Małe kobietki/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Małe kobietki
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
SĄSIEDZI.

— Cóż ty znowu myślisz robić, Ludko? — zapytała Małgosia pewnego popołudnia, gdy śnieg padał, widząc, że siostra biegnie w podskokach przez sień ubrana w kalosze, starą salopę i kaptur — z miotłą w jednej ręce, a z łopatą w drugiej.
— Wyjdę dla ruchu, — odrzekła Ludwisia z figlarnem spojrzeniem.
— Zdaje mi się, że dosyć przeszłaś się dwa razy, dziś rano. Na dworze zimno i ponuro, zostań lepiej ze mną przy kominku; tu ciepło i sucho, — rzekła Małgosia z dreszczem.
— Dziękuję za radę; nie umiem siedzieć spokojnie przez cały dzień, i nie jestem kotem, żebym się lubiła wygrzewać przy ogniu. Mam pociąg do awantur, idę więc poszukać jakiej.
Małgosia grzała dalej nogi i czytała „Iwanhoe“, a Ludka zaczęła wymiatać ścieżki z wielką energją. Śnieg był lekki, i prędko zrobiła dróżkę wokoło ogrodu dla Elizy, żeby po zachodzie słońca wyprowadziła chore lalki na powietrze. Ogród ten przedzielał domy państwa March i pana Laurence; stały one na przedmieściu, wśród gajów, łąk, dużych sadów i spokojnych ulic, — więc cicho tam było jak na wsi. Niski płot rozdzielał obie posiadłości. Z jednej strony stał stary, ciemny domek lichy, ogołocony z wina, które w lecie pokrywało ściany, — i z otaczających go kwiatów. Z drugiej strony wznosiła się poważna kamienica, jawnie świadcząca o wszelkich wygodach i zbytkach, — od wielkich wozowni i dobrze utrzymanych ogrodów, aż do cieplarni i wspaniale urządzonych pokojów, które widać było z poza firanek.
Mimo to zdawał się ten dom opuszczony i martwy; nie było dzieci igrających na trawniku, w oknie nie uśmiechała się macierzyńska twarz, i prócz starego pana Laurence i wnuka jego, prawie nikogo nie było tam widać.
Dla żywej wyobraźni Ludki dom ten wydawał się zaczarowanym pałacem, pełnym przepychu i rozkoszy, z których nikt nie korzysta. Oddawna pragnęła przyjrzeć się jego tajonej świetności i poznać młodego Laurence, który widocznie miał także na to ochotę, ale nie wiedział jak się wziąć do rzeczy. Od owego wieczorku, spędzonego razem, była jeszcze ciekawsza; układała sobie jak się z nim zaprzyjaźnić, ale się nie ukazywał od pewnego czasu, i zaczęła przypuszczać, że go niema w domu — kiedy pewnego dnia wyśledziła smagłą twarz w oknie na piętrze, patrzącą smutno na ich ogród, gdzie Amelka z Elizą rzucały na siebie kulami ze śniegu.
— Ten chłopiec tęskni za towarzystwem i rozrywką — pomyślała; dziadek nie wie, czego mu trzeba, i trzyma go w zamknięciu. Zdałoby mu się grono wesołych chłopców do zabawy, lub ktośkolwiek bogaty w młodość i życie. Mam wielką ochotę pójść i powiedzieć to staremu gentlemanowi.
Ta myśl jej się podobała, lubiła bowiem zuchwałe przedsięwzięcia i zawsze gorszyła Małgosię dziwacznem postępowaniem. Nie zapomniała swego planu, i gdy nastąpiło śnieżyste popołudnie, postanowiła odbyć próbę. Zobaczywszy, że pan Laurence wyjechał, miała chęć przekroczenia płotu, ale się powstrzymała jeszcze aby rozejrzeć się dokoła. Wszędzie panował spokój; firanki były spuszczone przy dolnych oknach, służba nie pokazywała się i żywej duszy nie było widać, prócz kędzierzawej czarnej głowy, wspartej na szczupłej ręce w oknie na górze.
— To on! — pomyślała, — biedny chłopiec! Zupełnie sam i chory, w taki smutny dzień! To okropne! Rzucę kulę ze śniegu, aby spojrzał, a wtenczas powiem mu jakie życzliwe słowo.
Garść miękkiego śniegu poleciała wgórę, i chłopiec zaraz się obrócił, pokazując twarz, która straciła w jednej chwili obojętny wyraz; duże oczy ożywiły się i usta zaczęły się uśmiechać. Ludka ukłoniła się z uśmiechem i wywijała w powietrzu miotłą, wołając:
— Jak się masz? czyś chory?
Artur otworzył okno i wrzasnął przeraźliwie jak kruk:
— Lepiej mi, dziękuję! Strasznie się przeziębiłem i od tygodnia siedzę w zamknięciu.
— Żal mi cię! Czemże się zabawiasz?
— Niczem; nudno mi jak w grobie.
— Czytasz?
— Mało, bo mi nie wolno.
— Czyby kto nie mógł czytywać głośno?
— Czasem dziadek to robi, ale go moje książki nie zajmują, a nie chcę prosić bez ustanku Brooke’a.
— Czy odwiedzał cię kto przynajmniej?
— Nie chciałem widywać nikogo. Chłopcy hałasują zaraz, a ja mam osłabioną głowę.
— Czy niema jakiej miłej dziewczynki, któraby czytywała i bawiła cię? Dziewczęta są ciche i lubią doglądać chorych.
— Nie znam żadnej.
— Znasz mnie! — zawołała, a potem roześmiała się i umilkła.
— Prawda! czy przyjdziesz? bądź tak dobra! — krzyknął Artur.
— Nie jestem miła i cicha, ale przyjdę, jeżeli mama pozwoli. Pójdę zapytać się. Bądź dobrym chłopcem, zamknij okno i czekaj na mnie.
Po tych słowach zarzuciła miotłę na ramię i poszła do domu, zaciekawiona co tam na to powiedzą. Artura gorączkowała trochę myśl, że będzie miał gościa, i robił żywe przygotowania, bo jak mówiła pani March, był to mały „gentleman“. Dla uczczenia Ludki, przygładził kędzierzawą czuprynę, wziął świeży kołnierzyk i starał się uporządkować pokój, który mimo licznej służby, wcale nie był czysto utrzymany. Po chwili dał się słyszeć głośny dzwonek, potem śmiały głos, pytający o „pana Artura“, i wreszcie zadziwiona służąca przyszła oznajmić „jakąś panienkę“.
— Dobrze, wprowadź ją na górę, to panna Ludwika, — rzekł Artur, idąc ku drzwiom swego pokoiku na spotkanie. Po chwili ukazała się Ludka, z twarzyczką różową, śmiałą, — spokojna i swobodna; w jednej ręce miała przykryty talerz, a w drugiej troje kociąt.
— Oto mię masz z całym ładunkiem, — rzekła. Mama się kłania i rada jest, że ci się mogę na co przydać. Małgosia prosiła, żebym ci przyniosła blanc-manger jej roboty, a przyrządza je bardzo dobrze; Eliza przysyła koty w nadziei, że ci sprawią przyjemność. Wiedziałam, że wykrzykniesz, ale nie mogłam odmówić, bo koniecznie chciała ci się czem przysłużyć.
Zabawna pożyczka Elizy okazała się bardzo pożyteczna, bo żartując z kotów, zapomniał Artur o nieśmiałości i odrazu stał się towarzyskim.
— To zbyt ładne do zjedzenia, — rzekł, uśmiechając się mile, gdy Ludka odkrywszy talerz pokazała blanc-manger w wieńcu z zielonych liści i szkarłatnych kwiatów, z ulubionego przez Amelkę geranjum.
— Bynajmniej; to są tylko dowody życzliwości moich sióstr. Powiedz służącej, żeby zachowała do herbaty ten przysmak; możesz go zjeść, bo to zdrowe — a przytem miękkie, więc się prześlizgnie przez chore gardło. Jaki to ładny pokój!
— Mógłby nim być, gdyby go dobrze utrzymywano, ale służba jest leniwa, a ja nie umiem zmuszać jej do porządku; zresztą męczy mnie to.
— Doprowadzę go do ładu we dwie minuty, bo trzeba tylko wymieść z przed kominka, o tak; te rzeczy postawić prosto na wierzchu — tak; te książki położyć tu, flaszki tu, a sofę odwrócić od światła, i poduszki zbić trochę. Teraz jesteś urządzony.
I tak było rzeczywiście, bo śmiejąc się i gawędząc, postawiła każdy przedmiot na właściwem miejscu i nadała zupełnie inny pozór pokojowi. Artur przyglądał się jej w milczeniu pełnem poszanowania, a gdy go zaprowadziła do sofy, usiadł, westchnął z zadowoleniem i rzekł, przejęty wdzięcznością:
— Jakaś ty dobra! tego właśnie było trzeba. Teraz bądź łaskawa usiąść na tym dużym fotelu i pozwól, żebym cię czem zabawił.
— To ja raczej chciałabym cię rozerwać. Możebym czytała głośno? — zapytała, chciwie spoglądając na ponętne książki, leżące w pobliżu.
— Dziękuję; znam to wszystko, i jeżeli nie masz nic przeciw temu, wolałbym rozmawiać, — odparł Artur.
— Bynajmniej, gotowam cały dzień mówić, jeżeli mi nie przerwiesz. Eliza powiada, że nigdy nie wiem, kiedy umilknąć.
— Czy to Eliza, co taka różowa, dużo siedzi w domu a czasem wychodzi z koszyczkiem w ręku? — zapytał Artur ciekawie.
— Tak, to Eliza; to moja ukochana, najlepsza w świecie dziewczynka!
— Ta ładna, to Małgosia; a ta w loczkach, to Amelka, o ile mi się zdaje.
— Jakim sposobem doszedłeś do tego?
Artur zarumienił się, lecz odpowiedział szczerze:
— Widzisz, ja często słyszę, jak wołacie jedna drugą, i siedząc tu samotnie, trudno mi się wstrzymać od spoglądania na wasz dom, bo mi się zawsze zdaje, że się tak dobrze bawicie. Przepraszam za moją niegrzeczność, ale czasem zapominacie spuścić firankę przy oknie z kwiatami, a gdy lampy nie palę, to wyglądacie jak obrazek. Ogień płonie na kominku, a wy siedzicie z matką wkoło stołu; jej twarz jest wprost okna i wygląda tak słodko po za kwiatami, że nie mogę oderwać oczu. Ja nie mam matki, jak wiesz. Mówiąc to, rozniecał ogień, żeby ukryć lekkie drganie ust, którego nie mógł opanować.
Smutny, tęskny wyraz jego oczu przeniknął gorące serce Ludki; ponieważ była chowana z największą prostotą, niedorzeczne myśli nie mąciły jej głowy, i w piętnastym roku pozostała niewinną i otwartą, jak dziecko.
Artur był słaby i osamotniony, ona więc, czując się bogatą w miłość rodzinną i szczęście, chciała mu udzielić swych skarbów. Jej smagła twarz przybrała bardzo przyjazny wyraz, a ostry głos stał się niezwykle łagodny, gdy rzekła:
— Już nigdy nie będziemy spuszczać firanki, i pozwalam ci patrzeć, ile tylko zechcesz; ale wolałabym, żebyś do nas przyszedł, zamiast się przyglądać przez okno. Mama jest taka dobra, że ci doskonale z nią będzie; Eliza zaśpiewa, jak ją poproszę, Amelka zatańczy, a ja z Małgosią rozśmieszymy cię scenicznem wystąpieniem i zabawimy się wybornie. Czyby dziadek nie pozwolił?
— Sądzę, że nie będzie miał nic przeciw temu, jeżeli go twoja matka poprosi. Bardzo dobry jest, chociaż się takim nie wydaje, i często pozwala robić, co mi się podoba; tylko się boi, żebym nie był ciężarem u obcych — rzekł Artur, ożywiając się coraz więcej.
— Nie jesteśmy obce, tylko twoje sąsiadki, i nie myśl, żebyś nam ciężył. Myśmy pragnęły poznać ciebie, i od dawna próbowałam doprowadzić to do skutku. Wprowadziwszy się tu, poznałyśmy wszystkich sąsiadów, prócz was.
— Widzisz, dziadka zajmują tylko książki, i mało zwraca uwagi na to, co się dzieje koło niego; mój nauczyciel, pan Brooke nie mieszka tu, więc nie mając z kim wychodzić, siedzę w domu i radzę sobie, jak mogę.
— To źle, powinieneś się rozruszać i korzystać ze wszystkich zaprosin; wtenczas namnożą ci się znajomości. Nie frasuj się tem, żeś nieśmiały, bo jak zaczniesz widywać ludzi, to się wyleczysz.
Artur znowu się zarumienił, ale go nie obraziła Ludka, bo miała zbyt dobre chęci, żeby brał za złe jej odważne słowa.
Nastąpiło krótkie milczenie; Ludka z przyjemnością rozglądała się wokoło, Artur zaś wpatrywał się w ogień. Nareszcie, chcąc zmienić przedmiot rozmowy, zapytał:
— Czy ci się podoba w twojej szkole?
— Ja nie chodzę do szkoły; już pracuję, dozorując moją ciotkę, starą i cierpką osobę.
Artur otworzył usta, żeby zadać nowe pytanie, ale przypomniawszy sobie na czas, że to niegrzecznie bardzo badać cudze interesy, zamknął je z zakłopotaną miną. Ludce podobała się ta oznaka dobrego wychowania, przytem miała ochotę pośmiać się z ciotki March, więc opisywała mu w żywych barwach kapryśną jejmość, jej tłustego pudla, papugę gadającą po hiszpańsku i bibljotekę, w której się rozkoszowała. Artur ubawił się bardzo, i gdy opowiedziała o sztywnym i starym gentlemanie, który raz przyszedł oświadczyć się o ciotkę March, a w środku pięknej przemowy Polly rozgniewała go bardzo, zerwawszy mu perukę z głowy — chłopiec tak się uśmiał, że służąca wsunęła głowę, żeby zobaczyć, co się tam stało.
— Ach, jak mi z tem dobrze! opowiedz co jeszcze, proszę! — odezwał się, odejmując od poduszki czerwoną i ożywioną twarz.
Ludka dumna z powodzenia, opowiadała o swych zabawach, planach, nadziejach, obawach o ojca i o najciekawszych zdarzeniach małego światka, w którym żyła z siostrami. Potem mówili o książkach, i z radością przekonała się, że je oboje zarówno lubią, a nawet Artur więcej czytał od niej.
— Kiedy masz takie upodobanie, to chodźmy do bibljoteki. Dziadka niema w domu, więc się nie potrzebujesz obawiać, — rzekł Artur, i podniósł się.
— Ja się nikogo nie boję, — odparła, potrząsając głową.
— Tak mi się zdaje! — zawołał chłopiec, patrząc na nią z wielkiem uwielbieniem, chociaż myślał sobie, że mogłaby się bać trochę starego gentlemana, gdyby go zastała w złem usposobieniu.
Ponieważ w całym domu była gorąca temperatura, Artur prowadził Ludwisię z pokoju do pokoju, zatrzymując się, gdy ją co zaciekawiło; nareszcie weszli do bibljoteki, gdzie wedle swego zwyczaju skakała, klaszcząc w ręce z radości. Pełno tam było książek, obrazów, posągów, pięknych szaf ze starą monetą i z osobliwościami. Stały fotele do drzemki, dziwaczne stoliki i bronzy; a co najlepsza, był wielki otwarty komin ze zgrabną galeryjką.
— Jakież tu bogactwo! — westchnęła Ludka i rzuciła się na głęboki aksamitny fotel, rozglądając się dokoła z miną mocno zadowoloną.
— Teodorze Laurence, powinieneś być najszczęśliwszym w świecie, — dodała z naciskiem.
— Chłopiec nie może żyć z samemi tylko książkami, — rzekł Artur, potrząsając głową, i usiadł naprzeciw niej na stole.
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo odezwał się dzwonek, i Ludka podskoczyła wgórę, wołając z przestrachem:
— Boże! czy to nie twój dziadek?
— A chociażby i on? przecież się nikogo nie boisz! — odrzekł figlarnie.
— Zdaje mi się, że się trochę lękam, ale nie wiem dlaczego. Mama pozwoliła mi przyjść, i nie sądzę, żebyś się przez to czuł gorzej, — rzekła, chcąc się uspokoić, jednak nie odrywała oczu od drzwi.
— Daleko mi lepiej, i dziękuję ci bardzo. Boję się tylko, żeś się zmęczyła rozmową, a taka była przyjemna, że nigdybym jej nie przerwał, — rzekł Artur z wdzięcznością.
— Doktór przyszedł do pana, — rzekła służąca, przywołując go znakiem.
— Czy się nie rozgniewasz, jak odejdę na chwilkę? sądzę, że mi wypada z nim się zobaczyć, — rzekł Artur.
— Nie uważaj na mnie, tak mi tu dobrze jak świerszczowi, — odpowiedziała Ludka.
Artur odszedł, ona zaś pozostawszy sama stanęła przed pięknym portretem starego gentlemana. Drzwi się roztworzyły znowu, a Ludka, nie odwracając głowy, powiedziała stanowczym głosem: — Teraz pewna jestem, że nie bałabym się; bo te oczy są poczciwe, choć usta cierpkie i chociaż tak wygląda, jak gdyby miał strasznie dużo woli. Nie jest tak piękny jak mój dziadek, ale mi się podoba.
— Dziękuję pani, — rzekł chrapliwy głos za nią, i z wielkiem niezadowoleniem ujrzała przed sobą starego pana Laurence.
Biedna Ludka tak się zarumieniła, że już nie mogła być czerwieńszą, i serce zaczęło jej bić nieznośnie, gdy sobie przypomniała własne słowa.
Przez chwilę miała szaloną chęć uciec do domu, ale to byłoby tchórzostwem, dziewczęta wyśmiałyby ją — więc postanowiła zostać i o ile zdoła najlepiej wydobyć się z kłopotu. Powtórne spojrzenie przekonało ją, że oczy żywe jeszcze poczciwiej wyglądają z pod krzaczastych siwych brwi niż malowane — i jakieś figlarne ich mruganie odjęło jej dużo trwogi. Po tem strasznem milczeniu, stary gentleman rzekł nagle jeszcze grubszym głosem:
— Więc nie boisz się mnie pani, tak?
— Nie bardzo.
— I znajdujesz, żem nie tak ładny jak twój dziadek?
— Niezupełnie.
— I że mam strasznie dużo woli?
— Powiedziałem tylko, że mi się tak zdaje.
— Jednakże podobam ci się?
— Tak, panie.
Ta odpowiedź ujęła starego gentlemana; roześmiał się, uścisnął jej ręce, wziął za brodę, obrócił ku sobie twarz, przyjrzał się uważnie, puścił ją, skinął głową i rzekł:
— Odziedziczyłaś rozum dziadka, ale nie masz jego ujmującej powierzchowności. On był pięknym mężczyzną, moja droga, ale co lepsza, był zacny i uczciwy; szczyciłem się też jego przyjaźnią.
— Dziękuję panu. Te słowa podobały się Ludce, więc odzyskała zupełną swobodę.
— Coś pani robiła z moim chłopcem? — zapytał nagle.
— Starałam się być dobrą sąsiadką, — rzekła, i opowiedziała historję swych odwiedzin.
— Pewnie sądzisz, że mu trzeba trochę wesołości, czy tak?
— Tak, panie; on mi się wydaje nieco osamotniony i możeby mu się przydało młode towarzystwo. Między nami są tylko dziewczęta, alebyśmy chciały przysłużyć mu się czem, pamiętając jaki wspaniały podarek przysłał nam pan na święta Bożego Narodzenia, — powiedziała żywo.
— Ta, ta, ta. Nie moje to dzieło, ale mego chłopca. Jakże się ma ta biedna kobieta?
— Zdrowa, — odparła Ludka, i zaczęła swoją szybką mową opowiadać, że matka oddała rodzinę Humlów opiece bogatszych.
— Jej ojciec w taki sam sposób pełnił dobre uczynki. Przyjdę kiedy odwiedzić matkę pani; proszę jej to powiedzieć. Dzwonek nas wzywa już na herbatę, bo ją wcześnie teraz pijamy ze względu na chłopca. Zejdź pani z nami, jako dobra sąsiadka.
— Jeżeli pan sobie życzy.
— Czy prosiłbym, gdyby inaczej było? — odrzekł i podał jej rękę ze staroświecką grzecznością.
— Coby Małgosia na to powiedziała? — myślała Ludka schodząc na dół, i oczy jej się śmiały na myśl, że będzie to wszystko opowiadać w domu.
— Co się stało temu chłopcu, u Boga? — rzekł stary gentleman, gdy Artur biegł żywo ze schodów i stanął zdumiony na widok Ludki, idącej pod rękę z jego dziadkiem.
— Nie wiedziałem, żeś powrócił, sir, — odezwał się, gdy Ludwisia rzuciła na niego trjumfujące spojrzenie.
— I dlatego pewnie tak podskakujesz. Chodź na herbatę mój panie, i zachowaj się jak przystoi gentlemanowi. — Pociągnąwszy chłopca za włosy, co znaczyło pieszczotę, poszedł dalej; Artur tuż za nim wyprawiał tak komiczne miny, że Ludka o mało nie wybuchnęła śmiechem.
Stary gentleman niewiele mówił, pijąc swe cztery filiżanki herbaty, ale się przyglądał dwojgu młodym, którzy szczebiotali jak starzy znajomi. Nie uszła też jego oka korzystna zmiana w Arturze: kolory, światło i życie wystąpiły mu na twarz; ruchy nabrały żywości; śmiech stał się serdeczny i wesoły.
— Ona ma słuszność; chłopiec jest osamotniony, i te dziewczynki mogą mu oddać wielką przysługę, — myślał pan Laurence, patrząc i przysłuchując się. Podobała mu się Ludka z oryginalnego, śmiałego obejścia, przytem zdawała się rozumieć chłopca prawie tak dobrze, jakgdyby nim samym była.
Gdyby Laurence‘owie byli „sztywni i dumni“ jak zwykła wyrażać się Ludka, nie podobałaby im się wcale, bo wobec takich ludzi była zawsze lękliwa i nieswoja; ale widząc, że są naturalni i swobodni, była sobą i wywarła dobre wrażenie.
Po herbacie chciała odejść, ale Artur obiecał jej jeszcze coś pokazać i zaprowadził do cieplarni, oświetlonej na jej przybycie. Rozglądała się jakby w zaczarowanym miejscu, chodząc po ścieżkach — i rozkosz jej sprawiały kwitnące ściany, łagodne światło, wilgotne i miłe powietrze, cudowne wina i drzewa, zwieszające się nad jej głową. Tymczasem zaś jej nowy przyjaciel pozrywał najpiękniejsze kwiaty, związał je w bukiet i rzekł z ożywieniem na twarzy, tak miłem dla Ludki: bądź łaskawa oddać to mamie i powiedz, że mi się bardzo podobało przysłane przez nią lekarstwo.
Wyszedłszy stamtąd, zastali pana Laurence stojącego przed kominkiem w wielkim salonie, lecz uwagę Ludki zupełnie pochłonął duży fortepian, który tam stał otwarty.
— Czy grasz? — zapytała, zwracając się do Artura ze szczególnem poszanowaniem.
— Czasami, — odpowiedział skromnie.
— Zagrajże teraz! chciałabym cię usłyszeć, żeby opowiedzieć Elizie.
— Nie chcesz dać przykładu pierwsza?
— Nie umiem grać; jestem za głupia, żeby się uczyć muzyki, ale ją z całego serca lubię.
Artur grał, a Ludka słuchała, zanurzając rozkosznie nos w herbacianych różach i heljotropach. Jej poszanowanie i cześć dla „młodego Laurence‘a“ wzmogły się bardzo, bo grał szczególnie dobrze i nie ograniczył się na jednej sztuce. Pragnęła, żeby go Eliza usłyszała kiedy, ale się nie odezwała z tem życzeniem, tylko tak go chwaliła, że aż był zawstydzony, i dziadek przyszedł mu w pomoc: — Dosyć już, dosyć moja pani; zaszkodzi mu tak duża ilość słodyczy. Wprawdzie nieźle gra, ale mam nadzieję, że się nie gorzej wywiąże z ważniejszych nauk. Odchodzisz? bardzo jestem obowiązany za pamięć i spodziewam się, że jeszcze przyjdziesz kiedy. Moje uszanowanie mamie; dobrej nocy, doktorze Ludwiku.
Serdecznie uścisnął ją za ręce, ale zdradzał jakieś niezadowolenie. Gdy wyszli do sieni, Ludka zapytała Artura:
— Czy nie powiedziałam co złego przypadkiem?
Ale on przecząco potrząsnął głową i rzekł:
— To ze mnie jest nierad, bo nie lubi słuchać mego grania.
— Dlaczego?
— Powiem innego dnia; teraz Jan cię odprowadzi do domu, kiedy ja nie mogę.
— To zbyteczne; nie jestem dorosłą panną i mam tylko parę kroków przed sobą. Pamiętaj o swojem zdrowiu!
— Dobrze; ale mam nadzieję, że przyjdziesz jeszcze.
— Jeżeli i ty nas odwiedzisz po wyzdrowieniu.
— Bardzo chętnie.
— Dobranoc Arturze.
— Dobranoc Ludko, dobranoc.
Gdy Ludka opowiadała w domu swoje przygody, wszystkie nabrały chęci wybrania się do wielkiej kamienicy po drugiej stronie płotu, bo tak matka jak siostry znajdowały tam dla siebie coś pociągającego. Pani March pragnęła pomówić o swym ojcu ze starym gentlemanem, który go jeszcze nie zapomniał; Małgosia chciała się przechadzać po cieplarni; Eliza wzdychała do wielkiego fortepianu; Amelka ciekawa była pięknych obrazów i posągów.
— Mamo, dlaczego pan Laurence nierad był, że Artur gra? zapytała Ludka, będąc badawczego usposobienia.
— Nie wiem na pewno, ale mi się zdaje, iż to jest przyczyną, że syn jego ożenił się z włoszką, artystką muzyczną, która nie podobała się staremu, bo jest bardzo dumny. Ta pani była dobra, miła i ukształcona — ale jej nie lubił, i ani razu nie widział syna po jego ożenieniu się. Oboje umarli, gdy Artur był małem dziecięciem, i wówczas dziadek wziął go do siebie. Sądzę, że chłopiec, jako urodzony we Włoszech, nie jest bardzo silny, i staruszek jest tak troskliwy dlatego, że się go boi utracić. To upodobanie w muzyce jest naturalne w Arturze; odziedziczył je bowiem po matce, i zapewne dziadek lęka się, żeby nie chciał zostać muzykiem. W każdym razie przypomina mu swym talentem kobietę, której nie lubił. Dlatego był taki „rozgorzały“, jak mówi Ludka.
— Boże mój! jakież to romantyczne! — wykrzyknęła Małgosia.
— Jakie to niedorzeczne! — odrzekła Ludka. — Niechaj będzie muzykiem, jeżeli chce, to lepiej niżeli mu zatruwać życie, posyłając do kolegjum, którego nienawidzi.
— Pewnie dlatego ma takie ładne, czarne oczy i piękne ułożenie, — bo Włosi zawsze są pełni wdzięku, — rzekła nieco sentymentalnie Małgosia.
— Co ty wiesz o jego oczach i ułożeniu? jeszcześ prawie nie przemówiła do niego! — zawołała niesentymentalna Ludka.
— Widziałam go na wieczorku, a to co mówisz o nim, dowodzi, że się umie znaleść. Ładne były jego słówka o lekarstwie, przysłanem przez mamę.
— Zapewne przez to rozumiał blanc-manger.
— Jakaś ty niedorzeczna, moje dziecko, ma się rozumieć, że ciebie miał na myśli.
— Doprawdy? — rzekła Ludka, otwierając wielkie oczy, jakgdyby jej to wcale nie przyszło do głowy.
— Jak żyję nie widziałam takiej dziewczyny! nie poznajesz się na komplemencie, — powiedziała Małgosia z miną dorosłej panny, obeznanej z takiemi rzeczami.
— Według mnie komplementy nie mają sensu, i będę ci wdzięczna jak przestaniesz psuć mi przyjemność takiemi bredniami. Artur jest miły chłopiec, lubię go, ale nie chciałabym mieć sentymentalnego upodobania w komplementach i tym podobnych głupstwach. Wszystkie będziemy dobre dla niego, bo on nie ma matki — i będzie nas mógł odwiedzać; prawda mamo?
— Tak, moja Ludko, bardzo będzie pożądany twój mały przyjaciel i spodziewam się, że Małgosia nie zapomni, iż dzieci powinny być dziećmi jak najdłużej.
— Ja siebie nie nazywam dzieckiem, ale też nie uważam się za dorosłą pannę, — odezwała się Amelka. — Cóż ty powiesz, Elizo?
— Ja myślałam o naszej „pielgrzymce“, — odpowiedziała Eliza, która nie słyszała ani słowa. — Gdyśmy się wydobyły z „przepaści“ postanowieniem poprawy, wyszłyśmy na strome wzgórze mocą usiłowań, a ten dom pełen przepysznych rzeczy będzie może naszym „pięknym pałacem“.
— Musimy wprzód pokonać lwy, — rzekła Ludka, mająca na to widoczną ochotę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.