Małe kobietki/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Małe kobietki
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
ELIZA ZNAJDUJE „PIĘKNY PAŁAC“.

Duża kamienica okazała się „Pięknym pałacem“, ale dosyć czasu upłynęło zanim się tam dostały, i Eliza obawiała się pokonywania lwów. Stary pan Laurence był z nich największym, ale gdy je odwiedził, gdy powiedział coś wesołego i miłego każdej dziewczynce, i pogawędził o dawnych czasach z matką, żadna go się nie bała prócz nieśmiałej Elizy. Drugim lwem okazało się to, że one były ubogie, Artur zaś bogaty, gdyż nieśmiało przyjmowały grzeczności nie mogąc ich odwzajemnić. Po niejakim czasie przekonały się jednak, że je uważa za swe dobrodziejki, i sam nie wie jak objawić wdzięczność pani March za macierzyńskie przyjęcie, a dziewczętom za wesołe towarzystwo i uciechy, jakich doznawał w ich ubogim domku. Wkrótce zapomniały więc o swojej dumie i nie zastanawiały się nad tem, która strona wyświadcza więcej przysług.
Różne pomyślne rzeczy zdarzyły się w owym czasie, i ta ich nowa przyjaźń wzrastała, jak trawa na wiosnę. Wszystkie lubiły Artura i on się zwierzył nauczycielowi, że panny March są to „doskonałości“. Z lubym zapałem młodych lat wzięły samotnego chłopca pośród siebie i zajmowały się nim gorliwie; jemu zaś wydawało się czarującem niewinne towarzystwo tych serdecznych dziewcząt. Nigdy nie znał matki i nie miał sióstr, więc łatwo mogły na niego wpływać; a pracowitością i ruchliwością zawstydzały go, że wiedzie tak ociężałe życie. Znużony był książkami, i obcowanie z ludźmi tak mu się wydawało zajmującą rzeczą, że sprawozdania pana Brooke stały się bardzo niepochlebne, bo Artur wałęsał się i ciągle uciekał do domu pani March.
— Nie troszcz się pan; daj mu wakacje, a później odzyskasz ten czas, — mówił stary gentleman. — Ta nasza dobra sąsiadka powiada, że się za wiele uczył i że mu potrzeba młodego towarzystwa, rozrywek i ruchu. Zdaje mi się, że ma słuszność i że rozpieszczałem chłopca, jakgdybym był jego babką. Pozwól mu robić co zechce, póki mu z tem dobrze. Nie może pobłądzić w tym małym zakonie, i pani March więcej dobrego mu zrobi niż my obaj.
Jakże się bawiło to młode grono! urządzali żywe obrazy, ślizgawki, szlichtady; a jakie przyjemne wieczory bywały w starym bawialnym pokoju! jakie zebrania w wielkim domu! Małgosia mogła się dowoli przechadzać po cieplarni i rozkoszować się bukietami; Ludka łakomo korzystała z bibljoteki, i sądami swemi pobudzała starego gentlemana do konwulsyjnego śmiechu; Amelka obrazy kopjowała i używała piękna; Artur zaś z elegancją odgrywał rolę gospodarza.
Eliza, chociaż tęskniła do wielkiego fortepianu, nie zdołała zebrać się na odwagę i chodzić do „przybytku szczęścia“, tak bowiem Małgosia nazywała ten dom. Poszła raz z Ludką, ale stary gentleman, nie wiedząc o jej wadzie, wpatrzył się w nią tak bystro z pod ciężkich powiek i przemówił tak głośno, że się przelękła i uciekła, oznajmiając matce, że już tam nigdy nie pójdzie, pomimo kochanego fortepianu. Żadne namowy ani ponęty nie mogły pokonać tej lękliwości, aż nareszcie gdy doszło to do uszu pana Laurence jakimś tajemniczym sposobem, postanowił wdać się w tę rzecz. Pewnego razu będąc u pani March, zręcznie naprowadził rozmowę na muzykę, i opowiadał o różnych wielkich śpiewakach i pięknych instrumentach. Takie to były śliczne anegdoty, że Eliza nie mogła wytrzymać w dalekim kącie, i przysuwała się coraz bliżej jakby oczarowana. Stanąwszy za jego krzesłem, słuchała z oczami szeroko rozwartemi i z twarzyczką rozgrzaną tym niezwykłym postępkiem. Pan Laurence nie zwracając na nią wcale uwagi, jakgdyby to była tylko mucha, mówił dalej o lekcjach i nauczycielach Artura; nagle, jakby mu to dopiero przyszło na myśl, rzekł do pani March:
— Mój chłopiec zaniedbuje teraz muzykę, i rad jestem, bo ją zaczynał zbytecznie miłować; ale fortepian cierpi na tem, że nie jest używany. Czy która z dziewcząt pani nie lubiłaby przybiec czasem i ćwiczyć się, żeby się nie odstrajał?
Eliza postąpiła krok naprzód i mocno zacisnęła rączki, żeby się powstrzymać od klaśnięcia, bo to było pokusą nie do zwalczenia, i myśl o ćwiczeniu się na tym wspaniałym instrumencie zupełnie zatamowała jej oddech. Zanim pani March zdołała odpowiedzieć, pan Laurence rzekł dalej z jakimś dwuznacznym uśmiechem, potrząsając przytem głową:
— Nie potrzebowałaby z nikim się widzieć ani rozmawiać, niech tylko przybiegnie, kiedy zechce. Ja siedzę zamknięty w pracowni na drugim końcu domu, Artur bardzo dużo wychodzi, a służba nigdy się nie zbliża do bawialnego pokoju po dziewiątej godzinie. — Rzekłszy to powstał, żeby odejść, a Eliza postanowiła odezwać się, bo to ostatnie zapewnienie już nie zostawiało nic do życzenia. — Niech pani będzie łaskawa powtórzyć panienkom co mówiłem, a jeżeli nie zechcą przychodzić, ha! — to trudno!
Wtem maleńka rączka wsunęła się w jego rękę, i Eliza spojrzała na niego wzrokiem pełnym wdzięczności, mówiąc jak zwykle z powagą, ale nieśmiało:
— Ach, panie! my chcemy, bardzo, bardzo chcemy.
— Czy to ty jesteś tą muzykalną dziewczynką? — zapytał, spoglądając na nią mile.
— Ja jestem Eliza, serdecznie lubię muzykę, i będę przychodziła, jeżeli pan jest pewny, że mię nikt nie usłyszy i że nikomu nie przeszkodzę, — dodała z obawy, że jest niegrzeczną; lecz mówiła to ze drżeniem wobec własnej śmiałości.
— Żywa dusza cię nie usłyszy, moja droga; pusto jest w domu do południa, więc przychodź i bębnij ile zechcesz, będę ci za to wdzięczny.
— Jaki pan dobry!
Zarumieniła się jak róża pod jego wzrokiem, ale się już nie lękała, i z radością uścisnęła jego wielką rękę, bo jej brakło słów na podziękowanie.
Stary gentleman zlekka odgarnął jej włosy, i pochyliwszy się, pocałował ją, mówiąc tonem mało używanym przez niego:
— Miałem kiedyś dziewczynkę z takiemi oczami jak twoje. Niech cię Bóg błogosławi, moja droga. Żegnam panią. — Odszedł z wielkim pośpiechem, a Eliza nacieszywszy się z matką swem szczęściem, pobiegła oznajmić tę ważną wiadomość gromadce lalek, bo sióstr nie było w domu. Jakże wesoło śpiewała tego wieczora, i jak się z niej dziewczęta śmiały, gdy obudziła w nocy Amelkę, grając przez sen po jej twarzy jakby po fortepianie. Nazajutrz gdy zobaczyła, że obaj panowie stary i młody wyszli z domu, po dwu czy trzykrotnem cofaniu się, szczęśliwie dotarła do bocznych drzwi i cicho jak myszka weszła do bawialnego pokoju, gdzie stało jej bożyszcze. Ma się rozumieć zupełnie z przypadku, jakieś ładne nuty leżały na fortepianie. Często nasłuchując i oglądając się wokoło, drżącemi palcami dotknęła nareszcie wielkiego instrumentu, i natychmiast zapomniała o swej lękliwości, o sobie i o wszystkiem, tylko się oddała niewysłowionej rozkoszy, jaką jej sprawiała muzyka, bo to był niejako głos ukochanego przyjaciela.
Pozostała tam, póki Anna nie przyszła ją wezwać na obiad, ale nie miała apetytu, więc siedziała tylko uśmiechając się błogo do wszystkich.
Odtąd ciemny kapturek prawie codzień przemykał się przez płot, i wielki salon bywał nawiedzany przez muzykalnego ducha, który przychodził i znikał. Nie wiedziała, że pan Laurence otwierał często drzwi od swej pracowni, żeby usłyszeć swe ulubione sztuki — i że Artur stoi na straży w sieni, żeby nie dopuszczać służby. Nie domyślała się też, że ćwiczenia i nowe nuty umyślnie dla niej leżą na pulpicie, a gdy stary gentleman mówił o muzyce u nich w domu, myślała sobie tylko: „jaki on dobry, że opowiada o rzeczach, które mogą być dla mnie pożyteczne.“ Radowała się całem sercem i przekonała się — co nie zawsze bywa — że się spełniło jej największe życzenie. Może dlatego, że umiała być wdzięczna za ten dar, otrzymała jeszcze większy, w każdym razie oba były zasłużone.
— Mamo, ja wyhaftuję panu Laurence pantofle. Taki jest dobry, że się muszę odwdzięczyć, a nie wiem w jakiby inny sposób; czy pozwolisz? — zapytała w kilka tygodni po jego pamiętnych odwiedzinach.
— Dobrze, moja droga, sprawisz mu wielką przyjemność i odwzajemnisz się ładnie za dobroć. Dziewczęta ci pomogą, a ja wszystko zapłacę, — rzekła pani March mając szczególną przyjemność w spełnianiu życzeń Elizy, która rzadko prosiła o coś dla siebie.
Po wielu ważnych naradach z Małgosią i Ludką, wzór został wybrany, materjały kupione i pantofle zaczęte. Bukiet z jasnych bratków na ciemniejszem purpurowem tle uznały za bardzo właściwy i piękny, a Eliza pracowała rano i wieczór, opuszczając tylko to co trudniejsze. Tak szybko obracała igłą, że je skończyła, zanim kogo znudziły; następnie napisała bilecik krótki i prosty, i pewnego ranka przy pomocy Artura znalazły się pantofle na biurku pana Laurence, zanim wstał z łóżka.
Gdy minęła pierwsza chwila gorączki, zaczęła oczekiwać co dalej nastąpi. Przeszedł cały dzień i część drugiego, a nie odebrała żadnej wiadomości i ogarnęła ją trwoga, że się obraził jej kapryśny przyjaciel. Nazajutrz po południu wyszła, żeby porobić sprawunki i wyprowadzić, według codziennego zwyczaju, chorą i biedną lalkę Joasię na świeże powietrze. Wracając, zobaczyła trzy — nie, cztery osoby, wyglądające z okien bawialnego pokoju. Skoro ją tylko spostrzegły, zaczęły robić znaki, radośnie wołając:
— Masz list od starego gentlemana; chodź prędko przeczytać!
— Ach Elizo! on ci przysłał! — odezwała się Amelka, gestykulując ze zbyteczną energją, ale nie rzekła nic więcej, bo Ludka przerwała, spychając ją z okna.
Eliza pośpieszyła zniecierpliwiona zwłoką; przy drzwiach siostry ją porwały i zaprowadziły do bawialnego pokoju w trjumfalnym pochodzie, wołając wszystkie razem: „patrz! patrz!“ Eliza spojrzała na wskazywane przez nie miejsce i zbladła ze zdziwienia i radości; stał bowiem gabinetowy fortepianik, a blat jego i list leżący na błyszczącym wierzchu, nosiły jej imię i nazwisko.
— Dla mnie? — wyjąkała, chwytając się Ludki, bo gotowa była upaść ze wzruszenia.
— Tak, dla ciebie, moja droga! Czy to nie wspaniałe z jego strony? Czy ci się nie wydaje najlepszym w świecie staruszkiem? Masz klucz w liście; nie otworzyłyśmy go, ale umieramy z ciekawości, co zawiera, — zawołała Ludka ściskając siostrę, i podała jej list.
— Przeczytaj, ja nie mogę, tak mi jakoś dziwnie. Ach, to za wiele dobrego! — rzekła i ukryła twarz w fartuszku Ludki, zupełnie wzruszona podarkiem.
Ludka otworzyła kopertę i zaczęła śmiać się z pierwszych słów:
„Do panny March.“
Droga pani!
— Jak to ładnie brzmi! chciałabym, żeby kto tak napisał do mnie — rzekła Amelka, której ten staroświecki adres wydał się bardzo eleganckim.
— Miałem niejedne pantofle w życiu, ale żadne mi się tak nie podobały jak twoje“, — czytała dalej Ludka. „Bratek jest moim uprzywilejowanym kwiatkiem i będzie mi zawsze przypominał miłą osóbkę, która mi go ofiarowała. Lubię się wypłacać z długów, pozwól więc „staremu gentlemanowi“, żeby ci przesłał rzecz, która niegdyś należała do wnuczki, już dziś nieżyjącej. Serdeczne podziękowanie i najlepsze życzenie zasyła

wdzięczny przyjaciel i pokorny sługa
James Laurence“

— Elizo! to zaszczyt, z którego możesz być dumna! Artur mi opowiadał, jak pan Laurence był przywiązany do tego dziecka, jak starannie przechowuje wszystkie pamiątki. Pomyśl tylko! daje ci fortepian! A to dlatego, że masz duże niebieskie oczy i że lubisz muzykę, — rzekła Ludka, starając się uspokoić drżącą i wzruszoną Elizę.
— Spojrzyj na te zgrabne podstawki do lichtarzy, na tę zieloną materję ze złotą różą w środku, na śliczny pulpit i taboret; niczego nie brakuje, — dodała Małgosia, i otworzywszy fortepian wskazała jego ozdoby.
— „Pokorny sługa, James Laurence“ — tylko pomyśl, że on do ciebie tak napisał! Opowiedziałam to zdarzenie moim dziewczętom i wydaje się im olbrzymiem! — rzekła Amelka bardzo przejęta listem.
— Wypróbuj go, kochanko; niechaj posłyszymy dźwięk tego pieścidełka, — odezwała się Anna, biorąca zawsze udział w domowych radościach i smutkach.
Eliza grała, a wszyscy zawyrokowali, że im się nie zdarzyło słyszeć tak znakomitego fortepianu. Widocznie został na nowo nastrojony i przyprowadzony do porządku. Ale mimo wszelkich zalet, zdaje mi się, że głównie go zdobiła pochylona nad nim Eliza, gdy ze szczęściem i lubością dotykała pięknych klawiszów czarnych i białych, i naciskała błyszczące pedały.
— Musisz mu podziękować, — rzekła Ludka żartobliwie, bo jej nie przyszło na myśl, żeby dziecię poszło istotnie.
— Pójdę, i to zaraz, nim się zalęknę tej myśli, — i ku największemu zdumieniu zebranej rodziny, przeszła śmiało przez ogród, przez płot, i stanęła u drzwi Laurence‘ów.
— Niech umrę, jeżeli widziałam coś dziwniejszego na świecie! Ten fortepian zawrócił jej głowę; nigdyby nie poszła, gdyby miała przytomność! — wykrzyknęła Anna, goniąc za nią okiem, a dziewczęta oniemiały na widok tego cudu.
Jeszcze byłoby większe ich zdumienie, gdyby zobaczyły, co Eliza potem robiła. Może nie zechcecie mi wierzyć, że zapukała do drzwi pracowni, nie dając sobie czasu do namysłu; a gdy chrapliwy głos odezwał się „proszę wejść“, poszła prosto ku panu Laurence, który się zdawał tem zmieszany, i rzekła drżącym głosem, wyciągnąwszy rączkę:
— Przyszłam podziękować panu za... — ale nie dokończyła, bo patrzył na nią tak przyjaźnie, że zapomniała mowy, i to tylko pamiętając, iż stracił ukochaną wnuczkę, objęła go rączkami za szyję i pocałowała.
Gdyby dach spadł nagle z domu, stary gentleman nie byłby bardziej zdumiony, ale mu się to podobało. O tak! dziwnie mu się to podobało! i tak był wzruszony i uradowany tym poufałym uściskiem, że cała szorstkość jego zniknęła. Wziął Elizę na kolana i oparł swój zwiędły policzek na jej różowej twarzyczce, doznając takiego uczucia, jakgdyby odzyskał wnuczkę.
Od tej chwili, przestała się go lękać i rozmawiała tak swobodnie, jakgdyby się znali całe życie — bo miłość usuwa bojaźń, a wdzięczność umie pokonać dumę. Odprowadził ją do bramy ich domu, uścisnął serdecznie za ręce, dotknął kapelusza i wrócił do siebie poważny, wyprostowany, jak przystało pięknemu niegdyś wojakowi.
Zobaczywszy to, Ludka zaczęła tańczyć wesoło, Amelka o mało nie wypadła z okna z zadziwienia, a Małgosia wykrzyknęła podnosząc ręce wgórę:
— To chyba koniec świata!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.