawałek chleba. Wkrótce potem uprasza rząd o przyznanie mu wynagrodzenia 50 fr. za każdy warsztat swego pomysłu.
»Oto jeden, który poprzestaje na małem« — rzekł Napoleon, podpisując dekret.
Wszelako fatalna godzina cierpień nieszczęśliwego Jacquard’a zbliżała się. Wprowadzenie w bieg jego maszyny przejęło trwogą klasę roboczą. Rozgłaszano wszędzie, że nowy system odbiera zarobek i skazuje na nędzę tych wszystkich, którzy zarabiają na chleb w fabrykach tkanin przerabianych; okrzyki groźby podniosły się przeciw wynalazcy. Według rozdrażnionego tłumu był to zdrajca, który sprzedawał biednego robotnika bogatemu fabrykantowi i sam zaprzedał się cudzoziemcom.
Jacquard zaprzedany cudzoziemcom! on, tak poświęcający się ojczyźnie! Oto zapłata, jakiej doczekał się, zapłata za jego geniusz, noce bezsenne, łzy, bezinteresowność i patryotyzm!
Nienawiść do wynalazcy wzrastała, jak potok gwałtowny, który miał go porwać. Jacquard nie mógł pokazywać się bezkarnie na ulicach Lyonu; wygwizdywano go, znieważano publicznie. Jednego dnia, w blizkości bramy Saint-Clair, banda szaleńców rzuciła się na niego i powlokła nad brzeg Rodanu.
»Do wody go! do wody!« — wrzeszczeli szaleńcy.
Gdyby nie energiczne wystąpienie kilku dzielnych ludzi, Jacquard byłby rzucony do rzeki.
Jacquard mógł porzucić niewdzięczną ojczyznę, opuścić Lyon, w którym doznał tyle obelg, unosząc z sobą wynalazek, jako skarb, który gdzieindziej rozmnoży bogactwa. Jacquard jednak pozostał. Umiał stawiać czoło nienawiści, poskramiać ją spokojem i umiarkowaniem. Nie wątpił, że wybije dlań godzina sprawiedliwości; mawiał sobie, że jego maszyna da towar obfity i tani, pomnoży pracę, zwiększy zapłatę, zmniejszy trudy fizyczne, narzucone robotnikom, i złoży hołd jego zamiarom. Jacquard nie mylił się.
Warsztaty Jacquard’a przekształciły przemysł tkacki, odrodziły wyrabianie jedwabiu w Lyonie, który im zawdzięczał bogactwo, pozyskane na tej drodze. I nie tylko w stolicy Rodanu, lecz w Rouen, w Saint-Quentin, w Elbeuf, w Sedanie, w Manchester, w Berlinie, w Moskwie i Petersburgu, w Ameryce, Indyach, a nawet w Chinach, rozwój przemysłu tego zawdzięczano Jacquard’owi.
Skromny wynalazca, odzyskawszy szacunek wszystkich, przeniósł się w okolice Lyonu, do Oullins, gdzie uprawiał mały ogród. Tu przychodzili odwiedzać go cudzoziemcy, którym okazywał swe trofea: medale i krzyż legii honorowej. Tu żył uwielbiany i poważany aż do chwili, gdy zasnął snem wiekuistym 7 sierpnia 1834 roku, licząc lat siedmdziesiąt dwa.
Miasto Lyon wzniosło pomnik Jacquard’owi, lecz nieco później krewni jego, bez żadnych środków do życia, nie doznali najmniejszej pomocy.
W dwadzieścia lat po śmierci Jacquard’a dwie jego siostrzenice, przywiedzione do nędzy, zmuszone były sprzedać za kilka biletów stufrankowych medal złoty, którym Ludwik XVIII-ty obdarzył ich wuja.
Los wynalazcy przędzalni płótna jest może jeszcze smutniejszy, niż twórcy przemysłu jedwabnego.

Filip de Girard urodzony w Lourmarin (Vaucluse), 1-go lutego 1775 roku, był jednym z tych ludzi wybranych,
JACQUARD.
Do wody go! do wody! — wrzeszczeli szaleńcy...
których rozległa, niewyczerpana inteligencya obejmuje wszelakie przedmioty.

Od dzieciństwa przyszły inżynier, równie jak wielki Newton, budował maszyny, przeważnie małe kółka poruszające się w strumieniu. W czternastym roku życia wymyślił ciekawy przyrząd, przeznaczony do użytkowania z ruchu fal morskich. Girard obdarzony był zadziwiającą zdolnością do wszelkich nauk i sztuk, oddawał się z niemniejszem jak w mechanice powodzeniem botanice, malarstwu, rzeźbiarstwu i poezyi.
Wypadki Rewolucyi wyrwały Filipa Girarda z ciszy domu rodzicielskiego. Chwyciwszy za broń przeciw rewolucyonistom południowym, zmuszony był opuścić rodzinną Francyę. Zniewolony żywić siebie i rodzinę jedynie swym przemysłem, malował obrazy w Mahon, na wyspie Minorce, następnie założył mydlarnię w Liworno. W tymże czasie Filip Girard, mając zaledwie ośmnaście lat, już dokonywa odkryć. Wymyślił on maszynę do rytowania na przedmiotach twardych, przyrząd do redukcyi posągów i kondensator elektryczny.
Wróciwszy do ogniska domowego po 9-tym termidorze, zakłada fabrykę produktów chemicznych w Marsylii, sądząc, że wreszcie znajdzie spoczynek; 13 vendemier zmusza go raz jeszcze kraj opuścić. Młody inżynier uchodzi do Nizzy, tu pozyskuje wskutek dwóch konkursów po sobie następujących katedrę chemii i historyi naturalnej, nowo utworzone, poczem wraca do Marsylii, gdzie wykłada kurs chemii, a następnie udaje się do Paryża.
Wystawa w 1806 roku uwidoczniła pomysły genialnego Filipa Gierarda. Wystawił tu nową lunetę achromatyczną, blachy pokostowane i malowane zapomocą nowej metody, a nie mniej słynne lampy hydrostatyczne ze stałym poziomem, które wówczas wywołały rzeczywisty przewrót w sztuce oświetlania. Zaopatrzone one były pierwszy raz w kulę matową, której użycie odtąd rozpowszechnione zostało.
W niedługim czasie potem, Filip Girard pozyskuje od Towarzystwa zachęty wielki medal złoty za maszynę parową, którą zbudował według oznaczonego programu.
W 1810 roku Napoleon, aby zadać ostatni cios przemysłowi bawełnianemu Anglików, którym zamknął wszystkie porty europejskie przez blokadę kontynentalną, wydał następny dekret, zamieszczony w Monitorze 12 maja:

»Zwracając szczególną uwagę na postęp rękodzieł naszego państwa, w którem płótno jest materyą niezbędną, zważywszy, iż jedyną przeszkodą, nie dozwalającą łączyć ceny umiarkowane z doskonałością wyrobów, stanowi to, że dotąd nie zdołano zastosować do przędzalni lnu maszyn, jakie posiadają już przędzalnie bawełny, postanowiliśmy i stanowimy:
Artykuł 1. Przyznana zostanie nagroda milion franków wynalazcy wszelakiej narodowości za najlepszą maszynę do przędzenia lnu.
Artykuł 2. W tym celu suma milion franków oddana jest do rozporządzenia naszego ministra spraw wewnętrznych.
Artykuł 3. Niniejszy nasz dekret przełożony będzie na wszystkie języki i przesłany naszym ambasadorom, ministrom i konsulom w krajach obcych do ogłoszenia.
Artykuł 4. Nasi ministrowie spraw wewnętrznych, skarbu i spraw zagranicznych mają polecone wykonanie niniejszego dekretu«.

W kilka dni po tem ogłoszeniu Filip Girard, liczący wówczas lat trzydzieści pięć, bawił u swego ojca w Lourmarin. W czasie śniadania rodziny, przyniesiono dziennik obejmujący tę świetną odezwę do wynalazców, nie wyłączającą żadnej narodowości.
Ojciec Girard przeglądając dziennik odezwał się do syna: »Filipie, to do ciebie należy«.
Po śniadaniu Filip przechadzał się zamyślony, postanowiwszy rozwiązać zadanie. Nigdy przedtem nie zajmował się czemkolwiek, mającem związek z przemysłem, o który chodziło. Zastanawiał się, czy nie wypadało mu przestudyować wszystko, co dotąd próbowane było w tym przedmiocie, lecz wkrótce przyszedł do przekonania, że nagroda milionowa dowodziła, iż pomyślny rezultat uważany jest prawie za niepodobny do osiągnięcia. Postanowił więc nie zajmować się próbami, dokonanemi przez innych, by tem dzielniejszą zachować niezależność umysłu.
Filip Girard umieścił w swoim pokoju len, nici, wodę, lupę, i rozpatrując len i nici, rzekł do siebie: »Z tego wszystko muszę zrobić«. Po zbadaniu pod lupą lnu i rozłożeniu go w wodzie, nazajutrz rzekł do ojca: »Mam milion«. Następnie wziął kilka źdźbeł lnu, rozpuścił je w wodzie w ten sposób, aby oddzieliły się od siebie włókna, wśliznął jedne w drugie i wytworzył nić niezmiernie cieniuchną, mówiąc: »Pozostaje mi wykonać to maszyną, co zrobiłem palcami, a wynalazek gotowy«.
Dla niego w rzeczy samej był już gotowy, zarodek odkrycia to własność jego myśli. Po upływie dwóch miesięcy Girard otrzymał pierwszy patent wynalazku.
»Wszelki system przędzenia lnu — powiada w wyczerpującym opisie — zasadza się na dwóch podstawach głównych: pierwsza z nich jest zasadą wszelkich operacyi przygotowawczych, jakim się len poddaje, poczynając od wyczesywania go, aż do właściwego przędzenia; polega on na seryi grzebieni, nadających źdźbłom lnu czesanego jednostajność, bez zmiany zachodzącego między niemi paralelizmu. Drugą podstawą, jedynie możebną w przędzalni mechanicznej lnu, nadającą jego nitkom cienkość nieporównaną, jest rozkład, dokonywany przez rozpuszczenie ich w ługu alkalicznym lub poprostu w wodzie zimnej albo gorącej; to przekształca, można powiedzieć, len w nową materyą, dozwala snuć ją, jak bawełnę między walcami, do siebie zbliżonymi, i wyrabiać w ten sposób nici nierównie cieńsze od dotąd otrzymywanych zapomocą dawnej metody angielskiej. Dwie te podstawy główne, dotąd całkiem nieznane, wyłuszczone są pierwszy raz w moim patencie na wynalazek z daty 10 lipca 1810 roku«.
Maszyny Filipa Girarda wkrótce zostały urządzone w dwóch przędzalniach paryskich. Od tego czasu ubiegło lat siedmdziesiąt — pomimo to pierwotny wynalazek Girarda utrzymał się do dnia dzisiejszego, gdyż przedstawia warunki niezbędne istnienia mechanicznej przędzalni lnianej.
W niedługim potem czasie zaszedł fakt ohydny. Rząd zdumiony, że jeden człowiek zdołał tak szybko rozwiązać zagadnienie, za które tyle obiecywał, wystąpił z programem rozdzielającym milion nagrody cesarskiej i wymagającym obok innych nadzwyczajnych warunków, aby nić miała 400.000 metrów długości w jednym kilogramie wagi, i aby ten cud dawał oszczędność ośmiu dziesiątych w porównaniu z ceną wyrobu ręcznego.
Filip Girard protestował, lecz w tymże czasie cesarstwo upadło, a gdy zbliżała się chwila, w której należało udzielić nagrodę, »wszystko się znalazło prócz miliona«, powiada dowcipnie Thiers, mówiąc o naszym nieszczęśliwym bohaterze.
Pomimo tak oburzającej niesprawiedliwości, Filip Girard nie zaprzestał poświęcać swego geniuszu dla dobra Francyi.
Gdy cudzoziemcy zamierzali w 1813 roku kraj opanować, wynalazł broń parową, z którą odbyte próby w obecności jenerała Gourgaud i wielu oficerów artyleryi powiodły się doskonale. Pomiędzy tymi zabójczymi pociskami a dzisiejszemi kartaczownicami, które nie są nowością, zachodzi uderzające podobieństwo. Maszyna Filipa Girarda dawała 180 strzałów na minutę; z odległości dziesięciu kroków przebijała kirys, a o sto kroków deskę cztery centymetry (1.6 cal. pol.) grubości mającą. Na podstawie przychylnego raportu komisyi, polecono zbudować wiele takich maszyn, na które potrzebny fundusz był niezwłocznie asygnowany. »Lecz jakkolwiek szybki był wynalazek i jego wykonanie — powiada Ampère — wypadki były jeszcze szybsze«.
Dla rozwinięcia wynalazku przędzy mechanicznej lnu i odbycia niezliczonych prób Girard poświęcił cały swój majątek, a nawet naruszył fortunę braci, którzy z dumą połączyli się z nim w tej sprawie.
Czy uwierzycie temu, że człowiek tak użyteczny, ten słynny uczony, będący zaszczytem Francyi, został aresztowany w swych zakładach za długi, które zmuszony był zaciągnąć w interesie swego odkrycia. Uwięziono go w zamku Św. Pelagii. Wynalazca, zniechęcony tylu nieprawościami, przyjął propozycyę Austryi założenia w Wiedniu przędzalni mechanicznych. Wyjechał z rozdartem sercem, zabierając z sobą jedną połowę maszyn, drugą zaś pozostawiając braciom na usługi niewdzięcznej ojczyzny. Rząd odmówił mu udzielenia pożyczki, i zmuszony został patrzeć na ruinę swych zakładów. Nieszczęśliwy Girard nie widział w Austryi przyszłości dla nadziei, jakie mógł powziąć z czynionych mu obietnic. Niemniej z cudowną działalnością pracował nad udoskonaleniem swego wynalazku, który uzupełnił maszyną do czesania lnu, ulepszoną według jego pomysłu.
Żegluga parowa, dziś zaprowadzona na Dunaju, jemu zawdzięcza swe istnienie. Girard zbudował statek parowy, kursujący od Pesztu do Wiednia; w maszynie pierwszy raz zastosował przyrząd, złożony z trzech rur wązkich, aby eksplozyę uczynić nieszkodliwą.
Wkrótce potem Girard powołany został do Warszawy dla założenia w Polsce wielkiej przędzalni. W tymże czasie wynalazca dowiedział się, że wierzyciele sprzedawać mieli we Francyi wszystkie majątki jego rodziny, które obciążył długami hypotecznymi w tej myśli, że pokryje je milion, zapewniony dekretem z 1810 roku. Starał się też ocalić od ruiny dom ojcowski.
Girard stał się wielce popularny w Polsce; przyjął urząd naczelnego inżyniera górnictwa, pozostając obywatelem francuskim. Założył wielką przędzalnię lnu i nadał jej, równie jak osadzie przemysłowej, swe nazwisko (Żyrardów). Obok tego wsławił się tu wielu użytecznymi wynalazkami, jako to: przyrządem do wytłaczania i odparowywania soku burakowego, kołem hydraulicznem do użytkowania z wielkich spadków wody, udoskonaleniem metalurgii cynku, urządzeniem na fasadzie Banku polskiego w Warszawie ciepłomierza i meteorografu w obserwatoryum astronomicznem tegoż miasta, przyrządem do wyrabiania łoża strzelb, maszyną do nadawania ruchu obrotowego ciałom kulistym, funkcyonującą ze ścisłością matematyczną, systemem ogrzewania powietrza w wysokich piecach, wielkiemi maszynami parowemi bez wahadła, wielu przyrządami hydraulicznymi i astronomicznymi, maszynami do rozkręcania i przędzenia pakuł lnianych, dynamometrem kontrolującym, wreszcie maszynami do wyrobu cegły, do młócenia zboża i wyciągania drutu żelaznego.
W 1844 roku Filip Girard, zawsze ubogi, wrócił do Francyi.
Na cztery lata przedtem wydał broszurę, upominając się w niej o swe prawa, pod tytułem: Mémoire au roi, aux ministres et aux Chambres sur la priorité due à la France dans l’invention des machines à filer le lin.
»Upominam się — powiada w niej — dla kraju mego i siebie o prawo przyznania mi wynalazku, który cała Europa, z wyjątkiem Francyi, zawdzięcza mnie i Francyi«.
W 1842 roku Towarzystwo zachęty postanowiło wreszcie złożyć hołd prawdzie; w 1844 roku na wystawie przemysłowej w Paryża podziwiano maszynę do czesania lnu, wynalezioną przez Girarda.
Nieszczęśliwy wynalazca był wówczas już starcem, liczył lat 69 i utrzymywał się z małej pensyi emerytalnej i z jałmużny. W następnym roku umarł, nie otrzymawszy nawet krzyża legii honorowej.
W 1849 roku, to jest w lat cztery po śmierci Girarda, prawa jego były uroczyście uznane. W 1853 roku nagroda narodowa wskutek głosowania przez Ciało prawodawcze udzielona została sukcesorom wielkiego wynalazcy. Gorzkie urągowisko! Józef de Girard, starszy brat Filipa, miał wtedy lat 92 i umarł w roku następnym, poprzedzony do grobu przez brata Fryderyka[60].
Na liście wynalazców, którzy przyłożyli się do udoskonalenia maszyn posługujących do przędzenia, gremplowania i tkania bawełny, winniśmy zamieścić Jozuego Heilmanna, urodzonego w Mulhouse w 1796 roku. Wbrew zwykłym losom wynalazców posiadał on majątek, odziedziczony po rodzicach, zwiększony posagiem żony, wynoszący około 500.000 franków, lecz szatan kusiciel opętał go, wiodąc do wynalazków. Heilmann, żyjący w ognisku fabryk alzackich, dowiedział się, że pierwszorzędni przemysłowcy miejscowi ofiarowali nagrodę 5.000 franków temu, kto wynajdzie nową maszynę do czesania bawełny. Maszyna, dotąd używana do gremplowania bawełny, nie odpowiadała potrzebie, gdyż na materyale ponoszono znaczny ubytek. Heilmann postanowił ubiegać się o konkurs; nie był zresztą już nowicyuszem, zarządzał bowiem pracownią konstrukcyi maszyn, wynalazł maszynę do haftowania, w której jednocześnie funkcyonowało dwadzieścia igieł, maszynę do wymierzania i składania materyi, i wreszcie inną do zwijania pasm przędzy. Warsztat jego do tkania dwóch sztuk aksamitu naraz zajął żywo przemysłowców.
Nowe jednak zagadnienie, jakie Heilmann postanowił rozwiązać, było nierównie trudniejsze; poświęcił lat kilka studyom nad tym przedmiotem, pracował tem pilniej, im cel był odleglejszy. Musiał odbywać doświadczenia kosztowne, budować przyrządy próbne i poprawiać je nieustannie. Heilmann naraził się na tak wielkie wydatki, że cały jego majątek, nie wyłączając posagu żony, pochłonęły koszta, wyłożone przezeń na poszukiwania. Przywiedziony wkrótce do nędzy, naciskany rozpaczliwą potrzebą, musiał pożyczać na życie od przyjaciół.
W tym to czasie straciwszy żonę, postanowił opuścić ojczyznę i poszukiwać w Anglii zajęcia, któreby mu pozwoliło wyżywić dwie córki. Heilmann udał się do Manchester; myśl wynalezienia maszyny do czesania nie opuszczała go na chwilę. Zbudował jej model dla jednego fabrykanta angielskiego, lecz i tym razem doznał zawodu. Powrócił więc do Francyi odwiedzić rodzinę, rozmyślając wszędzie, gdziekolwiek był, nad rozwiązaniem zadania zaprzątającego ciągle jego głowę. Jednego dnia siedząc przy kominku i myśląc o smutnem przeznaczeniu wynalazców, prawie bezwiednie zwrócił oczy na córki, które czesały się; przypatrując się ich czynności coraz baczniej, zdziwił się wielce, jak ich ręka lekka, bez najmniejszej trudności przesuwała grzebień w długich włosach. »Gdybym mógł — rzekł do siebie — rozczesywać w ten sposób maszyną włos długi i oddzielać go od krótkiego, zapomocą grzebienia, działającego w odwrotnym kierunku, mogłoby to wistocie wyprowadzić mnie z kłopotów«.
Jozue Heilmann zabrał się do pracy. Po siedmioletnich przeszło usiłowaniach, wynalazł wreszcie mechanizm, pozornie prosty, lecz w rzeczywistości wielce zawikłany, maszyny do czesania. Poświęcił jednak jeszcze lat kilka pracy nad wydoskonaleniem stanowczem tego wynalazku, który też nic nie pozostawiał do życzenia. Potrzeba widzieć funkcyonującą tę cudowną maszynę, chcąc ocenić jej wartość i dopatrzeć podobieństwa, zachodzącego między jej mechanizmem a działaniem grzebienia. Według wyrażenia jednego znakomitego inżyniera angielskiego, maszyna Heilmanna działa »z taką zręcznością, jak palce ręki ludzkiej«.
Rozczesywa ona z obu końców kosmyki bawełny, układa włókna równolegle od siebie jak najdokładniej, nici długie oddziela od krótkich i łączy jedne i drugie w wiązki odrębne.
Właściciele przędzalni w Manchester ocenili odrazu wartość i korzyści, wynikające z nowej maszyny; jeden z nich wprowadził ją u siebie, sześciu innych fabrykantów złożyli się i kupili przywilej na użytkowanie z niej za 750.000 franków. Właściciele przędzalni wełny ofiarowali wynalazcy podobną sumę, dla zastosowania maszyny w ich warsztatach, a fabrykanci z Leeds zapłacili 500.000 franków za prawo użytkowania z niej w czesaniu lnu. Jozue Heilmann naraz został bogaczem, lecz nie skorzystał z tej fortuny, gdyż umarł w chwili, gdy to świetne powodzenie uwieńczyło jego pracę. Syn, podzielający ojcowską nędzę i przekonania, wkrótce za nim zstąpił do grobu.

Wśród odkryć przemysłowych napotykamy i takie, które,
JOSUE HEILMANN.
Gdybym mógł rozczesywać w ten sposób maszyną włos długi...
pomimo że przedstawiają się skromnie, są niesłychanej doniosłości, ze względu na rezultaty, z nich wynikające.

Do takich należy maszyna do szycia. Historya jej pochodzenia skłania nas opowiedzieć nieszczęścia cichego, lecz odważnego rękodzielnika, który jest rzeczywistym wynalazcą, tego szacownego przyrządu.
Bartłomiej Thimonnier, syn farbiarza z Lyonu, urodził się w Arbresle (Rodan) w 1793 roku. Nauki elementarne pobierał w seminaryum Ś-go Jana; potem został krawcem w Amplepuis (Rodan), gdzie jego rodzina osiedliła się od 1795 roku.
W młodych jego latach, w górach lyońskich fabryki Tarare wykonywały mnóstwo haftów, robotą szydełkową. Rozpatrując się w tych wyrobach, Thimonnier powziął myśl szycia mechanicznego; wymyślił więc maszynę wielce prostą zastępującą rękę hafciarki, i mechanizm ten zastosował do szycia odzieży.
W 1825 r. Thimonnier osiada w Saint-Etienne (Loire).
Jako krawiec, nie posiada najelementarniejszych zasad mechaniki. Przez lat cztery, z trudnością zarabiając na chleb dla rodziny, cały czas spędza w odosobnionem mieszkaniu, zajęty pilnie pracą nie znaną nikomu. Zaniedbuje swój warsztat krawiecki, rujnuje się, traci kredyt, i poczytywany jest za waryata. Wszystko to jednak niewiele go obchodzi.
W 1829 roku wynajduje nowy przyrząd, maszynę do szycia. W 1830 roku pozyskuje patent na ten wynalazek.
W tym czasie Beaunier, inspektor górniczy Loary, będąc w Saint-Etienne, znajduje sposobność widzieć funkcyonujący ów przyrząd. Biegły inżynier ocenia ważność odkrycia i zabiera z sobą do Paryża Thimonniera. W 1831 roku dom Germain Petit et Comp., w którym Thimonnier był dyrektorem, założył przy ulicy Sevres pracownię z 80 maszynami do szycia, dla ubiorów wojskowych.
W owej epoce robotnicy, nie uznając maszyn za użyteczne przyrządy, upatrywali w nich tylko niebezpieczne współzawodnice i często, wzburzeni, je niszczyli. Maszyna Thimonniera uległa temu co i inne losowi. Rozjątrzeni robotnicy wdarli się do jego pracowni, połamali wszystkie przyrządy i zmusili wynalazcę do ratowania się ucieczką. Rozruch ukrócono, winnych ukarano. W kilka miesięcy potem, śmierć Beaunier’a spowodowała rozwiązanie Towarzystwa.
Thimonnier wrócił do Amplepuis w 1832 roku.
Nie zniechęcony niczem, przyjeżdża znowu do Paryża w 1832 roku, pracuje tu jako krawiec, posługując się maszyną do szycia, którą stara się ulepszyć. Po dwóch latach wyczerpane fundusze zniewalają go wracać do kraju.
Tym razem odbywał drogę pieszo z maszyną na plecach, której działanie okazywał w drodze; był zmuszony dla zarobienia kilku groszy na chleb, popisywać się ze swym wynalazkiem, jak sabaudczyk małpą lub świeszczem alpejskim.
Za powrotem do Amplepuis, Thimonnier buduje maszyny i kilka z nich sprzedaje w okolicach. Wszelako sama nazwa przyrządu szwalnia mechaniczna odstręczała od kupna; w końcu nikt nie chciał maszyny nabywać.
W 1845 roku, jako tego dowodzi patent na wynalazek, maszyna wykonywała 200 ściegów w minucie. Wówczas właśnie wynalazca zawiązał spółkę z A. Magnin’em z Villefranche (Rodan). W temże mieście założono fabrykę, wyrabiającą maszyny do szycia, po cenie 50 franków za sztukę.
Piątego sierpnia 1848 roku, Thimonnier wspólnie z Magnin’em otrzymuje nowy patent na ulepszony przyrząd, zatytułowany przezeń haftoszwalnią; wyrabiają się na nim sznury, haftują i szyją wszelkiego rodzaju tkaniny, od muszlinu do sukna i skóry, a to z szybkością 300 ściegów w minucie. Wreszcie zapomocą igiełki obrotowej, wynalazca zdołał wykonywać hafty w przerozmaitych rysunkach i zagięciach, nie zmieniając położenia tkaniny.
Dziewiątego lutego 1848 r. spółka otrzymała już patent angielski za maszyny, wyrabiane odtąd z wielką dokładnością z metalu, lecz rewolucya z 1848 roku raz jeszcze powstrzymała projekt rozwinięcia zakładu na szerszą skalę. Thimonnier musiał udać się do Anglii, gdzie patent jego został odstąpiony towarzystwu spółkowemu w Manchester; wreszcie po kilkomiesięcznym tu jego pobycie wrócił do Francyi.
Maszyna Thimonnier’a, wysłana na wystawę powszechną do Londynu w 1851 roku, wskutek niepojętego fatalizmu, pozostała w rękach korespondenta i przybyła na wystawę dopiero wtedy, gdy już sędziowie ukończyli swoje czynności. Miejsce, jakie jej wyznaczono, zajęły przyrządy amerykańskie, a mianowicie maszyny dwunitkowe z czółenkiem Eliasza How’ego.
Od 1832 do 1856 roku Thimonnier zajmował się ulepszeniami maszyn tego ostatniego rodzaju, lecz nie pozyskał powodzenia, inni skorzystali z jego usiłowań. Trzydziestoletnie walki z pracą i nędzą wyczerpały jego energię.
Umarł ubogi w Amplepuis (Rodan), piątego sierpnia 1857 roku, licząc 64 lat życia.
Przed nim wszelkie próby szycia mechanicznego polegały na układzie wielu igieł, z których każda nawleczona była nitką; system ten, jak niepraktyczny, zarzucony został.
Pierwotna maszyna Thimonnier’a, wyrobiona z drzewa, odbierała ruch zapomocą sznura przenośnego. Za każdą oscylacyą wykonywała jeden ścieg, nie mogła zatem mierzyć się z dzisiejszemi przyrządami, dającemi 800 do 1.000 ściegów na minutę... Nie zmniejsza to jednak jej zasługi, gdyż bądź co bądź była pierwowzorem, cudownych przyrządów tegocześnych, których zastosowania widzimy obecnie w krawiectwie, szewstwie, kapelusznictwie, rymarstwie i t. p.
Liczne rękodzielnie we Francyi i Ameryce wyrabiają dziś tysiące maszyn do szycia i wysyłają je do wszystkich części kuli ziemskiej. Można na pewno wróżyć, że przyjdzie czas, w którym cena tych przyrządów obniży się w tym stopniu, że równie jak zegary, staną się sprzętem domowym, niezbędnym w każdym domu. Można prawie obliczyć czas, w którym powolna, ciężka, denerwująca praca szycia ręcznego będzie jedynie użytkowana w reperacyach odzieży.
Maszyna przyjmie na swe barki te długie godziny pracy, w których robotnik traci wzrok, zdrowie i istnienie, a dobroczynny ten rezultat, nie zapominajmy o tem, zawdzięcza się nieszczęśliwemu Thimonnier’owi.
Jeżeli każdy wynalazek okupiony zostaje ceną nieszczęść i życia, zapełnionego nużącą pracą, to wykonanie wielkich robót publicznych również wymaga ofiar. Dowodem tego dzieje tunelu góry św. Gotarda.
Ludwik Favre, przedsiębiorca tej roboty kolosalnej, umarł nagle wskutek ataku anewryzmu, jaki wywiązał się z warunków życia, zapełnionego trudami i niezliczonymi zawodami. Był to człowiek w swym fachu genialny; sobie samemu zawdzięczał pozyskane stanowisko.
Favre, syn cieśli z Chene, małego miasteczka w kantonie genewskim, w siedmnastym roku życia opuścił kraj i z torbą na plecach, z kilku talarami w kieszeni, jako prosty robotnik, podróżował po Francyi. Przybywszy do Lyonu, rozwiązał w sposób niezmiernie prosty zadanie, które inżynierowie mogli wykonać jedynie zapomocą ogromnych nakładów.
Powodzenie, pozyskane w dokonaniu zamiaru, było dlań początkiem świetnego zawodu. W rzeczy samej od tej chwili powierzano mu najważniejsze roboty, odnoszące się do konstrukcyi dróg żelaznych. Nie posiadając odpowiednich nauk, gdyż zaledwie mógł skończyć szkołę elementarną, uczuwał brak wiadomości naukowych, lecz zastępywał je prawdziwie praktycznym rzutem oka, cudownym talentem organizacyjnym i niezłomną energią, pokonywającą wszystko, gdy chodziło o dopięcie celu.
Favre, po upływie kilku lat zebrawszy wielki majątek, kupił piękną posiadłość w blizkości Genewy, z zamiarem stałego tu osiedlenia się.
Zamiłowany jednak namiętnie w swym fachu, nie mógł żyć bezczynnie, podjął się więc, na nieszczęście dla swego spokoju, przebicia olbrzymiego tunelu w górze św. Gotarda.
Jak tylko Favre zabrał się do tego dzieła, każdą godzinę życia jego zapełniały troski i niepokoje, wynikające nie z wielkości przedsięwzięcia, ani z trudności uorganizowania robót, lecz ze złych chęci i zazdrości administratorów Towarzystwa, których usilnem było pragnieniem, aby Favre zbankrutował, zrujnował się i nie dopiął celu.
Dzięki niezłomnej woli zdołał on wszakże pokonać wszystkie te przeszkody i upewnić się, że tunel będzie skończony w czasie, ściśle określonym, to jest w 1872 roku.
Siedm lat nieustannych walk i obaw wywarło fatalny wpływ na Favre’a organizm; włosy jego zbielały, postać zgarbiła się, chód stał się ciężkim, lecz nic nie mogło go zniechęcić, przełamać.
Wskutek nowego układu z Towarzystwem, Favre miał się zająć przebiciem góry Simplon, niezwłocznie po ukończeniu św. Gotarda. Spodziewał się w tem przedsięwzięciu odzyskać pieniądze, stracone w poprzedniem. Favre wtajemniczał swych przyjaciół we wszystkie swe projekty, pożegnał ich pełen zaufania w swą gwiazdę i powrócił do Goeschenen; lecz wyczerpany pracą, umarł niespodziewanie na polu, będącem areną jego sławy.
Towarzyszył on pewnemu inżynierowi francuskiemu do wnętrza tunelu, nagle padł bez życia, jakby piorunem rażony, w miejscu odległem o 2.800 metrów od wyjścia.
Favre żyć przestał w 1879 roku w miesiącu czerwcu.
Takiemi poświęceniami okupują się dzieła, stanowiące chlubę naszych czasów.






Fryderyk Sauvage. — Dźwięk strun wywierał nań wpływ magiczny.
ROZDZIAŁ IX.
Statki parowe i drogi żelazne.

Historya maszyny parowej, której wprowadzenie w użycie przekształciło całkiem stosunki społeczne, przedstawia nam wysiłki nie jednego, lecz wielu wynalazców. Od eolipili Herona z Aleksandryi aż do potężnych motorów, nadających ruch okrętom lub lokomotywom, ileż rąk uderzało w żelazo, ileż mózgów pracowało nad rozwiązaniem zadania; iluż znakomitych pracowników poprzedziło Watt’a i Stephenson’a, torując drogę słynnym konstruktorom naszego czasu.
Z pośród tych wybieramy wyłącznie ludzi, którzy walczyli i cierpieli; pierwszym z nich ze względu na nieszczęścia, jakie go w życiu prześladowały, jest syn lekarza Mikołaja Papin’a, autora wielu dzieł naukowych.
Dyonizy Papin, urodzony w Blois 22 sierpnia 1647 r., kształcił się na lekarza w Paryżu, lecz nauki doświadczalne i mechanika stosowana pociągały go w tym stopniu, że dla nich porzucił medycynę. Silny protektor i znakomity uczony, o którym mówiliśmy poprzednio, Huygens, dostarczył mu środków poświęcenia się całkiem temu powołaniu.
Papin podzielał jego prace i wkrótce odznaczył się bystrością umysłu, ulepszając w niektórych szczegółach nową maszynę pneumatyczną pomysłu Ottona de Guéricke, prezydenta Magdeburga. Papin dał się poznać pierwszą swą broszurą: »Nowe doświadczenie dotyczące próżni«, na którą Akademia nauk, dopiero co założona przez Colberta, zwróciła uwagę.
Przyszłość zdawała się uśmiechać młodemu fizykowi; uczeni paryscy poważali go wielce, wielki świat nie szczędził mu względów, pomimo to Papin nagle porzucił Paryż i udał się do Londynu, bez żadnego powodu usprawiedliwiającego ten niespodziewany wyjazd.
Dyonizy Papin przybył do stolicy Wielkiej Brytanii w pierwszych dniach 1676 roku i przedstawił się Robertowi Bayle’mu, założycielowi Królewskiego Towarzystwa Londyńskiego. Uczony ten, oddany całkiem wiedzy, w jednej ze swych posiadłości, zdala od zgiełku świata, przyjmował ludzi znakomitych, zamiłowanych w nauce. Młody fizyk francuski znalazł zajęcie w jego pracowni. Przez lat trzy Dyonizy Papin i Robert Bayle pracowali wspólnie i odbyli mnóstwo doświadczeń, dotyczących własności pary wodnej w stanie wrzenia.
Prace te doprowadziły Papin’a do zbudowania przyrządu zwanego kociołkiem Papina. W niedługim czasie potem, to jest w 1681 roku, wynalazca powołany został na członka Królewskiego Towarzystwa Londyńskiego. W kociołku Papina pierwszy raz napotykamy klapę bezpieczeństwa, stanowiącą jeden z głównych organów maszyny parowej.
Dyonizy Papin był dziwakiem i niepoprawnym włóczęgą. W chwili gdy w Anglii, stającej się jego przybraną ojczyzną, oczekiwały go zaszczyty, porzucił wszystko, przyjmując nowe stanowisko, ofiarowane mu w Akademii, założonej w Wenecyi.
Papin dwa lata przebywał we Włoszech, lecz pomimo sławy, z dniem każdym wzrastającej, fundusze jego wyczerpywały się do tego stopnia, że, żałując Anglii, wkrótce do niej powrócił.
W czasie tego drugiego pobytu w Anglii wynalazł pierwszą maszynę, która mu utorowała drogę do wielkiego odkrycia: użytkowania z pary wodnej jako z siły motorowej. Zrazu zamierzał w tej mierze skorzystać z ciśnienia powietrza i w 1687 roku przedstawił Królewskiemu Towarzystwu Londyńskiemu model mechanizmu, przeznaczonego do przenoszenia w dalekie odległości siły rzek. Dowcipna ta maszyna składała się z dwóch wielkich pomp, w których poruszały się tłoki zapomocą spadku wody; wskutek ruchu tłoków wytwarzała się próżnia w rurze metalowej. Sznur, przytwierdzony do drążka tłoka, przesyłał bardzo wielką siłę, skoro tłok zostawał gwałtownie odepchnięty do wnętrza rury wskutek ciśnienia powietrza. System ten, jak widzimy, stanowił w zasadzie mechanizm drogi żelaznej atmosferycznej, funkcyonującej niedawno w Saint-Germain. Nowa maszyna, prawdopodobnie zbudowana wadliwie, nie dała pożądanych rezultatów.
Papina dotknęło żywo to niepowodzenie, radby był wyjść z przykrego położenia i zwrócił swe myśli ku Francyi, lecz nieprzebyta zapora oddzielała go od ojczyzny. Dyonizy Papin był protestantem. Dla powrócenia do Paryża, wejścia do Akademii nauk słynny fizyk musiałby porzucić religię reformowaną, lecz wyrzeczenie się jej przyniosłoby mu hańbę; nie wahał się też skazać siebie na wieczyste wygnanie.
Landgraf Karol, elektor heski, ofiarował mu katedrę matematyki w Marburgu. Papin przyjął ją i udał się do Niemiec. Ponawiając doświadczenia w pozyskaniu siły motorowej zapomocą próżni i ciśnienia atmosferycznego, spodziewał się lepiej rozwiązać wielkie zagadnienie: wytwarzając w pompie próżnię nie zapomocą powietrza, lecz za pośrednictwem prochu armatniego, wybuchającego pod tłokiem.
Papin zbudował maszynę, posiłkującą się prochem w 1688 roku, lecz wkrótce poznał jej usterki; powziął wówczas myśl śmiałą i nową, to jest zamierzył wytworzyć próżnię pod tłokiem maszyny zapomocą pary wodnej. Główny więc element maszyny parowej zrodził się, jak widzimy, w jego mózgu.
Maszyny, budowane zrazu przez Papina, były bezwątpienia niezgrabne, z wielu względów wadliwe i nieodpowiadały całkiem jego nadziejom. Gorzkie krytyki i liczne zarzuty zniechęciły go do nowych poszukiwań, których się wyrzekł na długie lata. Dopiero będąc w Anglii obecnym przy doświadczeniach Savery’ego, i pokrzepiony przez Leibnitza, zamierzył odbyć nowe próby.
W 1707 roku, Dyonizy Papin wydał w Frankfurcie nie wielką książeczkę zatytułowaną: Nowy sposób wznoszenia wody zapomocą siły ognia, w której opisuje nowy system maszyny parowej. Papin polecił zbudować wielki przyrząd, zastosowany do łodzi, która odbyła z powodzeniem próby na Fuldzie.
Wskutek trudności, stawianych mu przez niektóre osoby w Marburgu, Papin postanowił zapoznać Londyn ze swym pierwszym statkiem parowym. W liście z daty 7 lipca 1707 roku, pisanym z Kassel do Leibnitza, Papin uskarża się na przykrości, doznawane od osób, wysokie zajmujących stanowiska, uwiadamia go o swem postanowieniu udania się do Anglii i prosi o poparcie.
Usilne starania Leibnitza u elektora hanowerskiego nie odniosły jednak żadnego skutku. W czasie tym Papin odbywa doświadczenia ze swym statkiem ognistym, pozyskując świetne rezultaty.
»Siła prądu rzecznego — pisze Papin w drugim liście do Leibnitza — była tak słaba w porównaniu z siłą mojej maszyny, że zaledwie można było odróżnić, iż statek prędzej płynął z biegiem rzeki, niż przeciw jej prądowi«.
Wynalazca przygotowywał się do wyjazdu na swym statku parowym do Anglii z rodziną, gdy dowiedział się, że prezydent miasta Münden odmówił mu stanowczo zezwolenia na tę podróż.
»Pozostaję w wielkiem niebezpieczeństwie — powiada Papin — gdyż po tylu trudach i poniesionych wydatkach na statek, zmuszony jestem go porzucić i pozbawić ogół korzyści, jakie mógłbym z pomocą Boską zapewnić mu tą podróżą. Pocieszam się jednak, widząc, że to nie moja wina; nie mogę pojąć, dlaczego mi odmówiono zezwolenia«.
Po kilku dniach nowych i bezowocnych starań zrozpaczony Dyonizy Papin postanowił, pomimo zakazu, spróbować przepływu. Dwudziestego czwartego września 1707 r. wsiadł na swój statek parowy z żoną i dziećmi; całą jego skromną fortunę stanowiło kilka lichych sprzętów domowych. Papin przebywał rzekę, będąc panem fal i wiatrów, wkrótce dopłynął prawie pod miasto Loch, przy spływie Wezery.
Tu występuje przeciw niemu groźnie stowarzyszenie przewoźników. Biegną oni z największym pośpiechem do prezydenta miasta Zeune, który przybiega niemniej spiesznie i podniecony ciekawością zwiedza statek Dyonizego Papin’a. Uprasza wynalazcę o objaśnienie dziwnej małej maszyny, zapomocą której można kierować okrętami bez masztów i żagli, lecz, jako człowiek bojaźliwy i roztropny, oddala się wkrótce, nie mając odwagi zaopiekować się Papin’em. Nazajutrz Dyonizy Papin spostrzega tłum przewoźników, którzy mu oznajmiają, że statek, na którym bez pozwolenia odbył podróż, odtąd do nich należy, na mocy służących im przywilejów; że przycholowany będzie do lądu i zniszczony, a szczątki jego sprzedane zostaną publicznie. Przyprowadzony do rozpaczy Papin protestuje, opiera się, lecz jest sam jeden przeciw wszystkim; napróżno odwołuje się do mieszkańców przedmieścia Loch, prosząc o pomoc, przewoźnicy, nie chcąc stracić zdobyczy, rzucają się na statek i, nie wyciągając go na brzeg, niszczą ze szczętem; burzą też z niepohamowaną zaciekłością maszynę i koła wobec osłupiałego starca.
W ten sposób spełniono gwałt barbarzyński, opóźniając o całe stulecie wynalazek żeglugi parowej, a być może zmieniając przez to losy ludów.
Później znachodzimy Papin’a osłabionego, chorego, w Londynie. Robert Bayle, stary jego przyjaciel, już nie żyje, a nowi członkowie Królewskiego Towarzystwa znają go zaledwie.

Starzec marzy jeszcze o swej ojczyźnie, lecz w końcu
DYONIZY PAPIN.
Zaczęli niszczyć maszynę wobec zrozpaczonego starca...
panowania Ludwika XIV-go nietolerancya religijna, więcej niż kiedykolwiek wszechwładna, wzbraniała mu wstępu. Przez długi czas wynalazca utrzymywał się z lichej płacy Towarzystwa Królewskiego, żyjąc w stanie blizkim nędzy. Dla braku funduszów nie mógł już nigdy ponowić doświadczeń ze statkiem parowym.

»Zmuszony jestem teraz — pisze w jednym liście — rzucić moje maszyny w kąt ubogiego mego kominka«.
Dyonizy Papin żył długo w tem większem ubóstwie, że był obarczony liczną rodziną. Nie możemy dokładnie oznaczyć daty jego śmierci, która według niepewnych podań miała nastąpić około 1710 roku; wszakże nie ulega wątpliwości, że cierpiał długo, znosząc nędzę, opuszczony od wszystkich.
W rok po ogłoszeniu niepodległości Stanów Zjednoczonych Ameryki, to jest w 1784 roku, znachodzimy dopiero nowe próby, dotyczące żeglugi parowej. Nie możemy tu pomijać doświadczeń, odbywanych przedtem przez margrabiego de Jouffroy, francuza, który 15 lipca 1783 r. w Lyonie na Sekwanie żeglował statkiem parowym swego pomysłu. Pomimo szczęśliwego powodzenia tej próby, Jouffroy, nie znajdując nigdzie poparcia, zmuszony był porzucić swe dzieło.
Ameryka, posiadając rzeki rozległe, sprzyjające najwięcej nawigacyi, zdawała się być z natury lepiej uposażoną od Francyi do rozwinięcia żeglugi parowej.
I w rzeczy samej, tu odrodzony został od tak dawna zapomniany wynalazek Dyonizego Papin’a. James Watt zapoznał Anglię z maszyną, dającą się zastosować do żeglugi.
W 1784 r. konstruktor amerykański, John Fitch przedstawił jenerałowi Washingtonowi model statku, opatrzonego wiosłami, którym ruch nadawała para. Wkrótce potem mechanizm ten zużytkowano na szerszą skalę, i wynalazca postanowił odbyć pierwsze doświadczenie wobec publiczności. Wybrał w tym celu Delavare, w sąsiedztwie Filadelfii. Było to podczas lata w 1787 roku, Washington i Benjamin Franklin ocenili, że otwiera się nowa era w historyi postępu, poczytywali też sobie za obowiązek wziąć udział w doświadczeniu wraz z kilkoma członkami Kongresu i popłynęli statkiem Johna Fitch’a. Gdy mały ten statek pod wpływem pary zaczął żeglować, zgromadzone tłumy widzów oniemiały z podziwu. Te wiosła, poruszające się bez żeglarzy — ten dym, wybuchający z długiej rury kominowej, wydały im się cudem. Podziw wzrósł jeszcze gdy dostrzeżono, że statek płynie przeciw prądowi wody z szybkością pięciu i pół mili na godzinę.
Powodzenie było najzupełniejsze. Stowarzyszenie, na którego czele stanęli Franklin i uczony astronom Rittenhouse, zawiązało się w Filadelfii z celem wprowadzenia wynalazku na drogę praktyczną i udoskonalenia go odpowiednio.
W 1788 roku John Fitch pozyskał od rządu amerykańskiego przywilej na wyłączną eksploatacyę żeglugi parowej w pięciu Stanach Ameryki, a jednocześnie składka narodowa przyniosła mu fundusz, potrzebny do wyrabiania maszyn tego rodzaju na szeroką skalę. Fitch postanowił użyć galioty, parą poruszanej, i zorganizował służbę transportową, czynną ciągle pomiędzy Filadelfią a Trenton, to jest na przestrzeni 6 do 7 kilometrów; gdy jednak chciał przystąpić do budowy maszyny parowej wielkich rozmiarów, napotkał prawie nieprzezwyciężone przeszkody. Dano mu do pomocy tylko kowali i ślusarzy niedoświadczonych, stąd też przyrząd, pomimo wielkich wysileń i znacznych nakładów, zbudowany został w opłakanych warunkach i dał najnieszczęśliwsze rezultaty. Galiota parowa płynęła z nierównie mniejszą szybkością od małego statku poprzednio próbowanego.
Nie potrzeba było więcej do pozbawienia odwagi Fitch’a; nadomiar jeszcze niepowodzenia, kapitaliści, którzy mu ofiarowali pomoc, widząc z przestrachem, że pieniądze ich stracone zostały, a wynalazek zamiast doskonalić się upadał, odwrócili się od niego. Wszelako, dzięki poparciu kilku ludzi inteligentnych, John Fitch zdołał znowu zabrać się do pracy.
Zobowiązał się przetworzyć maszynę i nadać statkowi szybkość ośmiu mil na godzinę. Po roku, od chwili gdy przyrzekł spełnić tę obietnicę, wynalazca gotów był ją urzeczywistnić.
Galiota parowa była uroczyście próbowana na rzece pod Filadelfią; od punktu wypłynięcia wymierzano jej szybkość z dokładnym zegarkiem w ręku i przekonano się, że galiota spełniła jak najdokładniej zadanie. Wkrótce potem podobnie uroczyste doświadczenie odbyto wobec tłumów i pod kierunkiem gubernatora Pensylwanii, który na galiocie Johna Fitch’a zatknął flagę Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Czyżby kto temu uwierzył, że mechanik po tak świetnem powodzeniu nagle przestał być witany oklaskiem i popierany? Wskutek niepojętego zastoju umysłowego nie przypuszczano, aby nowy wynalazek miał jaką przyszłość przed sobą. Fitch w oczach współczesnych uchodził za człowieka, pozbawionego zmysłu praktycznego, szydzono z jego zapału, gdy mówił, że przyjdzie dzień, w którym statek jego przepłynie Atlantyk.
Wszelako Fitch, pokrzepiony przez jednego z najwierniejszych mu przyjaciół, doktora Thornton’a, nie zaprzestawał ulepszać swego systemu.
Jedenastego maja 1790 roku statek parowy, płynąc pod wiatr, odbył drogę z Filadelfii do Burlington z szybkością siedmiu mil na godzinę. Tak piękny rezultat był jeszcze nie wystarczający do przywrócenia wiary w żeglugę parową. Z finansowego punktu widzenia przedsięwzięcie to narażało tylko na koszta, nie przynosząc żadnego zysku, akcyonaryusze więc przedsiębiorstwa nie poczuwali się do obowiązku wspierania dłużej nieszczęśliwego Johna Fitch’a. Zerwano z nim. Napróżno zrozpaczony wynalazca zapewniał, że jedno jeszcze wysilenie, a dzieło jego dojrzeje, że ma plan gotowy do wykonania. Napróżno utrzymywał, że blizki jest dzień, w którym statki parowe przepłyną Atlantyk. Żartowano z niego, poczytywano te słowa za przywidzenia. Zmęczony, zniechęcony, John Fitch postanowił opuścić ojczyznę; myśl jego zwróciła się ku Francyi.
W 1792 roku inżynier amerykański wylądował w Lorient. Jakkolwiek opatrzony był listem rekomendacyjnym konsula francuskiego w Filadelfii, Saint-Jean-de-Crévecoeur’a, który już swój rząd zawiadomił o nowym wynalazku, Fitch przedstawił się na scenie, nie wiele przychylnej odkryciom naukowym, gdyż zapełniał ją nieład wojny. Wszelako Fitch’owi pozostawał promień nadziei: znał w Filadelfii Brissot’a, wówczas deputowanego Konwencyi, i znalazł w nim przyjaciela i protektora.
Niestety, protektor ten był gilotynowany 31 października 1793 roku. Wynalazca nasz, odosobniony, ogołocony z funduszów, powrócił do Lorient i tu przywiedziony został do takiej nędzy, że zmuszony był żebrać u konsula Stanów Zjednoczonych o zasiłek na powrót do Ameryki.
John Fitch żył jedynie dla swej idei, gdy jej musiał się wyrzec, istnienie jego nie przedstawiało już racyi bytu. Trawiony głębokim smutkiem, w opilstwie szukał zapomnienia swej nędzy i nieszczęść.
Jednego wieczora, znękany cierpieniem, szedł sam jeden brzegiem Delaware, spoglądając z wyżyny urwiska na arenę swej ubiegłej sławy, a przeklinając losy i ludzi, rzucił się ze skały w fale wodne, w których śmierć znalazł.
W chwili gdy John Fitch zginął, jeden z jego współziomków, Rumsey, który przez krótki czas był jego wspólnikiem, doznał również niepowodzenia w Anglii, usiłując zaprowadzić żeglugę parową. Inny wreszcie współziomek tych nieszczęśliwych ludzi wstąpił na wyłom przez nich opuszczony; tym był Robert Fulton.
Ileż zawodów miał przecierpieć, ileż przeszkód złamać ten człowiek w ciągu krótkiego swego życia, zapełnionego pracą!
Fulton, urodzony w hrabstwie Lancastre w 1765 roku, kształcił się w szkole nieszczęść. Rodzice jego byli biednymi emigrantami irlandzkimi. Trzy lata mając, utracił ojca; nauczywszy się czytać i pisać, wysłany został, dzieckiem będąc jeszcze, do Filadelfii, gdzie przyjął obowiązki ucznia u jubilera.

Młody Fulton odznaczał się niepospolitemi zdolnościami do malarstwa, wszystkie godziny, wolne od pracy, poświęcał malowaniu obrazów; nabył takiej biegłości w tej sztuce, że,
JOHN FITCH.
Zrozpaczony rzucił się ze skały w fale wodne...
mając lat siedmnaście, znalazł w niej środki utrzymania. Przyszły twórca żeglugi parowej został malarzem wędrownym; idąc z pudłem farb i pędzlami na plecach, stawał w oberżach i wykonywał na miejscu krajobrazy i portrety. Osiedlił się wreszcie w Filadelfii, jako malarz-miniaturzysta i tu nabył pewnej sławy, a uciuławszy sobie sporo grosza, kupił w hrabstwie Washington folwark, w którym matka jego na stare lata znalazła przytułek.

Dość jest niekiedy przypadkowego spotkania do zmiany przeznaczeń człowieka.
Stało się to i z Fultonem.
Bogaty Amerykanin Samuel Scorbitt, powziąwszy szczerą życzliwość dla młodego malarza, ofiarował mu pomoc do odbycia podróży do Londynu i wysłał do jednego z swych przyjaciół, Benjamina West’a, protektora rodzących się talentów.
Robert Fulton pojechał. Benjamin West przyjął go, jak przyjaciela, lecz rzecz osobliwsza, niewyjaśniona: młody artysta porzucił nagle malarstwo i poświęcił się całkiem studyom mechanicznym. Przez lat dwa pełnił obowiązki rysownika machin w jednej fabryce w Birmingham, następnie wrócił do Londynu i tu spotkał współziomka swego, Rumsey’a, zajętego doświadczeniami, dotyczącemi żeglugi parowej. Geniusz Roberta Fultona, oddając się mechanice, wstąpił na właściwą drogę.
Młody inżynier zajmował się z kolei licznemi pracami, jako to: projektem nowego systemu kanalizacyi, wyrobem przyrządu do kopania kanałów, młynka do piłowania i polerowania marmuru i t. d. Wszystkie te jednak pomysły nie powiodły się w Anglii.
Fulton, spodziewając się znaleźć więcej poparcia we Francyi, udał się do Paryża w 1796 roku i stąd zwracał myśl swoją ku ojczyźnie. Handel Stanów Zjednoczonych cierpiał straszliwie wskutek wojen, które oddawna pustoszyły Europę. Anglia, posiadając potężną marynarkę, wywarła ucisk na cały świat, konfiskując produkty, wysyłane do Francyi przez cudzoziemców. Fulton postanowił wyswobodzić swój kraj od tego jarzma. Wychowany w Ameryce w zasadach kwakra, znakomity ten współziomek Franklina stał się filozofem ludzkości: pragnął oddać wolne morza światu i w ten sposób przyczynić się do szczęścia ludów. Aby dopiąć tego celu, należało zadać cios potędze morskiej Anglii. Fulton postanowił stoczyć szaloną walkę — jednego człowieka z całym narodem... Wymyślił on w rzeczy samej straszliwe maszyny, mogące oddać mu świat w posiadanie, jako to: statek podwodny i torpillę; zamierzył złożyć tę broń w ręce Francyi dla zniszczenia Anglii. Fulton, jak zobaczymy później, nie liczył na Bonapartego.
W grudniu 1797 roku rozpoczął w Paryżu na Sekwanie pierwsze doświadczenia, polegające na skierowaniu w oznaczony punkt pod wodą pudeł, napełnionych prochem, wybuchającym w danym czasie. Były to jednem słowem torpille, przeznaczone do wysadzania w powietrze okrętów. Podobne doświadczenia kosztowały drogo; wkrótce też Fulton, wyczerpawszy fundusze, zwrócił się do Dyrektoryatu, żądając pomocy od rządu francuskiego; podanie jego odesłano do ministra wojny, a komisya, wyznaczona do zbadania tego wynalazku, orzekła, że projekt mechanika amerykańskiego jest niepraktyczny. Fulton nie mógł uwierzyć, aby wydano podobną, niczem nie usprawiedliwioną opinię. Zbudował piękny model statku podwodnego, spodziewając się, że ten okaz dotykalny przemówi przekonywująco; lecz stracił trzy lata na nieużytecznych staraniach i prośbach bezowocnych. Fulton zwrócił się do Holandyi — również nadaremnie. Wówczas, ożywiony wiarą w swój wynalazek, postanowił własnemi siły doprowadzić go do skutku. Przypomniał sobie o pędzlu, którym zarabiał na życie — i urządził panoramę, która wzbudziła ciekawość całego Paryża, pociągnęła tłumy i napełniała mu kasę. Zebrawszy pieniądz, poświęcił go doświadczeniom, potem pewny siebie, z wiarą w powodzenie, udał się do Bonapartego, zamianowanego naówczas konsulem dożywotnim. Rząd wyznaczył mu fundusze, wskutek przychylnego raportu Volney’a, Monge’a i Laplace’a.
W 1800 roku Fulton zbudował wielki statek podmorski, który wkrótce żeglował od Havru do Rouen. W czasie lata 1801 roku udał się ze statkiem do Brestu i w porcie tego miasta odbył wiele doświadczeń godnych zaznaczenia.
Jednego dnia zanurzył statek aż do ośmdziesięciu metrów głębokości pod wodę, gdzie pozostawał przez dwadzieścia minut; poczem wypłynął na powierzchnię i przebiegł dość znaczną przestrzeń, w końcu statek znowu skrył się pod wodę i dopłynął do portu.
Siedmnastego sierpnia 1801 roku statek przez cztery godziny przeszło pozostawał pod wodą i ukazał się na jej powierzchni w odległości pięciu mil francuskich od przystani.
Fulton odbywał w Breście kilkakrotnie z powodzeniem doświadczenia z torpillami czyli podmorskiemi machinami piekielnemi.
Przyrząd jego składał się z pudła miedzianego, obejmującego sto funtów prochu, którego wybuch w danej chwili mógł być wywołany zapomocą mechanizmu, przypominającego zamek u strzelby.
Wszystko to było przytwierdzone do sznura, mającego trzydzieści metrów długości; mechanizm działał na krawędzi małego statku, przedstawiając najzupełniej zasadę dzisiejszych statków torpillowych. Wynalazcy udało się wysadzić w powietrze szalupę stojącą w przystani, a to nowe doświadczenie tłum ludu przyjął z najżywszym oklaskiem. Fulton starał się zbliżyć swe torpille do krążących przy brzegu kilku statków angielskich, lecz przedsięwzięcie to nie powiodło się, z wielkiem nieukontentowaniem pierwszego konsula.
Bonaparte, zaślepiony rutyną, nie przywiązywał żadnej wagi do nowych wynalazków inżyniera amerykańskiego, nie raczył nawet odpowiedzieć na podanie, które tenże zaniósł do niego.
Fulton, strudzony tą walką, prowadzoną od lat sześciu na korzyść rządu nie pojmującego wartości jego wynalazku, zamierzał odpłynąć do Ameryki; dawny kanclerz Stanu nowojorskiego, Livingston odradzał tę podróż, proponując w zamian, aby z nim wspólnie odbywał doświadczenia, dotyczące wielkiego zagadnienia żeglugi parowej.
Fulton zabrał się do pracy z właściwą mu energią; pojmował on, że poprzednicy jego dlatego tylko doznali niepowodzeń, iż mechanizmy ich nie przedstawiały dostatecznej siły. Przetworzył maszynę statków ognistych, przed nim próbowanych, i wyrobił mały model statku, w którym koła poruszane były za pośrednictwem łańcucha bez końca.
Doświadczenie odbył na małej rzeczułce Eaugronne, w blizkości Plombières, poczem powrócił do Paryża i tu przy współudziale Livingston’a zbudował statek tegoż systemu, lecz wymiarów nierównie większych. Dziewiątego sierpnia 1803 roku statek parowy żeglował po Sekwanie wobec licznego tłumu widzów, wśród których znajdowali się Bougainville, Bossut, Carnot i Perier, delegowani przez Akademię nauk. Statek płynął pod wiatr z szybkością 1.6 m. na sekundę.
Przepyszne to doświadczenie przeszło prawie niespostrzeżenie. Paryżanie, upojeni nowemi zwycięstwami Bonapartego, patrzeli obojętnem okiem na mały statek Fulton’a, który pozostawał długo na kotwicy u brzegu Sekwany, w samem sercu Paryża. Wynalazca zwrócił się raz jeszcze do pierwszego konsula, żądając poddania swego systemu poważnemu zbadaniu.
Bonaparte poczytywał Fulton’a za awanturnika i szarlatana, którego wyłącznym celem było »zgarnąć pieniądze«.
Zaledwie można wierzyć w podobne zaślepienie, a przecież fakt ten nie ulega żadnej wątpliwości. W Pamiętnikach Marmont’a, wydanych w 1857 roku, marszałek podaje szacowne dokumenty, dotyczące rzeczywistej natury stosunków, zachodzących między Fulton’em a Bonapartem.
»Amerykanin Fulton — powiada marszałek Marmont — proponował zastosowanie w żegludze maszyny parowej, jako siły motorowej. Bonaparte, którego uprzedzenia sprzeciwiały się nowym pomysłom, odrzucił projekt Fulton’a. Ten wstręt do rzeczy nowych przypisać należy jego zamiłowaniu w artyleryi... Roztropność nie pogardza ulepszeniami i udoskonaleniami. Widziałem Fulton’a, domagającego się odbycia doświadczeń, pragnącego dowieść skutków tego, co nazywał swym wynalazkiem. Pierwszy konsul obchodził się z nim, jak z szarlatanem, i nie chciał o niczem słyszeć. Wdawałem się dwukrotnie w tę sprawę, nie mogąc rozproszyć wątpliwości w umyśle Bonapartego. Niepodobna obliczyć, coby nastąpiło, gdyby się zgodził na udzielenie sobie objaśnień. Dobry geniusz Francyi zesłał jej Fulton’a — pierwszy konsul, głuchy na głos jego, pozbawił się sam szczęścia«.
Fulton opuścił Francyę w cztery lata potem, to jest w 1807 roku; statek jego parowy Clermont odbył pierwszą podróż do Nowego Yorku, upamiętniając na zawsze urzeczywistnienie żeglugi parowej. Clermont przedstawiał 150 beczek objętości, ośmnastokonna maszyna parowa nadawała ruch statkowi. Zadanie zostało rozwiązane.
Gdy Fulton wstąpił na statek na rzece Wschodniej, tłumy ludu ciemnego i nieprzyjaznego przyjęły go głupiemi drwinkami i groźnymi wrzaskami. Nagle gdy statek popłynął, okrzyk uwielbienia wydarł się ze wszystkich piersi, zniewalając wielkiego mechanika do zapomnienia zniewag, jakiemi był przed chwilą obrzucony.
Niepodobna opisać uniesień zgromadzonego ludu. Wielu ludzi prostych, nieokrzesanych, pozbawionych wszelkich uczuć, dopuszczających się grubych żartów, oniemiało z podziwu; tryumf geniuszu powitany został szalonym oklaskiem.
W kilka dni potem Fulton ogłosił w dziennikach, że urządza przewóz na rzece Hudson od Nowego Yorku do Albany. Clermont odbył tę drogę, wynoszącą 240 kilometrów, w ciągu trzydziestu dwóch godzin. Nikt nie odważył się towarzyszyć Fulton’owi w tej podróży, lecz gdy miał powracać, zgłosił się jeden człowiek. Był nim Francuz, nazwiskiem Andrieux, mieszkający wówczas w Nowym Yorku; powiada Ludwik Figuier w wybornej swej historyi statków parowych. — Wchodząc na statek dla złożenia opłaty za podróż, Andrieux znalazł tu jednego tylko człowieka, zajętego pisaniem w kajucie — był to Fulton.
— Czy powraca pan na swym statku do Nowego Yorku? — zapytał.
— Tak — odrzekł Fulton — spróbuję.
— Może mnie pan zabrać?
— Bezwątpienia, jeżeli chce się pan narazić na też same, co ja, niebezpieczeństwa.
Andrieux zapytał wówczas o cenę przewozu, i sześć dolarów wręczył wynalazcy.
Fulton nieruchomy, zatopiony w myślach, w milczeniu przyjął te pieniądze, Andrieux, lękając się, czy go czemkolwiek nie obraził, zapytał:
— Czyż nie tyle pan żądałeś?
Na te słowa Fulton, zbudzony z marzeń, spojrzał na cudzoziemca, nie ukrywając dużej łzy, błyszczącej w oku.
— Przebacz pan — rzekł głosem zmienionym — myślałem o tem, że te sześć dolarów są pierwszą zapłatą, pozyskaną za długoletnie moje trudy, poniesione dla urzeczywistnienia żeglugi parowej. Pragnąłbym — dodał ściskając ręce pasażera — uświęcić pamięć tej chwili, prosząc pana o podzielenie się ze mną butelką wina, lecz jestem zaubogi, abym mógł ci ją ofiarować.
Wprowadzenie w życie żeglugi parowej w Stanach Zjednoczonych jest jednym z najdonioślejszych wypadków w dziejach ludzkości, który zawdzięczamy Robertowi Fulton’owi, walczącemu do końca życia w sprawie postępu.
W 1814 roku zbudował on dla rządu amerykańskiego fregatę, jak na owe czasy, olbrzymią, mającą 145 stóp długości, poruszaną zapomocą pary. Wynalazca nie miał nigdy ujrzeć tryumfu tego statku. Powracając z Trenton, stolicy New-Jersey, gdzie toczył się proces, popierany przez jego wspólnika, Livingston’a, zaziębił się na rzece Hudson, wskutek ostrego zimna i, trawiony gwałtowną gorączką, zgasł 24 lutego 1815 roku. Fulton liczył zaledwie lat pięćdziesiąt życia. Izba deputowanych Stanu nowojorskiego przez dni trzydzieści nosiła żałobę po tym znakomitym obywatelu.
Gdy Fulton, lekceważony przez wszystkich, porzucił Francyę, Karol Dallery, Francuz, urodzony w Amiens 4 września 1754 roku, poświęcił cały majątek na budowę małego statku parowego, śrubowego, swego pomysłu. Domagał się on natarczywie od rządu i jego ministrów oceny tego wynalazku, lecz gdy nic nie wskórał, zniechęcony udał się jednego poranku do statku, pływającego po Sekwanie, w blizkości Bercy, i rozkazał robotnikom porąbać go w kawałki. Z młotem w ręku pracował sam nad tem dziełem zniszczenia.
Karol Dallery, człowiek niepospolitych zdolności, już poprzednio stał się głośnym z wielu wynalazków. Będąc młodym jeszcze, budował zegary drewniane, zalecające się wielką dokładnością. Zrazu fabrykant organów kościelnych, następnie twórca nowego przemysłu pozłacania wyrobów srebrnych, zebrał majątek, który poświęcił wspomnianemu statkowi śrubowemu. Po zniszczeniu owocu swych trudów Dallery zajął się znowu skromnym fachem pozłacania; umarł w Jouy, licząc lat ośmdziesiąt jeden.
W 1843 roku budowniczy z Boulogne, Fryderyk Sauvage, przedsięwziął wielkie i godne uwagi prace, dotyczące użycia śruby, którą Dallery próbował zastosować do żeglugi; Sauvage poświęcił dwadzieścia najpiękniejszych lat życia na okazanie użyteczności tego przyrządu, odnoszącego dziś tryumfy na wszech morzach, a którym wówczas wzgardził przesąd.
Zrujnowany wskutek poszukiwań, Sauvage, stary, schorzały, w ośm lat potem dostał pomieszania zmysłów. Można go było odwiedzać w domu zdrowia przy ulicy Picpus w Paryżu. Biedny wynalazca spędzał czas, grając na skrzypcach przed klatką z ptaszętami, których świegotanie bawiło go. Dźwięk strun wywierał nań wpływ magiczny, twarz jego wówczas ożywiała się; włos biały wieńczył mu czoło, w oku błyszczał smutek, cała postać starca zdawała się jakby natchniona.
Jeżeli historya żeglugi parowej jest wielce dramatyczna, dzieje dróg żelaznych przedstawiają nam także męczenników.
Koleje żelazne, zbudowane w Anglii z pierwszą lokomotywą Stephenson’a, wprowadzone zostały do Francyi, zwalczając wielkie przeszkody. Gdy Péreire chciał zbudować pierwszą drogę żelazną na linii od Paryża do Saint-Germain, gdy Perdonnet zamierzał przeprowadzić kolej żelazną od Paryża do Rouen, dwóch ludzi genialnych, chwilowo zaślepionych rutyną, a mianowicie Thiers, ówczesny minister robót publicznych, i Arago, członek Izby deputowanych, opierali się z dziwną zaciętością wykonaniu tych projektów.
Thiers odpowiedział Perdonnet’owi, że, gdyby zażądał od Izby koncesyi na drogę żelazną do Rouen, »zrzuconoby go z trybuny«. Arago utrzymywał, że przeprawa przez tunele chłodne i wilgotne zaszkodziłaby zdrowiu pasażerów. Było to w 1836 roku, to jest w czasie, w którym od lat sześciu istniała droga żelazna od Liverpoolu do Manchestru, przewożąca każdodziennie setki podróżnych. Praktyka zatem stwierdziła już użyteczność dróg żelaznych w owym czasie.
Na sześćdziesiąt lat przedtem pierwszy parowóz Cugnot’a (1770) poczytywano za dzieło nieużyteczne, będące poprostu ciekawą zabawką.
Parowóz ten, bezwątpienia bardzo daleki od doskonałości, niemniej wszakże był godzien uwagi. Ruch nadawała mu maszyna z wysokiem ciśnieniem, którą można dziś jeszcze widzieć w Konserwatoryum sztuk i rzemiosł.
Józef Cugnot, urodzony w Void, w Lotaryngii 25 września 1725 roku, młodość spędził w Niemczech, gdzie odznaczył się jako zdolny inżynier. Młody wynalazca, pozostając następnie w służbie księcia Karola w Niderlandach, przybył do Paryża w 1763 roku. Był już wówczas znany z wynalazku nowego modelu strzelby i z dzieła: »Fortyfikacye obozowe«. W czasie tym zajął się budową parowozu, nazwawszy go wozem parowym i przeznaczając do przewozu dział i materyałów wojennych.
Doświadczenie odbyto na dziedzińcu arsenału paryskiego; wóz funkcyonował przedziwnie, pomimo ruchów gwałtownych i zburzenia muru, na który wpędzony został.
Nie pojmowano, niestety, doniosłości tej próby.
Na propozycyę jenerała Gribeauval’a Cugnot otrzymał od rządu francuskiego pensyę roczną sześciuset liwrów. Korzystał z niej aż do rewolucyi, która go pozbawiła tej lichej płacy. Nieszczęśliwy wynalazca, doprowadzony do nędzy, utrzymywał się jedynie z miłosierdzia pewnej damy z Brukseli.
Cugnot umarł, mając lat siedmdziesiąt dziewięć, w chwili gdy drogi żelazne wprowadzone zostały do Anglii.
Pomimo trudności i przeszkód, dzięki usiłowaniom ludzi, postęp miłujących, Francya powierzyła swe drogi lokomotywie.
Dziś koleje żelazne przerzynają świat cały, rozpraszają przesąd, rozsiewają na przebieganych przez parowozy liniach, dobrodziejstwa wiedzy i cywilizacyi.






Vésale wydzierał psom zdobycz wpółzgniłą...
ROZDZIAŁ X.
Lekarze.

Gdybyśmy weszli w dziedziniec przytułku dzieci w Paryżu, wzrok nasz spotkałby się ze skromnym grobowcem, na którym wypisane są nazwiska jednej siostry miłosierdzia i czterech młodych lekarzy. Jeden z nich miał zaledwie lat dwadzieścia. Nieco niżej pod ich nazwiskami odczytujemy — te słowa:

Ofiary poświęcenia, zgasłe przy ratowaniu chorych dzieci[61].

Niepodobna czytać tego lakonicznego napisu bez wzruszenia, unieśmiertelnia on pamięć serc szlachetnych, które, według reguły Hippokratesa, nie zapomniały, że zamiłowanie nauki winno jednoczyć się z miłością ludzkości.
Krup (ślinogorz, błonica — diphtheritis), porywający tyle ofiar wśród dzieci, często podaje sposobność uwydatnienia czynów bohaterskich. Choroba ta cechuje się dążnością do wytworzenia fałszywej błony w przewodzie oddechowym. Dziecię doznaje dolegliwego bólu w krtani (larynx), zdaje się jakby usiłowało oderwać ręką zaporę, powstrzymującą jego oddech. Rozcięcie tchawicy (tracheotomia) jest ostatecznym środkiem ratunku. Ta operacya chirurgiczna zasadza się na przywróceniu komunikacyi pomiędzy tchawicą a powietrzem zewnętrznem ponad krtanią. Są lekarze, którzy z bohaterską odwagą, narażając życie własne, pokonywują w sobie wstręt i walcząc mężnie ze śmiercią, wciągają ustami fałszywe błony kołyszące się w rozwartej tchawicy.
Henryk Blache, asystent szpitali paryskich, starszy syn słynnego lekarza tegoż nazwiska, zgasł 1 sierpnia 1853 roku, licząc 27 lat wieku, wskutek zgangrenowanej błonicy, jakiej nabawił się, lecząc dziecko dotknięte tą chorobą.
Gillette, urodzony w Paryżu w 1800 roku, lekarz w szpitalu dziecinnym, utracił życie 13 października 1866 r. wskutek podobnego poświęcenia.
Podajemy urywek z mowy, wypowiedzianej nad grobem tego męczennika przez zacnego jego kolegę, doktora Roger’a.
»Był on — powiada Roger — pełen miłosierdzia dla innych, a bez litości dla siebie; w dzień i w nocy, bez wytchnienia i spoczynku, Gillette biegł wszędzie, gdzie powoływało cierpienie. Zabiło go poświęcenie. Gillette wezwany został na wieś do dziecka, dotkniętego błonicą. Zapominając o sobie, zabiera dziecię do Paryża, narażając się na niebezpieczeństwo, którego straszliwa potęga znana mu jest doskonale; przez kilka dni oddycha powietrzem, przesiąkniętem zabójczymi miazmatami, i od tej chwili zostaje dotknięty chorobą, utraca siły — krup zwycięża krzepką jego organizacyę«.
Wkrótce potem Gillette, stoik wobec śmierci, oddał ostatnie tchnienie w objęciach doglądającego go przyjaciela. Pożegnał żonę i syna, oddalił ich od siebie, ukrywając przed nimi swe cierpienia. »Teraz — pisał, gdyż już utracił mowę — jestem spokojny, mogę umrzeć.« Życie jego było czyste, bez skazy, śmierć — wzniosła.
Jan Chrzciciel Girard, młody doktor medycyny, był od kilku dni cierpiący, gdy 28 marca 1875 roku, wezwany do dziecka, dotkniętego błonicą, przystąpił do rozcięcia tchawicy. Girard’owi podczas operacyi trysnęło do oczu kilka kropel krwi, a przytem zranił się w lewą rękę. Gdy wrócił do domu, rzekł żonie, że jest zgubiony, gdyż zaraził się krupem. W kilka dni potem Girard zakończył życie. Umarł z rezygnacyą, licząc lat dwadzieścia siedm. Na kilka godzin przed śmiercią śledził postęp choroby i ze spokojem duszy pisał ostatnią swą wolę. Girard rodził się w Volvie w Owernii, w ojczyźnie wielkiego Pascal’a.
W tymże roku Vallérian, liczący lat dwadzieścia trzy, długoletni asystent medycyny, zgasł wskutek ospy, nabytej podczas pełnienia służby w szpitalu.
Moglibyśmy przytoczyć niezliczone przykłady poświęceń.
W tej arenie współzawodniczą z sobą lekarze u łoża dotkniętych chorobami zaraźliwemi i chirurgowie, opatrujący rannych na polu bitwy, narażeni na śmierć, porywającą ofiary.
Podamy jeszcze kilka przykładów.
Jenin de Montègre, urodzony 6 maja 1779 roku w Belley, doktor praktykujący w Paryżu, odznaczył się, jako biegły lekarz i wyborny fizyolog. W 1818 roku udał się na wyspę św. Dominika dla zbadania cech febry żółtej, pustoszącej tę ziemię straszliwie. Przyjęty uprzejmie przez prezydenta rzeczypospolitej Haiti, wyruszył do Port-au-Prince. Przeprawiając się przez rzekę, dostrzegł nagle kobietę tonącą i bez namysłu rzucił się do wody, aby ją ocalić. Wskutek tej kąpieli lekarz zapadł na febrę zabójczą, którą zamierzał tępić, i umarł w cztery dni potem, w trzydziestym dziewiątym roku życia.
Andrzej Mazet, urodzony w Grenobli w grudniu 1793 r., był jednym z pięciu lekarzy, powołanych przez rząd francuski do zbadania febry żółtej, niszczącej Katalonię. Przybywszy do Barcelony 8 października 1821 roku, dotknięty tą chorobą, po upływie kilku dni zakończył życie.
Jan Chrzciciel Laval, urodzony w Tuluzie 25 grudnia 1824 roku, syn ubogiego szewca, został żołnierzem i, pomimo obowiązków służby, znalazł czas studyować literaturę i nauki. Wysiłkiem inteligencyi i woli zdołał zdać egzamin w szkole Val-de-Grâce, poczem pozyskał stopień uniwersytecki i został lekarzem wojskowym. Po odbyciu wyprawy krymskiej Laval dowiaduje się, że zaraza wybuchła na Wschodzie; wyrusza tam zbadać tę plagę i przez lat dziesięć poświęca się leczeniu dotkniętych epidemią, której cechy śledzi. Laval wraca do Francyi. W 1874 roku, powziąwszy wiadomość, że zaraza grasuje w Tripolis, porzuca wszystko i spieszy na spotkanie straszliwego przeciwnika; w rzeczywistości jednak gdzieindziej go lekarz napotkał; epidemia pustoszyła Merdj, w okolicach Benghazy. Laval spieszy tam i niesie pomoc przerażonej ludności. Śmiały chirurg stał się wkrótce ofiarą swego poświęcenia, dotknięty epidemią, umarł z budującą rezygnacyą.
Z pośród chirurgów, którzy zasłynęli z zaszczytnych trudów na polu bitwy, w pierwszym rzędzie pomieścimy Desgenettes’a.
Człowiek ten w rzeczy samej odznaczył się czynami bohaterskimi, przynoszącymi chlubę medycynie. Urodzony w Alençon (Orne) 23 maja 1762 roku, pełnił obowiązki chirurga w armii włoskiej w 1793 roku, następnie Bonaparte powołał go na naczelnego lekarza armii wschodniej. Wylądowawszy w Egipcie, wojsko uległo skutkom palącego klimatu — symptomaty zarazy objawiły się. Należało za jakąbądź cenę uspokoić popłoch, rozsiewający trwogę. Desgenettes złożył dowód poświęcenia, jakiego niewiele przykładów może podać historya. Wobec żołnierzy, zgromadzonych naokoło niego, po dwakroć ukłuł się w pachwinę i pod pachą, szczepiąc sobie w tych miejscach ropę, zebraną z zaraźliwego bąbla. Ten czyn wzniosłego zuchwalstwa uspokoił chorych, z których wielu wyzdrowiało. »Pewnego dnia Berthollet — powiada doktór Pariset — przedstawiał Desgenettes’owi swe hypotezy, dotyczące dróg, jakiemi miazmat zaraźliwy dostaje się do wnętrza organizmu. Według Berthollet’a ślina była pierwszym jego przewodnikiem. Tegoż samego dnia żołnierz, dotknięty epidemią, któremu śmierć zagrażała, leczony przez Desgenettes’a, prosił go, aby z nim podzielił się resztką przepisanego mu lekarstwa. Nie wahając się ani chwili, Desgenettes bierze szklankę z rąk chorego, napełnia ją i płyn wypija. Promień nadziei pokrzepia chorego, lecz obecni pobledli, przejęci trwogą. Desgenettes powtórnie zaszczepił sobie zarazę w większej jeszcze dozie z taką obojętnością, jak gdyby chodziło o rzecz najprostszą«.
W 1805 roku znakomity ten lekarz wysłany został do Hiszpanii w celu obserwowania epidemii, pustoszącej Kadyks, Malagę i Alikante. W późniejszym czasie towarzyszył on armiom francuskim w pochodzie do Prus, Polski, Hiszpanii i brał udział w nieszczęśliwej kampanii 1812 roku. W czasie odwrotu z Rosyi wzięty do niewoli przez nieprzyjaciela, upraszał o wolność cesarza Aleksandra, wspominając, że nigdy nie odmawiał pomocy żołnierzom rosyjskim. Wydany ukaz przywrócił mu wolność, i honorowa eskorta odstawiła go aż do forpoczt francuskich.
Po rewolucyi 1830 roku baron Desgenettes mianowany został lekarzem naczelnym w domu Inwalidów; umarł, licząc sześćdziesiąt pięć lat wieku.
Podczas wojny w Hiszpanii w 1875 roku młody, dwudziestopięcioletni chirurg wojskowy, Leon Roces utracił życie w warunkach godnych zaiste podziwu, podczas krwawej bitwy pod Campones. Wśród najgorętszego boju niósł on pomoc ranionym, nie bacząc, że sam pozostawał w najtęższym ogniu. Kula porywa jego pacyentów. Kapelan pułkowy wraz ze swym pomocnikiem ustępują, wzywając go napróżno, aby się cofnął. Roces, sam jeden niezachwiany, zbliża się ku nieprzyjacielowi, powiewając nad głową chustką białą. »Szanujcie rannych! — woła — upominam się o ich życie w imię cywilizacyi i honoru Hiszpanii!«
W tejże chwili Leon Roces, uderzony kilku kulami, pada bez życia.
Bichat, będący chlubą medycyny francuskiej, zgasł w trzydziestym roku życia, jako ofiara innego rodzaju poświęcenia dla wiedzy. Ósmego lipca 1802 roku pracował on w Hôtel-Dieu, śledząc postęp rozkładu skóry ludzkiej. Naczynie, w którem ją macerował, roznosiło woń tak wstrętną, odrażającą, że wszyscy uczniowie z sali ustąpili, Bichat jednak pozostał, badając fakt, który poczytywał za wielce ważny w poszukiwaniu; notując swe spostrzeżenia, nie opuścił zepsutej, otaczającej go atmosfery. Schodząc ze schodów, zemdlał i padł bez zmysłów na ziemię, a w kilka dni potem już nie żył.
»Bichat znalazł śmierć — pisał wówczas Corvisart — na polu bitwy, liczącem więcej jednę ofiarę; nikt w tak krótkim upływie czasu nie dokonał tylu, co on, rzeczy i z takiem powodzeniem«.
Niebezpieczeństwa, na jakie narażają się adepci, rzeczywiście poświęcający się swej sztuce, łączą się nierozerwanym węzłem z postępem wiedzy. Fizyologia i terapeutyka im zawdzięcza zasadnicze swe podstawy.
Vésale, urodzony w Brukseli 31 grudnia 1541 roku, którego moglibyśmy nazwać twórcą anatomii, badał ciało ludzkie kosztem poświęceń, przed któremi cofnęliby się dziś najodważniejsi uczniowie Eskulapa. Za jego czasów prawa ulegały wpływowi przesądów religijnych, wzbraniających dysekcyi. Vésale, licząc dopiero ośmnaście lat życia, przejęty gorącym zapałem do nauki, nie cofał się przed żadną przeszkodą w pozyskaniu trupów, potrzebnych mu do studyów. W czasie ciemnej nocy szedł na cmentarz Innocents lub Montfaucon i wydzierał psom zdobycz już wpółzgniłą.
Vésale został pierwszorzędnym lekarzem w tej epoce; przez długi czas pełnił obowiązki pierwszego chirurga w armii Karola V-go. Po złożeniu korony przez cesarza w 1555 r., pozostawał na dworze Filipa II-go w Hiszpanii i według opinii niektórych pisarzy skazany został na śmierć przez trybunał Inkwizycyi. Król zmienił ten wyrok na podróż pokutniczą do Ziemi Świętej. Dokładnych dokumentów w tej ciemnej sprawie nie posiadamy, wiadomo tylko, że Vésale udał się do Cypru i Jerozolimy. Gdy słynny ten chirurg wracał do Europy, okręt, na którym płynął, uległ rozbiciu na brzegach wyspy Zante, gdzie też skończył życie, złamany nędzą i chorobą.
Wilhelm Harvey, urodzony w Folkstone, w Anglii, 1-go kwietnia 1578 r., słynny Harvey, któremu nauka zawdzięcza odkrycie krążenia krwi, nie uniknął pomimo swego geniuszu ani szyderstw, ani prześladowań współczesnych. Gdy ogłosił zasady wielkiego obiegu krwi, nowe idee, jakie w tej pracy rozwinął, jakkolwiek oparte na licznych dowodach, na rezultatach ścisłej obserwacyi natury i faktów, napotkały przecież opór powszechny. Obalały one wszystkie zasady, w ówczesnej nauce przyjęte, a słynny Guy-Patin, następca Rianata, dziekana fakultetu medycznego w Paryżu, gnębił go ironią często gryzącą.
Wielki Molier pomścił słynnego fizyologa angielskiego w komedyi »Malade imaginaire«, w której przedstawił Guy-Patin’a i jego szkołę. »Co w nim mnie się podoba — mówi Diafoirus o swym synie Tomaszu — to głównie to, że ślepo podziela poglądy naszych praojców i nigdy nie chce pojąć, ani słuchać rozumu i doświadczeń mniemanych odkryć naszego wieku, dotyczących krążenia krwi i innych opinii tejże wartości«.
Współzawodnictwo, zrodzone wskutek doktryn medycznych sobie przeciwnych, wywoływało często ohydne zbrodnie. Anatom niemiecki, Jerzy Virsung wykrył w Padwie w 1642 roku kanał zewnętrzny trzustki (Pancreas) i w ten sposób przyczynił się do rozwoju idei, dotyczących naszego ustroju anatomicznego.
Virsung, pozyskawszy wielką sławę, pozostawił tem samem w cieniu lekarza dalmackiego, nazwiskiem Cambier’a, praktykującego w temże mieście. Cambier wystąpił przeciw odkryciu fizyologa niemieckiego, zaprzeczając energicznie istnienia kanału trzustkowego. Virsung zawstydził publicznie swego przeciwnika i zniewolił go do milczenia niepokonaną wymową faktów. Lekarz dalmacki, nie mogąc znieść upokorzenia, postanowił zemścić się straszliwie. Jednego dnia uzbrojony karabinem oczekiwał chwili, gdy Virsung wychodzić będzie z domu, i strzelił do nieszczęśliwego, przykładając mu prawie lufę do piersi. Virsung skonał wpośród swych uczniów, przybywających na jego spotkanie.
Chirurg Delpech zginął prawie w tenże sposób, jak anatom Virsung. Dwudziestego dziewiątego października 1832 r. zastrzelony został przez jednego ze swych klientów.
Chociaż Józef Dombey nie był zamordowany, jak dwaj poprzedni lekarze, śmierć jego, niemniej tragiczna i życie, zapełnione wypadkami, obowiązują nas do poświęcenia kilku wierszy jego pamięci.
Słynny ten lekarz i botanik urodził się w Mâcon 20 lutego 1742 roku. Ubodzy jego rodzice nie mogli dać mu wykształcenia, znosić też musiał wszelkiego rodzaju przykrości od obcych. Młody Dombey umknął do Montpelier, gdzie przyjął go jeden z jego blizkich krewnych, słynny Commerson. Tu Dombey zaczął garnąć się do botaniki, uczył się też medycyny i został doktorem w 1768 roku. W kilka lat potem Dombey uczęszcza na wykłady Jussieu’go i Lemonnier’a, odznaczając się pracami samodzielnemi, wskutek których pozyskuje protekcyę Turgot’a. Znakomity minister mianuje lekarza botanikiem Ogrodu królewskiego i wysyła go do Ameryki hiszpańskiej z misyą zbadania roślin użytecznych, mogących być zaklimatyzowanemi we Francyi.
Dombey wsiadł na okręt w Kadyksie 20 października 1777 roku; towarzyszyło mu w podróży dwóch botaników hiszpańskich, Ruiz i Pavon. Przybywszy do Callao, lekarz królewski zajął się zbieraniem roślin w Peru i poczynił wiele nowych spostrzeżeń nad drzewem chinowem. Dombey przesłał do Francyi rezultaty tych pierwszych prac, lecz okręt, wiozący te skarby naukowe, ujęty został przez Anglików 1780 roku i z całym ładunkiem skonfiskowany. W tymże czasie nieszczęśliwego uczonego ogołocono w Callao ze wszystkich rysunków; zabrał je rząd hiszpański pod pozorem, że były dziełem artystów hiszpańskich.
Dombey przebiegł Chili, przybył do wyspy Conception w chwili, gdy zaraźliwa choroba pustoszyła miasto, i zamiast porzucić te miejsca nieszczęsne, tu osiadł, nie szczędząc starań i majątku na leczenie mieszkańców; poczem zajął się swemi badaniami.
Gdy później Dombey wrócił do Kadyksu, skrzynie jego skonfiskowano na korzyść króla hiszpańskiego.
W Paryżu powitał słynnego lekarza Buffon, lecz nieszczęścia i prześladowania, jakich doznał Dombey, skłoniły go do wyrzeczenia się zaszczytów. Nie przyjął ofiarowanego mu krzesła w Akademii nauk, opróżnionego przez Guettard’a i wydalił się do Delfinatu, a następnie osiadł w Lyonie.
W październiku 1793 roku powierzono mu misyę do Stanów Zjednoczonych. Dombey wyruszył w drogę, lecz, pochwycony przez korsarzy, wrzucony został do więzienia w Mont-Serrat, gdzie zakończył życie z cierpień i nędzy. Po jego śmierci pozostałe dzieła wydano staraniem firmy Héritier de Brutelles.
Z pośród ludzi, którym ludzkość zawdzięcza odkrycie czynników znieczulających, wywołujących sen sztuczny, nie dający uczuć bólu, winniśmy uczcić wspomnieniem męża równie nieszczęśliwego, jak nieznanego. Chcemy tu mówić o Horacym Wels’ie, który odbył pierwsze doświadczenia, dotyczące eteryzacyi, po nieoszacowanych rezultatach, pozyskanych przez Davy’ego z tlenku azotu.
W epoce, której całkiem nie były znane osobliwsze skutki, wywierane na organizm przez te czynniki, doświadczenia Davy’ego wywołały podziw ogólny.
Tlenek azotu zaprzątał wszystkie umysły, mówiono wszędzie o tym dziwnym gazie.
Było to w 1799 roku. Lekarz Beddoes założył w Clifton w blizkości Bristol’u, w Anglii, Instytut pneumatyczny, w celu badania gazów, produkowanych przez Cavendich’a i Priestley’a, na które Lavoisier miał rzucić nowe światło. Devy zajął się rozpoznaniem własności chemicznych gazów doówczas znanych i zbadaniem wpływu, jaki one mogły wywierać na organizm jestestw żyjących.
Wskutek osobliwszego trafu pierwszym gazem, jakim oddychał słynny ten uczony, był tlenek azotu.
Sława Instytutu pneumatycznego rozniosła się po całej Europie. W Anglii, Francyi, wszędzie ubiegano się o to, aby oddychać tlenkiem azotu.
Każdego uderzała osobliwsza własność tego gazu, wywołującego śmiech i wesołość, a niektórzy z odbywających z nim doświadczenia zaobserwowali, że gaz ten mógł znieczulać ból fizyczny. Ważny ten fakt nie uszedł bystrości umysłu Davy’ego. »Tlenek azotu, powiada wielki ten chemik, zdaje się posiadać własność niszczenia bólu; możnaby prawdopodobnie z powodzeniem zastosować ten gaz w operacyach chirurgicznych, nie wywołujących zbyt obfitego krwotoku«.
W 1844 roku Horacy Wels, zajmujący się dentystyką w Hartford w Conecticut, w Stanach Zjednoczonych, zapragnął sprawdzić twierdzenia Davy’ego. Oddychał tlenkiem azotu i kazał sobie wyrwać ząb, nie doznawszy żadnego bólu. Następnie ponawiał to znakomite doświadczenie na wielu swych klientach, zdziwionych wielce pozyskanymi rezultatami. Horacy Wels próbował niemniej eteru siarkowego, jako środka znieczulającego, lecz w tej mierze uznawał wyższość gazu rozweselającego, którego wpływ na organizm zdawał mu się nierównie skuteczniejszym.
Wels udał się do Bostonu w celu udzielenia tych nowych faktów fakultetowi lekarskiemu. Tu spotkał dawnego swego towarzysza Mostona, tudzież doktora Jacksona, którym opowiedział całą historyę swych doświadczeń.
Wezwano Welsa do odbycia publicznego doświadczenia wobec uczniów szpitala bostońskiego. W sali operacyjnej rozłożył swe przyrządy i polecił oddychać gazem jednemu z pacyentów, cierpiących na ząb, i ząb wyrwał. Lecz w tejże chwili chory, nie będąc jeszcze uśpionym, zaczął przeraźliwie krzyczeć. Prawdopodobnie Wels użył gazu źle wyrobionego; bądźcobądź, głośny śmiech uczniów zwiększył pomieszanie niefortunnego operatora. Był on tak zgryziony tym wypadkiem, że porzucił dentystykę na zawsze.
Wszelako Morton i Jackson odbywali pomyślnie doświadczenia z tlenkiem azotu i eterem.
Wrotce powodzenie, pozyskane przez nich w operacyach, stało się głośnem wszędzie; odkrycie eteryzacyi powitała cała Europa oklaskiem.
Horacy Wels pozostał w cieniu, zapomniano o nim, udał się więc do Anglii dla udowodnienia swych praw; lecz wszędzie w Londynie znalazł przed sobą drzwi zamknięte.
W 1857 roku przybył do Paryża, lecz i tu jego starania nie były szczęśliwsze. Przywiedziony do nędzy, wrócił do Stanów Zjednoczonych, głęboko zniechęcony.
Wels postanowił pozbawić się życia — i otworzył sobie żyły w kąpieli. Gdy rozpoznawano jego zwłoki, dostrzeżono, że pod ręką miał flaszkę z eterem.
Nieszczęśliwy wynalazca, nie mogąc korzystać z odkrycia, które powinno mu było zapewnić sławę i dostatki, potargał swe życie.
Śmierć Wels’a przeszła niespostrzeżenie — nikt nie uronił łzy na jego grobie.
Prawie w tymże samym czasie Jackson otrzymał nagrodę Montyon’a od Instytutu francuskiego, a Morton ciągnął zyski ze sprzedaży swych praw!
Potomność mniej będzie niewdzięczna i zachowa wspomnienie zasług i współczucie dla tego nieszczęśliwego i nieuznanego młodzieńca, który, przyłożywszy się do uposażenia ludzkości wielkiem dobrodziejstwem, umarł zrozpaczony w zakątku Nowego świata.
Do tych wszystkich nieznanych pracowników, którym cywilizacya niejedno wielkie dzieło zawdzięcza, chociaż o nazwiskach swych dobroczyńców nie wspomina, bo ich nie zna, można zastosować piękne słowa poety Augusta Barbier’a:

Jak tylko gwiazda, co wam przyświecała,
Wypuści ostatni swój promień,
Wnet imię wasze ginie w niepamięci,
Co wszelki ślad życia zaciera.
Nie dla was dzielni, wspaniałe pomniki,
Waszego imienia nikt nie zna;
Naród dobrze pamięta tylko tego,
Co tępi armatą i mieczem!






HORACY WELS.
Pod ręką miał flaszkę z eterem...
Gustaw Lambert. — Padł, ugodzony kulami...
ROZDZIAŁ XI.
Wiedza i ojczyzna.

Ze wszystkich środków, jakie geniusz naukowy zdołał nieść w obronie ojczyzny, nie napotykamy w historyi piękniejszego nad genialną obronę Syrakuzy, obleganej przez Rzymian przed dwoma tysiącami lat przeszło.
Syrakuza, z dwóch stron zaatakowana przez Marcellusa, osłupiała z przerażenia. Nie posiadała żadnego środka oparcia się przeważnej sile nieprzyjaciela i przewidywała z trwogą chwilę, w której poddać się musi zwycięzcy.
Zapomniała, że w jej murach żył wielki obywatel, geometra, obdarzony geniuszem nieograniczonym i gorącym patryotyzmem.
»Archimedes — powiada Plutarch — nadał bieg swym maszynom i w tejże chwili armia rzymska obsypana została gradem pocisków, istnym deszczem kamieni, wyrzuconych z siłą straszliwą. Nikt nie mógł oprzeć się ich ciosom, niszczyły wszystko na swej drodze, wywołując nieład w szeregach wojowników. Flota rzymska kruszyła się pod ciosami belek, wysuwanych na blanki murów, a następnie spadających na okręty i zatapiających je w przepaściach morza. Ręce żelazne lub dzióby żórawie unosiły wielkie okręty w powietrze i utrzymując przód statków w górze, tył ich zanurzały w morskich topielach; albo też wskutek ruchu obrotowego okręty kręciły się w kółko, a następnie druzgotały o rafy podwodne lub skały, ciągnące się u podnóża murów miasta. Większa część żołnierzy, składających osadę okrętów, ginęła«.
Dyodor Sycylijski, Hieron i Pappus piszą, że Archimedes zdołał nawet spalić flotę rzymską, koncentrując światło słoneczne zapomocą szkieł.
Doświadczenia, nie ulegające wątpliwości, okazały, że, jeżeli znakomity ten mechanik posługiwał się zwierciadłami płaskiemi, to niecenie ognia było rzeczywistością, o czem świadczą starożytni historycy[62].
Cała ludność Syrakuzy stała się ciałem, poruszanem geniuszem Archimedesa; był on duszą, ożywiającą nie tylko ludzi, ale i maszyny jego pomysłu. »Tak wielka trwoga owładnęła Rzymianami — powiada Plutarch — że, jak tylko spostrzegli na murach miasta kawałek sznura lub belki, cofali się, wołając w ucieczce: oto znowu jakaś maszyna Archimedesa, przeciw nam zwrócona!«
Możemy uwierzyć w cuda mechaniki, dokonane przez Archimedesa, genialnego obrońcę ojczyzny, bo badania późniejszych uczonych przyznały jemu liczne, potężne, do jego czasów nieznane środki walczenia z nieprzyjacielem.
W rzeczy samej Archimedes pracami swemi stanął na czele najsłynniejszych matematyków. »Ci, którzy są w stanie go zrozumieć — powiada Leibnitz — mniej cenią odkrycia najgenialniejszych mężów czasów nowożytnych«. Lagrange mówi o nim, że był twórcą mechaniki w starożytności.

Zawdzięczamy Archimedesowi kwadraturę paraboli i
ARHIMEDES.
Żołnierz rzymski pozbawił go życia...
wykrycie stosunku, istniejącego pomiędzy kulą a walcem. To ostatnie twierdzenie jest jednem z najważniejszych w geometryi.

Nadto winniśmy temu uczonemu wynalazek linii spiralnej, czyli mechanizmu, zwanego śrubą Archimedesa, odkrycie zasady hydrostatyki, jego imieniem nazwane, teoryę drąga i ciał pływających.
Król Hieron zlecił mu budowę kolosalnego okrętu, będącego arcydziełem, którego opis podaje Ateneus.
Geniusz Archimedesa nie zdołał zbawić ojczyzny. Rzymianie zdobyli podejściem Syrakuzę, i pomimo zakazu Marcellusa, Archimedesa zabił żołnierz rzymski. Według Tytusa Liwiusza, słynny geometra siedział wówczas na placu publicznym, zatopiony w rozmyślaniach, wpatrywał się w figury, jakie nakreślił na piasku, gdy nadbiegł żołnierz rzymski i powalił go.
Jeżeli opuścimy czasy starożytne dla zbliżenia się do naszej epoki, napotkamy znowu w czasie wojen pierwszej Rzeczypospolitej francuskiej wielkie czyny, dokonane przez naukę w celu zbawienia ojczyzny; napotkamy wśród wypadków historycznych ludzi z podniosłą duszą, przynoszących chlubę ludzkości.
Takim był w pośród wielu Łazarz Carnot, urodzony w Nolay, małem miasteczku burgundzkiem, 13 maja 1753 r.
Po ukończeniu nauk szkolnych w Mézières genialny ten mąż odznaczył się pracami matematycznemi, a mianowicie twierdzeniem, dotyczącem ubytku siły, poczytywanem za jedno z najpiękniejszych odkryć w mechanice.
»Piękne to i nieoszacowanej wartości twierdzenie — powiada Arago — znane jest wszystkim inżynierom; prowadzi ich ono do praktyki i strzeże od popełniania grubych błędów, jakich dopuszczali się ich poprzednicy«.
W 1792 roku Carnot w pośród niebezpieczeństw, zagrażających Francyi, postanowił poświęcić dla obrony ojczyzny całą swą wiedzę, wszystkie siły i wolę.
Na początku 1793 roku klęski, spadające jedna po drugiej, zdawały się sprowadzać Francyę do zupełnej ruiny, gdy Carnot wstąpił do Komitetu ocalenia publicznego, przyjąwszy administracyę wydziału wojny i kierunek zwierzchni nad operacyami wojennemi.
Położenie było rozpaczliwe. Nieład, niesnaski, brak żywności i pieniędzy dawały się uczuwać wszędzie. Od Północy, od Wschodu, od Pirenei i Alp nieprzyjaciel wkraczał na ziemię francuską. Linia Loary pozostawała w ręku stutysięcznej armii zbuntowanych wandejczyków. Lyon wzburzył się; Tulon poddał się Anglikom. Wojska francuskie, bez broni, bez zapasu amunicyi i żywności, pozostawały w stanie najzupełniejszego zniechęcenia i rozstroju.
Carnot cudami inteligencyi, pracy i nauki podźwignął wszystko, zaopatrzył we wszystko i wszystko ocalił. Współcześni mogli o nim wyrzec, że przygotował zwycięstwo, a potomność w zupełności tę opinię potwierdza. Carnot użył do swego dzieła prostego sierżanta, którego po upływie kilku miesięcy zamianował generałem dywizyi, potem generałem naczelnym. Sierżant ten nazywał się Hoche. Gdy w jakiem miejscu wojsko doznało niepowodzenia, Carnot zaradzał złemu, i wypadki zmieniały postać.
Maubeuge obsacza sześćdziesięciotysięczna armia księcia koburskiego. Generał Jourdan na czele wojska francuskiego otrzymuje rozkaz pospieszenia z odsieczą; lecz siły jego są słabsze od nieprzyjaciela, generał waha się wystąpić zaczepnie. Carnot oburzony wyrusza niezwłocznie do armii, zmusza Jourdana do kroków zaczepnych, lecz widzi, że pierwsze kolumny wojska francuskiego zostają odparte. Carnot odbiera natychmiast dowództwo generałowi, chwyta karabin i rzuca się na nieprzyjaciela. W kilka chwil potem książę koburski, cofa się, i Maubeuge zostaje ocalone.
W ciągu dwóch miesięcy Tulon był odzyskany, wandejczycy poskromieni, i wszystkie granice oswobodzone.

Wywołany z kraju za rządów Dyrektoryatu, po 18-tym brumaira Carnot, wróciwszy do Francyi, usunął się od życia publicznego, zamianowany trybunem w 1802 roku. Następnie zaliczony do członków Instytutu francuskiego, wydał dzieło
ŁAZARZ CARNOT.
Chwyta karabin i rzuca się na nieprzyjaciela...
wielce cenne, zatytułowane: »Uwagi nad metafizyką rachunku ilości nieskończenie małych«. Nie zajmując się nigdy ani sobą, ani swym majątkiem, Carnot zawsze starał się być użytecznym ogółowi.

Klęski w 1813 roku wywołały go z cichego ustronia. Napoleon mianował go gubernatorem Anvers; Carnot bronił tego stanowiska z taką odwagą i biegłością, że zachował je Francyi aż do traktatu, zamykającego wojnę.
W czasie abdykacyi Napoleona Carnot powołany był na członka rządu tymczasowego; po ujęciu władzy przez Burbonów został wygnany. Carnot przez pewien czas mieszkał w Warszawie, potem osiadł w Magdeburgu, gdzie pozostał do śmierci.
»Sprawy prywatne mego ojca — powiada Hipolit Carnot — wiązały go z Magdeburgiem, którego też nigdy nie opuszczał. Upodobania swe zawsze stosował do skromnego majątku, jaki posiadał. Nikt od niego nie był mniej wymagający i nikt więcej uczynny dla innych«.
Carnot lubił przechadzki, z których zawsze odnosił jakiś pożytek, jakie studyum naukowe, sentencyę moralną lub utwór poetycki. Lubił namiętnie muzykę i kwiaty, czuł się szczęśliwym w ustroniu, pośród książek. »Gdy chcę mówić, piszę — mawiał gdy chcę słuchać, czytam«.
Żaden podróżny, z przejeżdżających przez Magdeburg, nie pominął sposobności widzenia słynnego wygnańca.
Do ostatniego tchnienia miłość ojczyzny była panującem uczuciem Carnot’a. »Lud francuski — pisał na kilka dni przed śmiercią — jest ze wszystkich ludów najlepszy«.
Wszelako stan jego zdrowia z każdym dniem pogarszał się.
»Wegetuję spokojnie — mawiał — jak stary dąb, chylący się do upadku«.
Carnot oddał ducha spokojnie, bez cierpień, 2 sierpnia 1823 roku.
W czasie gdy Carnot zarządzał operacyami wojennemi, dokonano odkrycia nadzwyczajnego, które przyłożyło się do powodzenia wojsk francuskich. Chcemy tu mówić o telegrafie powietrznym pomysłu nieszczęśliwego Klaudyusza Chappe’a.
Klaudyusz Chappe, synowiec księdza Chappe Auteroche, urodził się w Brûlon, w departamencie Sarthe. Będąc najmłodszym z licznej rodziny, poświęcił się stanowi duchownemu i otrzymał beneficyum w Bagnolet, w pobliżu Provins; posiadając znaczne dochody, czynił zadość swym upodobaniom w poszukiwaniach fizycznych.
Klaudyusz Chappe odebrał wykształcenie w seminaryum w blizkości Angers; bracia jego, których bardzo kochał i żałował gorzko, że od nich musiał być oddzielony, pozostawali na pensyi w odległości pół mili francuskiej od seminaryum. Dla rozerwania się wśród nudów rozłączenia wymyślił dowcipny sposób korespondowania z braćmi. Była to linia drewniana, obracająca się na czopie i utrzymująca w obu końcach linijki ruchome, zapomocą których przesyłał znaki, odpowiadające literom i słowom.
Ta zabawka dziecięca doprowadziła go później do telegrafu powietrznego, który wynalazł w czasie wojen Rzeczypospolitej i chciał oddać na użytek armii francuskiej.
Klaudyusz Chappe przybył do Paryża w 1792 roku. Po wielu trudnościach i zawodach otrzymał pozwolenie na urządzenie telegrafu w małym lewym pawilonie rogatki de l’Étoile. Dwaj jego bracia pomagali mu w doświadczeniach, które dały jak najpomyślniejsze rezultaty.
Wynalazca, doznawszy przedtem wielu trudności, mniemał, że jest wreszcie u pożądanego kresu swych usiłowań, że usługi, jakie przyniesie wynalazek, uwieńczą jego dzieło. Próżne złudzenie!
Podczas nocy kilku zazdrosnych czy niegodziwców, jednem słowem, kilku złych ludzi, zawsze gotowych do niszczenia nowych pomysłów, wkradło się do pawilonu i uniosło przyrząd telegraficzny.

Tajemnicze zniknięcie telegrafu zniechęciło Chappe’a i jego braci. Prawdopodobnie wyrzekliby się raz na zawsze tego przedsięwzięcia, gdyby nie wypadek, który ich ożywił
KLAUDYUSZ CHAPPE.
Banda łotrów podłożyła ogień pod jego telegraf...
promieniem nadziei. Starszy z braci Chappe mianowany został przez departament Sarthe członkiem Zgromadzenia Prawodawczego. Licząc na poparcie nowego deputowanego, Klaudyusz Chappe raz jeszcze wrócił do Paryża, gdzie same tylko zbierał gorycze, i urządził inny telegraf w pięknym parku, jaki posiadał Lepelletier de Saint-Fargeau w Ménilmontant.

Bracia Chappe pracowali z zapałem nad udoskonaleniem tego narzędzia, gdy spotkały ich nowe nieszczęścia. Jednego poranku przybiegł do nich ich pomocnik, zadyszany, wystraszony, nagląc do ucieczki. Ruch ciągły nowych sygnałów zaniepokoił lud, który w tych wielkich czarnych ramionach, wznoszących się ku niebu i opuszczających ku ziemi, upatrywał jakiś spisek podejrzany.
W 1792, równie jak w 1870 roku, rozpowiadano o zdradzie i szpiegach; mniemano, że przyrząd służy do tajemnej korespondencyi z królem i innymi więźniami w wieży Temple. Jakaś banda łotrów żądała głowy Chappe’a i podłożyła ogień pod jego przyrządy telegraficzne.
Wkrótce potem Chappe, podrażniony temi przeszkodami, żąda po raz trzeci upoważnienia na urządzenie własnym kosztem nowych maszyn i pozyskuje na to pozwolenie dzięki poparciu swego brata deputowanego. Urządza trzy stacye, z tych jedną w Ménilmontant, drugą — w Ecouen, trzecią — w Saint-Martin-du-Tertre. Każdą z trzech tych stacyi przedzielała odległość trzech mil francuskich. Ostatecznie wszakże urządzenie przez braci Chappe telegrafu powietrznego, który funkcyonował w całej Europie przed wynalezieniem telegrafu elektrycznego, nastąpiło w 1793 roku.
Gdy służba tych stacyi nabyła dostatecznej wprawy w obchodzeniu się z przyrządem, wynalazca upraszał rząd o wyznaczenie biegłych do oceny telegrafu. Rok cały oczekiwał na rezolucyę. Podanie jego prawdopodobnie zaginęło w labiryncie administracyi.
Deputowany, nazwiskiem Romme, posiadający pewne wykształcenie naukowe, wynalazł podanie Chappe’a w biurach wychowania publicznego. Uderzony jasnością poglądów, rozwiniętych w tej pracy, pojmując wysoką jej wartość, zawiadomił Komitet o wynalezieniu dokumentu i dodając mu największe pochwały. Mianowany referentem tego projektu 4 kwietnia 1793 roku, Romme wstąpił na trybunę z przedstawieniem Chappe’a w ręku i uzyskał od Konwencyi sumę 6.000 franków, przeznaczoną na doświadczenia, dotyczące telegrafu.
Doświadczenia odbyto 12 lipca tegoż roku. Komisarze Konwencyi Daunou i Lakanal, z Abrahamem Chappe’m udali się do stacyi Saint-Martin, będącej jedną z końcowych, zaś Arbogast z kilkoma innymi deputowanymi i Klaudyuszem Chappe’m badali działanie przyrządu w Ménilmontant.
Doświadczenia trwały trzy dni. Z odległości siedmiu mil francuskich wszystkie depesze przesyłano z dokładnością i szybkością zdumiewającą.
Za powrotem do Paryża komisarze złożyli Konwencyi raport, wskutek którego Zgromadzenie Narodowe poleciło niezwłocznie zaprowadzić linię telegraficzną między Lille a Paryżem. Klaudyuszowi Chappe’mu poruczono urządzenie tej pierwszej linii, przyczem Konwencya poczytywała sobie za obowiązek nadać mu przy tej sposobności osobliwszy tytuł: inżyniera telegrafu.
Roboty, prowadzone w celu urządzenia tej linii, rok przeszło trwały. Nie potrzebujemy wyliczać trudności i przeszkód, jakie należało przezwyciężyć, ani mówić o niepospolitej energii, którą rozwinięto, chcąc wprowadzić w bieg nowy ten system. Trudności pokonano odwagą, wytrwałością i zgodnością rodziny w prowadzeniu dzieła, od którego powodzenia zależała sława wynalazcy.
W końcu 1794 roku roboty ukończono. Linię telegraficzną otwarto między Paryżem a Lille, i 30 listopada telegraf ten doniósł Konwencyi o zdobyciu przez Francuzów Condé, skąd wyparowano Austryaków.
Telegram w ciągu kilku minut nadszedł z Lille do Zgromadzenia Narodowego. Prezes odczytał depeszę przy oklaskach całej sali.
Przesłano natychmiast zapomocą telegrafu powietrznego odpowiedź następującą: »Armia północna dobrze się zasłużyła ojczyźnie«. Jednocześnie wysłano dekret, zmieniający nazwę Conde na Nord-libre.
Depesza, odpowiedź i dekret przesłane zostały tak szybko, że osłupiały nieprzyjaciel zapytywał się, czy Rzeczpospolita nie posługuje się jakimi środkami czarodziejskimi, lub czy Konwencya nie zasiada wpośród armii francuskiej.
Telegraf powietrzny, który przed wynalezieniem elektrycznego oddał tyle usług Francyi i całej Europie, wszedł od tej chwili w powszechne użycie. Zrodziła go, równie jak fabrykacyę sztucznej sody i saletry, równie jak użytkowanie z siarki pirytów żelaznych, równie jak cały przemysł francuski, potrzeba prowadzenia straszliwej wojny, która na wszystkich punktach miała się zakończyć zwycięstwem.
Klaudyusz Chappe zakończył życie za pierwszego cesarstwa; szczęśliwy patrzał na uwieńczenie swego dzieła, odbierał podzięki i uwielbienia, mimo to za przecierpiane tortury moralne słusznie mu się należy miejsce pomiędzy męczennikami w imię nauki.
Sylwian Bailly, urodzony w 1736 roku, był jednym z tych słynnych uczonych, którzy oddają naukę na usługi ludzkości i ojczyzny. Spostrzeżenia jego nad księżycem i gwiazdami zodyakalnemi tudzież dzieło: Historya astronomii starożytnej i nowoczesnej otwarły mu podwoje przybytku wiedzy. Mianowany członkiem paryskiej Akademii nauk, pracą dosięgnął wyżyn w hierarchii naukowej. Bailly również dosięgnął wysokich stanowisk w hierarchii politycznej i stał się ofiarą namiętności, od których stronił, powodowany naturą swego charakteru.
Wyborem współobywateli powołany został na dostojne posterunki: mianowany był pierwszym wyborcą w swym okręgu, pierwszym deputowanym Paryża w Zgromadzeniu Stanów Jeneralnych, pierwszym Prezydentem Zgromadzenia Konstytucyjnego i pierwszym merem stolicy. On to przewodniczył deputowanym w dniu Serment du Jeu de Paume.
Bailly, zawsze prawy, stały, umiarkowany, ludzki, skazany został na śmierć przez trybunał rewolucyjny, który nieco później wysłał pod gilotynę znakomitego Lavoisier’a.
Lud rozszalały, pragnący krwi, sam wystawił rusztowanie dla Bailly’ego; prowadzono go na nie wśród złorzeczeń i zniewag tej samej ludności, której był niedawno bożyszczem. Nieugięta stałość jego charakteru nie zachwiała się ani na chwilę. Gdy deszcz drobny ziębił jego członki, jeden z oprawców rzekł: »Ty drżysz, Bailly«. — »Tak, mój przyjacielu, lecz to z zimna« — odrzekł uczony.
Sylwian Bailly stracony został 21 listopada 1793 roku; liczył 57 lat życia.
Podczas opłakanej wojny francusko-pruskiej w 1870 r. wiedza przychodziła również w pomoc patryotyzmowi. Jakkolwiek oblężony Paryż nie miał swego Archimedesa, przecież balony i gołębie, wysyłane z fotomikrograficznemi depeszami, pozostaną na zawsze chlubnem świadectwem genialnych zastosowań fizyki w sztuce wojennej. W czasie oblężenia Paryża znajdujemy również obrońców, nieszczęśliwszych wprawdzie od swych przodków z 1792 roku, niemniej jednak odważnych i poświęconych ojczyźnie.
Do bohaterów tej epoki zaliczyć winniśmy Gustawa Lambert’a, dowódcę wyprawy francuskiej do bieguna północnego, który jako prosty żołnierz wstąpił do wojska. Gdy Paryżanie wykonali ostatnią wycieczkę z Buzenval 19 stycznia 1871 r., Lambert biegł najpierwszy, wystawiając śmiało pierś na strzały nieprzyjaciela. Wkrótce potem padł, ugodzony kulami, i zakończył życie w ambulansie Grand Hôtel.
Wstępując w ślady Rzymian z epoki bohaterskiej, wolał umrzeć, niż być zwyciężony.






Mikołaj de Condorcet. — Dozorca zastał tylko trupa...
ROZDZIAŁ XII.
Filozofowie ekonomiści.

Mikołaj de Caritat, margrabia de Condorcet, urodzony w Ribemont, w Pikardyi (Aisne), 17 września 1743 roku, był jednym z najznakomitszych matematyków i filozofów francuskich. Condorcet pochodził ze starożytnego rodu komitatu aweniońskiego, matka jego, niewiasta oddana zupełnie tylko pobożności, poświęciła syna Najświętszej Pannie i ubierała go w sukienki dziewczęce do dziewiątego roku życia.
Condorcet, z pozoru chłodny, filozof, ukrywał w duszy uczucia najgorętsze. »Był to wulkan, przysypany śniegiem« — powiada d’Alembert.
Ten żarliwy obrońca wolności, twórca zasad z 1789 r., zasłużony literat, utalentowany matematyk, miał stać się, jak tylu innych, ofiarą demagogii rewolucyjnej.
Arago, na podstawie portretów i podań ludzi współczesnych Condorcet’owi, kreśli w ten sposób jego obraz:
»Condorcet był wysokiego wzrostu, głowę miał kolosalnej objętości, ramiona barczyste, ciało krzepkie, nieproporcyonalne, z wątłemi cienkiemi nogami, które prawdopodobnie wyglądały tak niezgrabnie z powodu braku ruchu w dzieciństwie i sukienek dziewczęcych, gimnastykę utrudniających, w jakie go matka przybrała. Ruchy też Condorcet’a były ociężałe. Ktoby go widział idącego, rzekłby z pewnością: »To musi być jakiś poczciwiec«, lecz bynajmniej nie powiedziałby: »To człowiek inteligentny«.
Condorcet nie uczęszczał nigdy do szkół publicznych, być może dlatego, aby jego ubiór dziewczęcy nie stał się przedmiotem żartów i szyderstw kolegów. Zdaje się też, że nie wiele uczył się do jedenastego roku życia, w którym to wieku wuj jego, biskup z Lisieux, zajął się wychowaniem chłopca, a następnie powierzył go pewnemu jezuicie.
Gdyby wpływ wychowania był tak wielki, jak pospolicie mniemają, to niezaprzeczenie Condorcet zostałby jakim dostojnikiem kościoła lub niezachwianym arystokratą. Pochodząc z rodu, w którym utrzymywały się wszystkie tradycye szlacheckie i religijne, w którym tego tylko poczytywano za człowieka, kto nosił suknię duchowną lub szpadę, otoczony tylko prałatami i wojskowymi, wykołysany na kolanach matki pobożnej, karmiony ciągłymi morałami, czemże został Condorcet, gdy podrósł? Oto antytezą wszystkich zasad, które w jego sercu szczepiono. Owocem tak przezornego wychowania było, jak powiada Arago — w kwestyi polityki najzupełniejsze zerwanie z wszelką ideą przywilejów dziedzicznych — w kwestyi religijnej sceptycyzm, posunięty do ostatecznych granic.
Czyż po tem wszystkiem można być pewnym wpływu wychowania na pewne umysły?
W trzynastym roku życia, oddany w ręce jezuitów w Reims, a mianowicie w 1756 roku, Condorcet w ich kolegium zakończył, jak się zdaje, nauki.
W 1758 roku znajdujemy go w Paryżu, oddanego studyom matematycznym w kolegium nawarskiem, w słynnym instytucie, zmienionym dziś na szkołę politechniczną, w którym również pobierał nauki Lavoisier. Kolegium nawarskie podzielało z Sorboną przywilej urządzania rozpraw publicznych i udzielania stopni naukowych z filozofii, teologii i innych umiejętności.
Condorcet w tym zakładzie poczynił szybkie i znakomite postępy. Po upływie dziesięciu miesięcy, mając lat szesnaście, bronił rozprawy z analizy matematycznej, w kwestyi wielce trudnej, wobec d’Alembert’a, Clairaut’a i Fontaine’a — i zachwycił tych słynnych uczonych. Ci, oddając mu pochwały, przepowiedzieli, że młody ten człowiek zostanie kiedyś ich kolegą w Akademii nauk.
Wskutek takiej zachęty Condorcet oddał się z gorętszym jeszcze zapałem studyom matematycznym, pomimo zawziętego oporu i zaklinań wszystkich członków jego rodziny, pragnących, aby, idąc za przykładem ojca, wybrał zawód wojskowy, podług nich jedynie godny potomka starożytnego rodu. Po ukończeniu kolegium złączył się z Giraud de Kéraudon’em, dawnym swym nauczycielem matematyki.
Wszelako Condorcet był już głębokim myślicielem. Bogata jego inteligencya nie mogła poprzestawać na samej matematyce. Inna wiedza, studyująca moralność, której nabywa się bez nauczycieli, gdyż czerpie ona natchnienia w sercu, upomniała się o swe prawa w duszy młodego człowieka i pierwsze wyrzuciła błyskawice. Condorcet sam nas o tem objaśnia w liście, pisanym do Turgot’a, zatytułowanym: Moje wyznanie wiary. Powiada w nim, że od lat młodzieńczych wyrobił sobie zasady moralności, któremi kierował się w całem życiu.
»Wzgląd na sprawy osobiste — powiada on — powinien zawsze milknąć przed obowiązkiem sprawiedliwości; potrzeba też zachowywać uczucie naturalne, które poczytuję za źródło wszelkiej cnoty«.
Ta moralność, ta sprawiedliwość i czułość były w rzeczy samej przewodnikami w życiu Condorcet’a, odcisnęły się one w jego wszystkich pismach, rozprawach i czynnościach. Znachodzimy w nim publicystę, administratora, trybuna, prawodawcę, a zwłaszcza sędziego, któremu miała być powierzona fatalna sprawa w procesie Ludwika XVI-go. Ta sprawiedliwość, wolna od nienawiści, jest tem doskonalsza, że łagodziła ją czułość.
W obrazie tym widzimy całego Condorcet’a, a dodamy, że to, co przynosiło mu zaszczyt w życiu, stało się, niestety, przyczyną jego śmierci. W głębi ustronia, w którem krył przed katami głowę, pisał do córki te wzruszające słowa:
»Moja droga córko, zachowaj w całej twej czystości i w całej sile serce, które nam nakazuje podzielać boleść wszelkiej istoty, obdarzonej uczuciem. Niech twe współczucie odnosi się nie tylko do cierpień ludzi, lecz i zwierząt. Nie bądź dla nich przykra, lecz przeciwnie, pamiętaj o ich potrzebach i przyjmuj szczerą, naiwną wdzięczność, jaką okazywać ci będą; dlaczegóż miałabyś skazywać te biedne istoty na nieużyteczne cierpienia? Brak przezorności w zwierzętach jedynie może wytłómaczyć to prawo barbarzyńskie, które ich zniewala do pożerania się wzajemnego«.
Mówiliśmy wyżej, że rodzina Condorcet’a opierała się jego postanowieniu poświęcania się nauce. Potrzeba nadmienić, że opór ten trwał bardzo długo, gdyż po upływie dwudziestu lat przeszło od chwili pierwszej opozycyi rodziny Condorcet’a tenże, będąc już członkiem, a nawet stałym sekretarzem Akademii nauk, pisał do Turgot’a, którego został przyjacielem: »Bądź przychylny dla P. Thouvenel’a, jest to jedyny człowiek z całej mej rodziny, który mi przebaczył, że nie zostałem oficerem w kawaleryi«.
Kartezyusz, którego rodzina zajmowała mniej dostojne stanowisko w hierarchii szlacheckiej, nie mógł przecież jej dowieść, że nie przynosi mu wcale hańby zajmowanie się naukami i filozofią. Wszelako Kartezyusz, poświęcając się powołaniu naukowemu, miał środki pieniężne, których całkiem brakowało uczniowi Giraud de Kéraudon’a.
Na szczęście, młody nasz uczony zapoznał się z księciem Rochefoucauld’em, którego pozyskał protekcyę. Książę wyjednał mu pensyę i wprowadził do wielu domów znakomitych. Condorcet mógł więc pracować, a pracował z takim zapałem pod kierunkiem swego nauczyciela, że wkrótce go przewyższył.
Condorcet nie miał jeszcze dwudziestu dwóch lat życia, gdy przedstawił paryskiej Akademii nauk pracę swą: Studyum nad rachunkiem różniczkowym, który to przedmiot zajmował i dziś jeszcze zajmuje wielu uczonych, wykrywających w nim zawsze coś nowego. Najkompetentniejsi analitycy twierdzili, że w tej pierwszej pracy Condorcet rozwinął szczęśliwie idee Fontaine’a i wogóle uczonych, którzy mu oddawali pochwały w kolegium nawarskiem i pozostawali z nim odtąd w stosunkach przyjaźni.
Rozprawa Condorcet’a oceniana była w maju 1765 r. przez komisyę akademicką, której raport, zredagowany przez d’Alembert’a i Bezout’a, kończył się temi słowy: »Praca ta ujawnia nadzwyczajne zdolności, zasługujące najzupełniej na pochwałę Akademii«.
Studyum nad rachunkiem różniczkowym uznano za godne pomieszczenia w zbiorze: Savants étrangers à l’académie des sciences.
Powiadano, że Akademia nauk przyjęła tę pierwszą pracę Condorcet’a z wielkiem pobłażaniem. Opinii tej nie podziela wcale Lagrange, który w dwa miesiące po ocenie rzeczonej pracy pisał do d’Alembert’a: »Rachunek różniczkowy Condorcet’a zdaje się być godnym pochwał, jakie mu oddałeś«.
W aktach Akademii nauk z roku 1772 znachodzimy nową rozprawę Condorcet’a, która zyskała pochwały Lagrange’a, jeszcze większe od poprzedniej.
»Rozprawa ta — powiada Lagrange — obejmuje idee subtelne, które mogłyby dostarczyć materyału do wielu dzieł. Ostatni rozdział najwięcej mię zajął; otwiera on, że tak powiem, nowe pole w udoskonaleniu rachunku różniczkowego«.
Zbiory akademickie w Berlinie, Bolonii i w Petersburgu obejmują mnóstwo rozpraw Condorcet’a, któremi dowiódł bystrości swego poglądu i głębokiej wiedzy w matematyce. Różne te prace odnoszą się do kwestyi nowych lub wielce trudnych.
Możnaby zarzucić Condorcet’owi, o czem nawet Arago z pewnem uzasadnieniem wspomina, że zaniedbywał zastosowywać użytecznie swe odkrycia naukowe. Poprzestawał on na przedstawieniu pięknych formuł algebraicznych lub analitycznych, nie zadając sobie trudu uczynić je przystępnemi dla ogółu. Zdaje się, jakby nie chciał ułatwić innym »drogi, po jakiej sam dalej kroczyć nie miał odwagi«.
Ta wada Condorcet’a pozbawiła go tryumfu, jaki mógł odnieść, gdy proszono go w ważnej sprawie, aby, porzucając analizę czystą, przeszedł do matematyki stosowanej. Oznaczenie drogi komet należało zawsze od czasów Newton’a i postępu astronomii oraz geometryi wyższej do najtrudniejszych zagadnień.
»Bez wątpienia — powiada Arago — teoretycznie trzy obserwacye są aż nadto wystarczające do oznaczenia drogi kometarnej, która, jak nam się zdaje, jest paraboliczna; lecz elementy tej drogi są tak obliczone w równaniach, że zdaje się arcy-trudnem otrzymać je bez pomocy rachunku przerażającej długości. Zagadnienie, uważane z tego punktu, nie było rozwiązane nawet przez Newton’a, Fontaine’a, Euler’a i t. p., chociaż zajmowali się niem gorliwie«.
Akademia berlińska w kwestyi tej wyznaczyła konkurs; aż do tej epoki astronomowie obywali się bez rachunku wyższej geometryi w oznaczaniu dróg planet, poprzestając, jak i ich poprzednicy, na metodach graficznych, w których figurowały parabole tekturowe rozmaitych parametrów. Oceniając potrzebę dokładniejszych obliczeń, Akademia berlińska wyznaczyła nagrodę za proces bezpośredni, to jest czysto matematyczny. Nagroda, mająca być przyznaną w 1774 roku, odroczona została do 1778 roku. Condorcet podzielał z Tempelhof’em zaszczyt rozwiązania, którego mógł sam dostąpić, według zdania Lagrange’a, gdyby zastosował swą metodę do jakiejkolwiek komety. Condorcet doskonale rozumiał, że odstępował od programu, lecz, jak sam się przyznawał, miał niepokonany wstręt do rachunków, wymagających wytężonej uwagi. W matematyce był artystą, nie praktykiem.
Porzucając dziedzinę matematyki, nie jeden zapytać się może, jakie wistocie stanowisko zajmował Condorcet, gdyż jego wartości naukowej często zaprzeczano. Powiedzieliśmy wyżej, jak wielkie położył zasługi w analizie, i nikt tego zaprzeczyć nie może.
Co do pozostałych działów matematyki, podajemy następną sprawiedliwą krytykę, w której ocenionych jest zarazem dwóch uczonych:
»Przyznałbym — powiada Arago — że pracom matematycznym Condorcet’a brak tej wybitnej jasności, która w tak wysokim stopniu przejawia się w rozprawach Euler’a i Lagrange’a. D’Alembert, jakkolwiek sam pod tym względem nie pozostawał bez zarzutu, zachęcał jednak żywo, chociaż bezowocnie, Condorcet’a, aby miał nieco względu na czytelników. W marcu 1772 roku pisał do Lagrange’a: »Życzyłbym sobie, aby nasz przyjaciel Condorcet, obdarzony wiedzą i geniuszem, w inny sposób pisał; lecz z naturą jego praca, jakiej chce od niego, zgodzić się nie może«.
Druga próba Condorcet’a na polu matematyki stosowanej wywołała zgorszenie uczonych i zrodziła opinie wprost przeciwne, a dotąd jeszcze nie rozstrzygnięte. Chodziło tu o rachunek prawdopodobieństwa, którego twórcami byli Pascal i Fermat. Condorcet, rozpatrując się po nich w tym rachunku, stworzył rzeczywistą gałąź umiejętności matematycznej. Znane są dziś powszechnie usługi, jakie oddał Condorcet publiczności, wyprowadzając ze swej analizy prawa prawdopodobieństw, mniej ścisłe od innych praw naukowych, lecz bądź co bądź dokładne.
Drogą wyrozumowanego przekonywania zdołał on wpłynąć na zniesienie loteryi i innych gier hazardowych, w których kombinacye, mniej lub więcej zamaskowane, sprowadzają zawsze korzyści dla trzymających bank.
Na tym to rachunku prawdopodobieństwa, przedziwnie rozwiniętym przez Condorcet’a, opierają się dzisiejsze systemy amortyzacyi, dożywoci i ubezpieczeń wszelakiego rodzaju.
Aż dotąd Condorcet nie spotykał pomiędzy uczonymi oporu ani namiętnych wystąpień; lecz wkrótce to nastąpiło, gdy zamierzył pod rachunek prawdopodobieństwa podciągnąć fakty prawodawcze i rezultaty sądowe. To nowe pole oparło się wkraczaniu analizy matematycznej. Prawnicy obruszyli się, moraliści załamywali ręce, i dał się słyszeć powszechny okrzyk zgrozy przeciw zamachom geometryi.
Zgorszenie jednak nie było tak wielkie, jak sobie wyobrażano. Condorcet nie zamierzał bynajmniej, jak to pisał złośliwie La Harpe, występując przeciw filozofii, wydawać wyroków sądowych na podstawie formuł analitycznych, ani zastępywać świadków i dowodów gałkami czarnemi i białemi. Condorcet tylko, opierając się na cyfrach, chciał wykazać, że zdań potępiających niewinnego jest tem mniej, im sąd liczy więcej członków, rozpatrujących sprawę.
Horoskop, wyrzeczony o Condorcet’cie w kolegium nawarskiem przez Clairant’a, Fontaine’a i d’Alembert’a, sprawdził się w 1769 roku. Condorcet został ich kolegą w Akademii nauk, licząc wówczas 26 lat życia. D’Alembert listownie zawiadamia o tem Lagrange’a, wspominając, że rodzina Condorcet’a stawiała opozycyę jego kandydaturze.
Z pośród pierwszych prac akademickich Condorcet’a, jedna, dotąd nie wydana, jest wielce zajmująca. Jest to rozprawa, napisana na żądanie rządu hiszpańskiego, o Najlepszej organizacyi towarzystw uczonych.
Hiszpania właśnie zamierzała utworzyć Akademię umiejętności dla zabawki grandów i zajęcia kilku uczonych. W projekcie Condorcet miał uprzystępnić wejście do przyszłej Akademii tak uczonym, jak i figurom rządowym. Czyniąc to ustępstwo, Condorcet obowiązywał ministrów króla hiszpańskiego, aby w wyborze nie opierali się wyłącznie na zasadach religijnych, i w tej mierze stawiał im kwestyę następną:
»Czy myślicie, że akademia, złożona z ateusza Arystotelesa, z brahmanisty Pitagoresa, z muzułmanina Alhasena, z katolickiego Kartezyusza, z jansenisty Pascal’a, z ultramontanina Cassini’ego, z kalwinisty Huygens’a, z anglikanina Bacon’a, z aryanina Newton’a, z deisty Leibnitz’a, będzie gorsza od innych? Czy myślicie, że w podobnem towarzystwie nie będzie doskonale reprezentowaną geometrya, fizyka, astronomia?«
Arago, przytaczając powyższy wyjątek z tego ciekawego, nie wydanego dotąd dokumentu, dodaje: »Condorcet nie myślał tu tylko o Madrycie«.
Po śmierci Fontenelle’a żaden członek Akademii nauk nie chciał po nim objąć prezydentury ze względu, że musiałby się poddać zwyczajowi wypowiedzenia pochwały na cześć kolegi nieboszczyka. Wskazywano Mairan’a, który po wielu wahaniach objął tymczasowo krzesło prezydyalne do chwili stanowczego wyboru. Wreszcie jeden z najskromniejszych członków towarzystwa, Granjean de Fouchy, zajął to stanowisko pod warunkiem, że nie będzie nigdy zmuszony do naśladowania Fontenelle’a.
Zacny ten prezydent zajmował krzesło prezydyalne lat trzydzieści. Jakkolwiek nic nie działał, czuł się przecież znużonym dolegliwościami wieku. Jedni na następcę po nim pragnęli wybrać Buffon’a, inni Bailly’ego. Granjean zwrócił uwagę na Condorcet’a, najmłodszego kolegę, na który to wybór zgodziła się Akademia.
Condorcet nie szczędził niczego, aby się okazać godnym tego wyboru. Na brak zresztą materyału do pracy nie mógł się uskarżać. Zmarli akademicy w czasie od 1666 do 1699 r., z których żaden nie był uczczony na posiedzeniu publicznem, z głębi grobu przypominali się o spłacenie im należnego długu. W tę też stronę zwrócił się Condorcet.
Przedmiotem do wypowiedzenia mów pochwalnych byli słynni uczeni: Huygens, Roberval, Picard, Mariotte, Perrault, Roemer i inni.
Chociaż Condorcet nie poniżał w swych mowach pochwalnych Fontenelle’a, to jednak przekonał uczonych, że znał lepiej od synowca Corneille’a kwestye, o których tenże pisał. Zresztą styl Condorcet’a jasny, zwięzły zachwycił wszystkich z wyjątkiem małej garstki starych akademików, przywykłych do czczej frazeologii autora Wielości Światów.
Wiedza, równie jak historya, nie pragnie komplimentów.
Nie poczytując swego stanowiska za synekurę, Condorcet oddał się całkiem pracy, uzupełnił mowy pochwalne Fontenelle’a, dotyczące akademików zmarłych między 1699 a 1740 rokiem, nie pomijając i współczesnych mu uczonych, zmarłych od czasu wstąpienia jego do Akademii. Była to praca ciężka. Zmuszony był corocznie wygłaszać sześć do ośmiu pochwał.
Condorcet, spełniając ten obowiązek sumiennie, wygłosił pochwałę znakomitego geometry Fontaine’a, który był jego protektorem i przyjacielem. Mowę tę poczytywano za arcydzieło, tak ją przynajmniej nazwał d’Alembert w liście, pisanym do Lagrange’a. Wolter, któremu komunikowano kopię rękopismu, zażądał jej odpisu do swego osobistego użytku.
Od tej chwili Wolter korespondował z Condorcet’em, nazywając, go w listach, a nawet w adresie: »Monsieur plusque Fontenelle«.
Życiorysy Condorcet’a odznaczają się przedewszystkiem jak najściślejszą bezstronnością, nawet gdy chodzi o jego uczucia osobiste, i wykazują te strony biograficzne, w których czytelnik znajduje naukę i zajęcie. Najsurowszy krytyk nie dopatrzy nigdy w jego pismach, równie jak w pracach Franklina, apologii.
Najwidoczniejszem świadectwem bezstronności Condorcet’a jest pochwalna jego mowa, wypowiedziana o Buffon’ie, który był jego nieprzyjacielem i nieraz wyrażał się o nim z ubliżającem lekceważeniem.
»Znakomity ten naturalista — powiada Condorcet — posiadał duszę wrażliwą, podniosłą, w której zawsze uwydatniał się rozum. Potomność pomieści jego dzieła obok dyalogów ucznia Sokratesa i rozmów filozofa z Tusculum. Buffon więcej obrazowy, więcej pociągający od dwóch tych słynnych przyrodników Grecyi i Rzymu, łączy łatwość z werwą, wdzięk ze wspaniałością. Filozofia jego z mniej wybitnym charakterem, jest prawdziwsza i mniej zasmucająca. Arystoteles, można powiedzieć, pisał dla uczonych, Pliniusz — dla filozofów, Buffon — dla wszystkich wykształconych ludzi«.
Condorcet wkrótce został sekretarzem honorowym Akademii nauk; stosunki jego z Fontaine’m i d’Alembert’em przyczyniły się wielce do postępu wiedzy. Związki jego z Wolterem, a niemniej i obowiązki panegiryka, zwracały go ku literaturze, a z drugiej strony przyjaźń z Turgot’em skłaniała do prac z działu ekonomii społecznej. Wszędzie jednak znachodzimy w nim wolnomyśliciela.
Turgot w ostatnich latach panowania Ludwika XV, już był słynny z pism, traktujących o ekonomii politycznej i z ważnych usług, jakie oddał krajowi, będąc na stanowisku intendenta w Limoges; Turgot, wskazywany jako przyszły mąż stanu, mianowany został ministrem marynarki w 1774 r., po wstąpieniu na tron Ludwika XVI. W miesiąc potem powołany był do objęcia posady generalnego kontrolera finansów. Na obu tych stanowiskach Turgot zapewnił sobie pomoc Condorcet’a, który nie tylko podzielał jego poglądy w polityce i administracyi, lecz pozostawał z nim w blizkich, przyjacielskich stosunkach.
»Ich pojęcia, nadzieje, uczucia — powiada Arago — były całkiem identyczne. Niepodobna byłoby wymienić jednej gałęzi wiedzy, przedstawiającej dziś tyle kwestyi spornych, w którejby Turgot różnił się w zdaniu od Condorcet’a, nawet w niedostrzeżonych odcieniach«.
Obydwaj przekonani byli najmocniej o tej prawdzie, naówczas nowej, dziś jeszcze nie wszędzie uznawanej, że w kwestyi handlu »najzupełniejsza wolność jest jedynie użyteczna i sprawiedliwa«. Zgadzali się obydwa, że protekcya, wspierająca jedną jakąkolwiek gałąź przemysłu, szkodzi wszystkim, i że drobiazgowe ostrożności, któremi prawodawcy obwarowali swe przepisy, będące owocem ich lękliwości i niedołęstwa, były bez żadnej kompensaty, źródłem kłopotów, ucisków nie do zniesienia i strat rzeczywistych. W kwestyi wolności handlu zbożowego pogląd ich był niemniej zgodny. Obadwaj też domagali się tej wolności w zobopólnym interesie rolników, właścicieli i robotników, producentów i konsumentów. Wydawała im się ona prócz tego najlepszą drogą, wpływającą na obniżenie przeciętnej ceny rzeczy najniezbędniejszych, na wyrównanie, o ile to jest możebne, cen w całem państwie i na zaradzenie, jeżeli nie całkiem, to przynajmniej w części, klęskom miejscowych nieurodzajów.
Można sobie wyobrazić oburzenie, wywołane podobnym systemem, podejrzanym równie konsumentom, jak i producentom, gdy dziś jeszcze protekcyoniści powstają przeciw wolności handlowej, jaka obecnie jest zaledwie słabym zarysem w porównaniu z tą, której Turgot z Condorcet’em byli promotorami.
Inną, niemniej rewolucyjną zasadą dwóch tych mężów, zasadą, apostołowaną śmiało wbrew pojęciom wszystkich, były: »prawa natury, których żadne prawo nie może niweczyć«. Z pośród tych praw, nie ulegających przedawnieniu, stawiali w pierwszym rzędzie: »prawo jednostki zarządzania swą inteligencyą, rękoma i pracą«. Tym razem panowie majstrowie i przełożeni cechów podnieśli wrzask wielki. Wygłaszanie wolności pracy było w ich oczach zuchwałem bluźnierstwem.
Nie wiele sobie ważąc pociski nieprzyjaciół, jakkolwiek ci byli silni, Turgot z Condorcet’em potępiali przymusową robociznę, zniewalającą do bezpłatnej pracy nieszczęśliwych, dla których płaca była niezbędnym warunkiem istnienia. Wreszcie obaj głośno potępiali niecny handel niewolnikami, »bezwstydny rozbój, który od lat dwudziestu wyludnia ląd afrykański«, wołał Condorcet.
Oprócz tych starć uczony nasz musiał znosić przykrości, wynikające ze współzawodnictwa naukowego. Akademia rozdzieliła się na dwa nieprzyjazne sobie obozy. Jedni stawali po jego stronie, drudzy po stronie Buffon’a. Ten pisał do Necker’a, przyszłego i blizkiego następcy Turgot’a: »Nic a nic nie rozumiem szpitalnego szwargotu tych żebraków, których nazywacie ekonomistami«.
Złośliwsze, więcej jeszcze krzywdzące epitety spotykały reformatorów, gdy bronili swobód Towarzystwa naukowego, w którem jednym z najdawniejszych i najzasłużeńszych członków był niezaprzeczenie Condorcet.
D’Alembert w liście, pisanym dnia 15 kwietnia 1775 r. do Lagrange’a, wprost o ten zamach oskarża Buffon’a. » Znosimy, powiada, w łonie Akademii, ja z Condorcete’m, udręczenia, odstręczające nas od prac poważnych«.
Oskarżenie to wyjaśnia nam Arago: »Myśl wprowadzenia cenzury akademickiej — powiada — podsuwana ministrom Ludwika XVI-go, pochodziła od Buffon’a«.
Turgot, zamianowany ministrem skarbu, poczytywał za rzecz wielce pilną oddać Condorcet’owi posadę inspektora mennicy, której jednak tenże wzbraniał się przyjąć.
»Mówią w pewnych kółkach — pisał do Turgot’a — że pieniądze nic cię nie kosztują, gdy chodzi o zobowiązanie twych przyjaciół. Przyjmując posadę, uzasadniałbym pozornie te pocieszne gadaniny. Proszę cię więc, nic dla mnie nie czyń w tej przynajmniej chwili. Jakkolwiek nie jestem bogaty, nie pozostaję przecież w położeniu rozpaczliwem. Pozwól mi zająć miejsce pana Forbonnais, daj mi jaką ważną robotę, naprzykład układ miar, i bądź przekonany, że starać się będę zasłużyć istotnie na wynagrodzenie«.
W następnym roku Turgot, powziąwszy plan ogólny zaprowadzenia żeglugi na wodach, wewnątrz kraj przerzynających, powołał do przyjęcia udziału w tej pracy Condorcet’a, Bossut’a i d’Alembert’a. Komisyi tej powierzono zbadanie projektów, przedstawionych ministrowi przez zwolenników żeglugi, nie umiejących ani wymierzyć wód bieżących, ani obliczyć ich skutków. W tej mierze opracowali d’Alembert z Bossut’em projekt, który nawet rozpoczęto wprowadzać w życie podczas krótkiego pełnienia obowiązków ministra przez Turgot’a.
W przedmiocie tym pisał d’Alembert do Lagrange’a:
»Powiedzą ci, że jestem dyrektorem żeglugi kanałowej z płacą 6.000 franków, fałsz! Powodowani przyjaźnią dla Turgot’a, przyrzekliśmy, Condorcet, Bossut i ja, wydać opinię w kwestyi kanałów, lecz odmówiliśmy przyjęcia płacy, jaką nam minister skarbu ofiarował«.
Oto szpitalny szwargot żebraków, do jakich tych ludzi zaliczał Buffon!
Necker w celu zachwiania stanowiska politycznego Turgot’a napisał tendencyjne dzieło przeciw wolności handlu zbożowego. Condorcet, broniąc sprawy przyjaciela, a zarazem i własnej, odpowiedział broszurą, napisaną w tonie ironicznym, pod tytułem: »List rolnika pikardyjskiego do wzbraniającego pana Necker’a«.
Filozofowi fernejskiemu podobała się ta satyra.
»Ach! wyśmienicie — pisał Wolter do autora. — List do wzbraniającego doskonały. Powinien on sprowadzić na drogę logiki i dobrego smaku ludzi, jakkolwiek jest ich bardzo mało w Paryżu«.
Pomimo tego sądu Woltera przyznać trzeba, że list Condorcet’a daleki był od prześlicznych i dowcipnych dyalogów, jakie ksiądz Galiani, sekretarz ambasady neapolitańskiej w Paryżu, pisał w tymże przedmiocie.
Condorcet wydał nową broszurę szerszych rozmiarów, zatytułowaną: Uwagi nad handlem zbożowym. Na dwustu stronicach rozwinął wyczerpująco zagadnienie wielce trudne i zgnębił niepokonaną siłą logiki zwolenników Necker’a.
»Osoby, zajmujące w literaturze najdostojniejsze stanowiska — pisze Arago — stały się od tej chwili nieubłaganymi nieprzyjaciółmi Condorcet’a. Akademia nauk i Akademia francuska odczuwały w przykry sposób w ciągu długich lat skutki wynikłych stąd niezgód«.
Wszelako uspokoiły się powoli umysły po upadku Turgot’a, spowodowanym koalicyą ludzi interesowanych w bronieniu nadużyć.
Condorcet, nie zważając na oburzenie, wywołane nową jego broszurą Listy teologa, tudzież rewizyą Myśli Pascal’a, przedstawił się Akademii w 1782 roku. Przyjęty został podobnie, jak gdy pierwszy raz w jej progi wstępował; przeciwnikiem jego był Buffon, współzawodnikiem Bailly, nad którym odniósł zwycięstwo przewyżką tylko jednego głosu. »Oto jeszcze jedna wielka bitwa, w której d’Alembert odniósł zwycięstwo nad Buffon’em« — pisał Grimm w swej Korespondencyi. I niewątpliwie tak samo sądził d’Alembert, jeżeli jest prawdą, co przytacza La Harpe, że, wychodząc z sali posiedzeń, miał głośno wyrzec: »Więcej się cieszę, niż gdybym wynalazł kwadraturę koła!«
W następnym roku zgasł d’Alembert; Condorcet utracił w nim przewodnika, opiekuna i przyjaciela. Ulubioną sentencyą d’Alembert’a było: »Nie usprawiedliwiony jest zbytek jednych, gdy inni ludzie pozbawieni są chleba«. D’Alembert, zgodnie z tą prawdziwie ewangeliczną zasadą, nie pozostawił po sobie żadnego majątku. W ostatnich chwilach narzekał, że nie zabezpieczył losu swoim starym służącym.
Nagle przypomina sobie o swym przyjacielu Condorcet’cie, człowieku równie bezinteresownym, lecz zamożniejszym od niego, i testamentem przekazuje mu obowiązek zaspakajania potrzeb sług osieroconych. Legat ten Condorcet przyjął i spełniał ostatnią wolę d’Alemberta przez długie lata; po śmierci zaś Condorcet’a zięć jego z córką zajmowali się losem biedaków.
Wkrótce po śmierci d’Alemberta Condorcet, liczący wówczas 43 lat życia, zaślubił pannę Zofię Grouchy. Młodsza jej siostra została w późniejszym czasie żoną Cabanis’a, a młodziutki jej brat mianowany został za Cesarstwa marszałkiem. Pożycie filozofa z cnotliwą i piękną kobietą było najszczęśliwsze, jakkolwiek krótko-trwałe.
Wszelako zbliżał się rok 1789, groźny burzą.
Condorcet pomimo swych opinii postępowych nie został wybrany na członka Zgromadzenia konstytucyjnego; jedynem jego stanowiskiem politycznem w pierwszym okresie, rewolucyjnym były obowiązki członka paryskiej Rady municypalnej.
Jednakże to, względnie biorąc, skromne stanowisko nie wzbraniało mu wpływać na postanowienia Zgromadzenia narodowego, często też mógł działać energicznie, redagując adresy gminy, przedstawiane Zgromadzeniu.
Trzydziestego sierpnia 1789 roku, w chwili gdy Zgromadzenie narodowe miało odrzucić projekt wprowadzenia ulepszeń do ustawy zasadniczej, Condorcet pisał:
»Jeżeli nasi prawodawcy zamierzają pracować dla wiekuistości, trzeba, aby konstytucya zstąpiła z nieba, które jedynie, na co wszyscy się zgodzą, może dać prawa niewzruszone. Otóż zatraciliśmy sztukę starożytnych prawodawców czynienia cudów i mówienia przez usta wyroczni. Pytya Delficka i pioruny Synai od dawien dawna umilkły. Prawodawcy dzisiejsi są tylko ludźmi i mogą obdarzać podobnych im ludzi jedynie prawami równie doczesnemi, jak oni«.
Porzuciwszy w 1791 roku paryską Radę municypalną, Condorcet został jednym z sześciu komisarzy skarbu narodowego. Wkrótce potem w wyborach do Zgromadzenia prawodawczego brał udział.
Spełniał tu obowiązki sekretarza, później mianowany został prezesem, lecz wrodzona mu nieśmiałość w połączeniu z wielce słabą budową płuc oddalały go od trybuny.
»Jednakże — powiada Arago — gdy Zgromadzenie chciało wygłosić jaką odezwę w słowach poważnych i szlachetnych do ludu francuskiego, do armii, do stronnictw lub narodów obcych, prawie zawsze Condorcet stawał się jego organem urzędowym«.
Widząc wzrastające nienawiści osobiste, które miały wybuchnąć z taką gwałtownością w Konwencyi narodowej, Condorcet starał się je uspokajać, zwracając do burzliwych stronnictw te rozumne słowa: »Zajmujcie się mniej sobą, a więcej Rzeczpospolitą«.
Wybrany powtórnie do Konwencyi, Condorcet należał do sędziów Ludwika XVI-go. Nie wierzył, aby król mógł być sądzony; poczytywał go za nietykalnego, nie mógł oswoić się z tą myślą, aby sędziami króla byli ci sami ludzie, którzy występowali przeciw niemu w charakterze oskarżycieli. Według niego sąd powinien być ustanowiony przez Zgromadzenia wyborcze całej Francyi.
Gdy Konwencya potępiła króla, i tylko pozostawało zawyrokować o rodzaju kary, Condorcet starał się ją złagodzić. Zgromadzenie głosowało za karą śmierci, Condorcet przyłączył się do tych, którzy pragnęli odwołania się do ludu.
Szlachetne jego skrupuły sprawiły, że stał się podejrzanym.
Gdy zachodziła kwestya zastąpienia ustawy Zgromadzenia konstytucyjnego nowem prawem, Condorcet był jednym z dziewięciu członków, powołanych do wypracowania projektu. Po kilkumiesięcznych rozprawach projekt przedstawiony został Konwencyi narodowej; poprzedzony zaś był długim wstępem pióra Condorcet’a.
Ten żądał usilnie, aby rozpatrzono artykuły, lecz ważne wypadki, zaszłe tak w łonie Konwencyi, jak i poza jej obrębem, wpłynęły na odroczenie do czasu nieograniczonego rozpraw w tym przedmiocie.
Trzydziesty pierwszy maja sprowadził upadek Żyrondystów. Komisyi, złożonej z pięciu członków, wybranej z łona Komitetu ocalenia publicznego, polecono przygotować nowy projekt konstytucyi. Hérault de Séchelles, komisarz tej komisyi, złożył swą pracę 10 czerwca, a 24 tegoż miesiąca Konwencya głosowała za nową ustawą, która nigdy nie stała się obowiązującą, z ustanowieniem bowiem rządu rewolucyjnego wszelkie ustawy i prawa zawieszono.
W Piśmie do obywateli francuskich Condorcet śmiało wytyka ważne błędy pracy Hérault de Séchelles’a, a co gorsza jeszcze, ośmiela się twierdzić, że niektóre postanowienia, nie ulegające zarzutom, w drugim projekcie, są wprost zaczerpnięte z jego pracy. Niezwłocznie potem ex-kapucyn Chabot powstaje ostro przeciw niemu, wskazuje go Zgromadzeniu, jako nieprzyjaciela Rzeczypospolitej i spiskowca.
Dekret aresztowania Condorcet’a wkrótce wydany zostaje. Ostrzeżony wcześnie, filozof uchodzi; tegoż dnia wyjęty jest z pod opieki prawa, papiery jego zostają opieczętowane, dobra skonfiskowane.
Trzeba było coprędzej szukać schronienia. Dwóch uczniów Cabanis’a i Vicv-d’Azyr’a, a mianowicie: Pinel i Roger, którzy później pozyskali sławę w zawodzie lekarskim, przypominają sobie o domku Nr 21, przy ulicy Servandoni, gdzie dawniej mieszkali. Dom ten należał do wdowy po rzeźbiarzu Ludwiku-Franciszku Vernet’cie, blizkim krewnym artysty tegoż nazwiska.
Dzielna ta kobieta przyjmuje nieszczęśliwego, nie pytając się nawet o jego nazwisko. Czuwa nad nim z rzadkiem poświęceniem, zaspokaja wszystkie jego potrzeby, strzeże przez ośm miesięcy, nie wiele sobie ważąc niebezpieczeństwa, na jakie ją naraża ta bohaterska gościnność.
W tem to schronieniu Condorcet ułożył bez pomocy książek, posługując się jedynie swą pamięcią: »Historyczny obraz postępu umysłu ludzkiego«. Dzieło to nie zostało ukończone, lecz w takim stanie, w jakim je pozostawił autor, wywołało następne zdanie Daunou’a: »Nie znam żadnego erudyty, ani w kraju, ani za granicą, któryby, będąc pozbawiony książek, jak Condorcet, i mając jedynie pamięć za przewodnika, mógł ułożyć podobne dzieło«. W pracy tej nic nie wskazuje trudnych warunków, w jakich autor zostawał. Jednego słowa skargi w niem niema.
Condorcet, nie chcąc dłużej narażać swej dobrodziejki, kilkakrotnie zamierzał opuścić ofiarowany mu przytułek, lecz pani Vernet czuwała nad jego nieprzyjaciółmi i nad nim samym.
Wszelako poufnie ostrzeżony, że ma nastąpić rewizya w pomieszkaniu wdowy, postanowił dłużej nie pozostawać w jej domu, który też niebawem, używszy podejścia, opuścił.
Piątego marca 1794 roku Condorcet, ubrany w kaftan, w prostej czapce wełnianej na głowie, przestąpił próg domu przy ulicy Servandoni i skierował się ku ulicy Vaugirard. Odźwierna, której czujność omylił wybiegiem, wydała krzyk przerażający; pani Vernet nadbiegła, a dowiedziawszy się o ucieczce Condorcet’a, z przerażenia zemdlała.
Szlachetny zbieg szedł zwolna krokiem niepewnym, jak człowiek, odwykły od chodu.
Wyszedł wreszcie za bramy miasta. Słońce już było wysoko na horyzoncie, gdy stanął w Fontenay-aux-Roses, przed domem, zajmowanym przez jednego z jego przyjaciół, akademika Suard’a.
Co dalej zaszło nie wiadomo, Condorcet nie mógł już tej historyi opowiedzieć nikomu; czy go nie przyjęto, czy, jak utrzymują inni, Suard z żoną przyjęli go tylko na kilka minut, wyznaczając mu schadzkę w nocy w ogrodzie, od którego furtka miała być uchylona.

Trzeba przypuścić, że obietnica przyjaciela nie została
CONDORCET.
Ranny, wpół martwy z głodu i zimna, wstąpił do karczmy...
dotrzymana. Furtka pomimo parcia nie otworzyła się, nieszczęśliwy nie mógł się dostać do domu.

Błąkał się więc przez całą noc po wsi, poszukując bezowocnie schronienia w jakiej norze.
Nazajutrz z rana przybył do Clamart ze zranioną od kamienia nogą, wpół martwy z głodu i zimna.
Wchodząc do karczmy, zażądał jajecznicy.
— Z ilu jaj? — zapytano go.
— Z dwunastu.
Filozof, który posiadał tak rozległą naukę, nie wiedział, ilu trzeba jaj do zrobienia jajecznicy.
Odpowiedź jego wzbudziła podejrzenia. Rozpytywano go, kim jest i czem się trudni. Odrzekł, iż jest cieślą, nie myśląc o białości swych rąk, które go zdradzały.
Żądano, aby okazał papiery, niestety! nie posiadał żadnych.
Wszystkim obecnym tej scenie Condorcet wydał się podejrzanym. Aresztowano go i zaprowadzono z polecenia municypalności do Bourg-la-Reine.
Powiadają, że w drodze pewien winiarz, spotkawszy go kulejącego, chorego, tknięty litością ofiarował mu swego konia.
Szlachetny ten człowiek w owe czasy, kiedy się bano własnego cienia, był nadzwyczajnym wyjątkiem.
Nazajutrz 8-go marca 1794 roku, gdy dozorca więzienia w Bourg-la-Reine otworzył drzwi, chcąc oddać więźnia w ręce żandarmeryi, zastał tylko trupa.
Condorcet, unikając gilotyny rewolucyjnej, połknął truciznę, którą nosił w pierścieniu. Trucizna, wręczona mu przez Cabanis’a, była, jak utrzymują, takąż samą, jaką w 1814 r. Napoleon chciał się otruć w Fontainebleau.
W ten sposób zgasł człowiek, będący zaszczytem i chwałą Francyi, człowiek, obdarzony duszą podniosłą i rozległą inteligencyą.
Takich to smutnych ofiar wymagają rewolucye polityczne.






Wybuch materyi palnych...
ROZDZIAŁ XIII.
Prości żołnierze.

Arago, mówiąc o Filipie Girardzie, rzekł:
»To marszałek przemysłu, poległy na wyłomie«.
Wistocie, lecz marszałkowie nie wygrywają bitew bez żołnierzy.
Do prostych żołnierzy nauki należy niezliczona armia robotników, obsługujących maszyny, pracujących w fabrykach, ogrzewających piece zakładów przemysłowych, wydzierających z łona ziemi rudy, zasobne w metal i węgiel.
Nieoświeceni ci pracownicy przyczyniają się przecież do postępu i dobrodziejstw cywilizacyi. Jakkolwiek nie dokonywają odkryć, pozwalają z nich korzystać, umieją umierać dla nauki, wznosić się do nimbu poświęcenia i zostać męczennikami.
Już dzieje górników mogłyby dostarczyć niezliczonych świadectw odwagi i poświęcenia.
Najświeższe katastrofy przedstawiają nam niepospolitą listę ofiar. Wybieramy na traf dramaty, rozegrane w kopalniach węgla kamiennego.
Jedenastego kwietnia 1877 r. szyb Tinewidd w hrabstwie Glamorgan, to jest w okręgu, najzasobniejszym w żelazo i węgiel w całej Walii, zniszczyła jedna z katastrof tak częstych w kopalniach. Górnicy przygotowywali się do powrotu na powierzchnię ziemi, gdy nagle straszliwy łoskot dał się słyszeć.
Wskutek przesączania się wód rzeki sąsiedniej Rondey, załamały się galerye węglowe, a woda z szybkością piorunującą zapełniła kopalnię.
Górnicy rzucili się do windy ratunkowej, lecz po opuszczeniu szybu nie doliczyli się czternastu towarzyszy.
Gwałtowny wiatr dął z kopalni, z której echa roznosiły ponure dźwięki; zdawało się, że niepodobna uratować czternastu nieszczęśliwych, których woda zapewne już w swych toniach pochłonęła! wszelako kilku ochotników za jakąbądź cenę postanowiło wydrzeć szalonemu żywiołowi przynajmniej ich zwłoki. Było to zresztą obowiązkiem, od którego nigdy nie uchylają się górnicy.
Gdy radzili nad środkami dostania się do kopalni, usłyszeli gwałtowne uderzenia pod ziemią. Przekonano się wkrótce, że kilku górników przykryła warstwa węgla, dochodząca dwunastu metrów grubości. Pod parciem wody powietrze, ścieśniając się, utworzyło zaporę, która zamknęła nieszczęśliwych jakby w dzwonie nurkowym.
Górnicy uspakajają zagrożonych śmiercią, uderzając młotami w ziemię, poczem zabierają się ostrożnie do otworzenia galeryi pochyłej, aby powrócić życie swoim towarzyszom. Po dwudziestu czterech godzinach nadludzkich wysileń pozostawało tylko przebić słaby pokład węgla. Z pośród najgorliwiej pracujących odznaczył się William Morgan, uderzając kilofem z nadludzką energią, godną prawdziwego bohatera. Ostatniem uderzeniem rozbił zaporę, oddzielającą go od towarzyszy, lecz zbawca, odurzony powietrzem ścieśnionem, padł martwy w chwili, gdy innym życie powrócił. Zaledwie jedną pracę ukończono, dały się słyszeć uderzenia nowe; pochodziły one od górników uwięzionych w odleglejszej części kopalni.
Dla ocalenia ich trzeba było znowu zabrać się do motyk. Śmierć Williama Morgan’a nie powstrzymuje innych, pracują bez przerwy, bez wytchnienia. Dni upływają, robota posuwa się bardzo powolnie. Dwóch bohaterów, Izaak Pride i Happy Dodd, pracują z zapałem, nie zniechęcając się żadną przeszkodą.
Po dziewięciu dniach pracy zdołano przebić skałę, i z pośród fal wody wydobyto pięciu nieszczęśliwych, jeszcze będących przy życiu.
Pięciu ludzi, wyrwanych śmierci szczytnem poświęceniem dwóch towarzyszy, przeżyło dziewięć dni, zanurzeni w wodzie, oddychając powietrzem ścieśnionem i nie przyjmując żadnego pożywienia. Pomiędzy nimi było dziecko, które utrzymywali na rękach, aby nie utonęło w fali, ciągle się wznoszącej.
Królowa angielska obdarzyła Izaaka Pride i Happy’ego Dodd’a medalem księcia Alberta.
W podziemiach nie tylko woda, ale i gaz porywa ofiary. Podajemy opis jednej katastrofy tego rodzaju. Siedmnastego kwietnia 1879 roku, około godziny wpół do ósmej zrana nastąpił wybuch gazu w szybie Nr 2 Agrappe, w blizkości kopalni Frameries, w sąsiedztwie Mons w Belgii.
Z rana weszło do szybu przeszło dwustu robotników; po godzinie siódmej zauważono, że z głębi szybu wydobywało się powietrze zepsute, i dano natychmiast znać o tem inżynierowi. Nie było jednak czasu na objaśnienia, gdyż wybuch wkrótce nastąpił. Maszynista utracił życie, ośmiu ludzi uległo poparzeniu, w ich liczbie dwie kobiety. Ogień rozszerzył się z niepohamowaną gwałtownością, do wnętrza można się było dostać dopiero o godzinie wpół do czwartej po południu. Zdołano ocalić tylko 87 robotników, reszta zginęła w płomieniach. Robotnicy, biorący energiczny udział w ratowaniu towarzyszy, otrzymali krzyż Leopolda.

Wszędzie napotkalibyśmy podobnych męczenników obowiązku. Fabrykacya produktów chemicznych często
WILLIAM MORGAN.
Padł martwy w chwili gdy innym życie powrócił...
niebezpiecznych, eksplozye materyałów wybuchowych niosą śmierć w szeregach prostych żołnierzy nauki.

Obowiązkiem naszym było zakończyć tę pracę złożeniem hołdu ginącym na tem chlubnem polu.
Jeżeli nie wznieśli się oni do rzędu ludzi słynnych z geniuszu, dorównali im przecież zapałem w pracy i szczytnem poświęceniem.
Jeżeli te kartki wzruszyły czytelników, jeżeli wywołały w nich jakie uczucie szlachetne, jeżeli przekonały, że spełnienie obowiązku pomimo napotkanych przeszkód może doprowadzić do pomyślnych rezultatów, jesteśmy zadowoleni tą myślą, że praca nasza nie będzie bezużyteczna.
»Praca i wytrwałość — powiedzieliśmy we wstępie niniejszego dzieła — jest godłem wszystkich słynnych pracowników wiedzy i myślicieli«.
Do tego pięknego godła dołączamy słowa, wyrzeczone przez Carnot’a:
»Próżniak z własnej woli jest istotą upośledzoną«.

KONIEC.




  1. Przysłowie indyjskie.
  2. Listy Pliniusza Młodszego — list 16.
  3. Urodził się w Tarnavella, w blizkości Linkeeping, w Szwecyi, 3 stycznia 1722 roku.
  4. Urodzony w Châtillon-les-Doubs 18 listopada 1727 roku.
  5. Jourdanet zebrał w tym przedmiocie szacowne i wielce ciekawe dokumenty w pięknej swej pracy: »Ciśnienie powietrza« — tom 2, in oct. G. Masson. 1875 r.
  6. Urodzony w Mauriae (Owernia) 1722 roku.
  7. Przypis własny Wikiźródeł planeta Wenus
  8. Urodzony w Bezierz w 1604 r. — umarł w Tuluzie w 1680 r.
  9. List Kolumba do Ferdynanda i Izabelli, pisany w 1501 r.
  10. Tworzy część archipelagu Bahama.
  11. List do mamki księcia don Juana.
  12. Założyciel panowania hiszpańskiego w Ameryce — urodzony w Medellin w Hiszpanii w 1485 r.
  13. Cieśnina Magellana.
  14. Magellan, przez Ferdynanda Denis.
  15. Pemmican, produkt mięsny, przyrządzany w ten sposób, że przedstawiał wielce małą objętość.
  16. Urodzony w Rouen 29 lipca 1802 roku.
  17. Missionary travels and research in south Africa. London 1857 r.
  18. Narrative of an expédition to the Zambesi, and its tributary. London, 1865 r.
  19. L’Afrique nécrologique. — Bulletin de la Société de géographie. 1874 r. — Tom VIII.
  20. Further facts in the early discovery of Autralia, przez Major’a.
  21. Dzisiejsza Nowa Południowa Walia.
  22. Urodzony w blizkości Albi. 22 sierpnia 1741 roku.
  23. Biographie Universelle. Lacaze’a.
  24. 16.634 stóp polskich w przybliżeniu.
  25. Urodzony 19 stycznia 1762 r.
  26. Urodzony w 1735 roku.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Mount Everest najwyższy szczyt Ziemi zdobyli Edmund Hillary i Norgay Tenzing w 1953 roku, czyli niemal 50 lat po wydaniu tej książki.
  28. Mittheilungen, 1866 r.
  29. Asiatic Researches. Calcutta, 1816 r.
  30. W towarzystwie margrabiego d’Arlandes, 21 listopada 1783 r.
  31. »Précis de l’histoire de Boulogne-sur-Mer« — przez doktora Bertrand’ — tom I, in oct., 1828 r.
  32. Tlennik ołowiu i żelaza.
  33. Kotzebue, Souvenirs d’un voyage à Livonie, à Rome, et à Naples. — Tom IV, 1806 r.
  34. Nouveau manuel complet d’aérostation, par Dupuis Delcourt. 1850 roku.
  35. Podróż z 23 na 24 marca 1875 roku, 23 godzinna, odbyta z Paryża do Arcachon z pp. Tissandier i Jobert.
  36. Histoire de mes ascensions, par G. Tissandier, tom 1 in octavo. 1878 roku.
  37. Galileo Galilée, par Philarète Chasles, tom I, Paryż, 1862 r.
  38. Filaret Chasles, »Galileo Galilée«.
  39. Bertrand — Les Fondateurs de l’astronomie, tom I.
  40. Les Fondateurs de l’astronomie.
  41. Alfons X Mądry, król Kastylii i Leonu, zebrał w 1240 r. w Toledo astronomów dla ułożenia tablic astronomicznych, które od jego imienia nazwano Alfosynami.
  42. Według Duchesne’a (Annuaire de la Societé de l’Histoire de France, 1837 r.), karty do gry wprowadzone zostały do Francyi w końcu XIV-go wieku.
  43. Essai sur l’histoire de la gravure sur bois, par Ambroise-Firmin Didot. — Paris, 1863.
  44. Opus majus.
  45. Victor Cousin. Histoire génerale de la philosophie.
  46. Tradycyonalne okrucieństwo fanatyzmu utrzymywało się ciągle w Hiszpanii. W kraju tym w czasie, poprzedzającym o sto lat Campanellę, w 1492 roku, pod zagrożeniem kary śmierci wypędzono przeszło 200.000 żydów. Wówczas to panował smutnej sławy Torquemada; zgubił on tysiące najniewinniejszych ludzi; prócz tego spalono in effigie mnóstwo zmarłych lub w ucieczce szukających ocalenia, a 90.000 osób skazano na wieczyste więzienie, konfiskatę majątku, stratę urzędu. Liorente, Historya Inkwizycyi Hiszpańskiej, 1817 r.
  47. Fontenelle. Histoire de l’Academie.
  48. Urodzony około 1517 r., niedaleko miasta Oizé (Sarthe).
  49. Kartezyusz (Descartes) urodził się w Lahaye, w Touraine w 1596 roku. Pochodził z rodziny szlacheckiej, skończył kolegium jezuickie we Flèche.
  50. Bacon urodził się w Londynie w 1561 roku.
  51. Szeneszal, naczelny urzędnik sprawiedliwości, a zarazem naczelnik szlachty w pospolitem ruszeniu.
  52. Przypis własny Wikiźródeł Według danych z lipca 2013 roku znane są 62 naturalne satelity Saturna. Siedem największych księżyców posiada ponad 380 km średnicy. Kolejne sześć ma średnicę większą od 50 km.
  53. Urodzony w Rouen, w 1645 roku.
  54. Urodzony w 1539 r. w blizkości Villeneuve de Berg, w Ardèche.
  55. Urodzony w Catherinenbergu, w Szwecyi, 9 marca 1735 r.
  56. 9, 862.500 centnarów polskich w przybliżeniu.
  57. Dziewiąty miesiąc roku według kalendarza republikańskiego francuskiego.
  58. Jedenasty miesiąc.
  59. Utrzymywano, że Mikołaj Leblanc odebrał sobie życie, nie posiadamy jednak żadnego dokumentu, któryby tę wieść uzasadniał.
  60. Z wyznaczonej mu renty korzystały tylko synowice Filipa Girarda.
  61. Nazwiska ich są: Henryk Giboulou, lat 20 — Leopold Poirier, lat 25 — Ernest Prével, lat 26 — Jakób Abbaddie-Tourne, lat 28 — i Emilia Périer, lat 48.
  62. W 1747 roku, Buffon sprawdził to znakomite doświadczenie, udowodnił on wpływ zwierciadeł Archimedesa. Zapomocą 168 zwierciadeł płaskich, ruchomych, działających jednocześnie, Buffon palił drzewo i stapiał ołów z odległości 150 stóp.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Tissandier i tłumacza: anonimowy.