Małe kobietki/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małe kobietki |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Graficzne „Zjednoczeni Drukarze“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Grabowska |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W pewien gorący dzień czerwcowy Artur kołysał się rozkosznie w hamaku. Brała go ciekawość co robią sąsiadki, ale przez lenistwo nie poszedł się dowiedzieć. Bardzo był źle usposobiony, zmarnował bowiem dzień i byłby go chciał przeżyć na nowo. Upał czynił go ociężałym, więc niedbale odbył lekcję, wymęczył pana Brooke, rozgniewał dziadka kilkogodzinnem ćwiczeniem się na fortepianie, wystraszył służącą pomysłem, że pies się wściekł, wyłajał stajennego za urojone zaniedbanie konia, potem rzucił się w hamak, żeby rozmyślać nad głupotą całego świata — i nareszcie, wśród ciszy tego pięknego dnia, uspokoił się mimowoli. Patrząc na zielone głębie indyjskiego kasztana, zwieszającego nad nim gałęzie, marzył o różnych rzeczach, i właśnie wystawiał sobie, że przebywa ocean w podróży naokoło świata, kiedy posłyszane głosy sprowadziły go na ziemię. Wyjrzawszy przez oko od siatki, zobaczył panny March ubrane jak na dalszą wycieczkę.
— Co one zamierzają robić? — pomyślał, otwierając szeroko oczy, żeby się przyjrzeć, szczególnie bowiem wyglądały. Każda miała kapelusz z wielkiemi skrzydłami, ciemny płócienny płaszcz i w ręku kij. Małgosia niosła poduszkę, Ludka książkę, Eliza koszyczek, Amelka tekę. Przeszły spokojnie przez ogród, wymknęły się boczną furtką i zaczęły wstępować na pagórek, dzielący dom od rzeki.
— To pięknie! — pomyślał Artur, — urządzają piknik a mnie nie proszą! Statkiem popłynąć nie mogą, bo nie wzięły klucza. Może zapomniały o tem? Zaniosę go i dowiem się, co to wszystko znaczy.
Dosyć czasu upłynęło zanim znalazł kapelusz, chociaż ich miał pół tuzina; potem znowu polował na klucz, który miał u siebie w kieszeni — i dziewczęta znikły, nim przeskoczył mur i udał się w pogoń. Wybrawszy krótszą drogę do statku, czekał żeby się ukazały, a gdy żadna nie przyszła, dostał się na szczyt pagórka, by się stamtąd rozejrzeć. Gaj sosnowy zasłaniał część widoku, lecz z pośród zieleni dochodził wyraźniejszy dźwięk od słabego westchnienia sosen i sennego odzywania się świerszczów.
— To mi krajobraz! — pomyślał Artur, gdy wyglądał z pomiędzy krzaków i sięgał okiem daleko, odzyskawszy już dobry humor.
Był to rzeczywiście ładny obrazek, bo dziewczynki siedziały ukryte wśród drzew, słońce i cienie migotały nad głowami, wonny wietrzyk rozwiewał ich włosy i chłodził rozpalone policzki, a mieszkańcy lasu swobodnie oddawali się swym sprawom, nie uciekając od starych przyjaciółek. Małgosia siedziała na poduszce szyjąc pilnie białemi rączkami i wyglądała w różowej sukience pośród zieleni, jak śliczna i świeża róża. Eliza wyrabiała z szyszek różne ładne rzeczy, Amelka rysowała grupę paproci, a Ludka robiła pończochę, czytając głośno.
Zachmurzył się chłopiec spojrzawszy, czuł bowiem, że mu nie wypada pójść do nich bez zaproszenia. Wahał się jednak, bo w domu było tak pusto, a to spokojne grono, siedzące wśród drzew, bardzo nęciło jego skołataną duszę. Tak cicho stał, że wiewiórka, która zajęta swem żniwem spadła z sosny, zobaczyła go nagle i wskoczyła napowrót krzycząc tak przeraźliwie, że Amelka spojrzała wgórę, spostrzegła smutną twarz za gałęziami i ukłoniła się z uśmiechem, który mu dodał otuchy.
— Czy mogę do was przyjść? nie będę przeszkadzał? — zapytał Artur, zbliżając się powoli.
Małgosia podniosła brwi, ale Ludka zmarszczyła się groźnie i rzekła prędko:
— Naturalnie że możesz, byłybyśmy cię zaprosiły odrazu, gdyby nie obawa, że cię nie zajmie ta dziewczęca rozrywka.
— Lubię wasze rozrywki, ale odejdę, jeżeli Małgosia mię nie chce.
— Nie będziesz mi zawadzał, jeżeli także weźmiesz się do roboty, bo tutejsze przepisy nie pozwalają próżnować, — odparła z powagą lecz uprzejmie.
— Bardzom wdzięczny i będę robił co zechcecie, bylebym tylko mógł tu zostać choć na chwilę, bo na dole jest nudno jak na Saharze. Mamże szyć, czytać, szyszki zbierać, rysować, — czy robić to wszystko naraz? Włóżcie na mnie swe ładunki, wyręczę was chętnie. — Mówiąc to, usiadł z tak pokorną minką, że je rozśmieszył.
— Dokończ powieści, a ja piętę zrobię, — rzekła Ludka, podając mu książkę.
— Dobrze, — odpowiedział pokornie, i starał się czytać jak najlepiej, wywdzięczając się za tę łaskę, iż go przyjęły do „stowarzyszenia pracowitych pszczółek“. Powieść nie była długa, i gdy ją skończył, ośmielił się zadać parę pytań w nagrodę.
— Wolno mi dowiedzieć się, czy ta wysoce nauczająca i śliczna instytucja jest nową?
— Czy powiecie mu? — odezwała się Małgosia do sióstr.
— Będzie się śmiał, — przestrzegała Amelka.
— Ktoby dbał o to? — rzekła Ludka.
— Mnie się zdaje, że mu się to może podobać, — dodała Eliza.
— Naturalnie! daję wam słowo, że się nie będę śmiał. Powiedz Ludko, nie bój się.
— Skąd ci przyszło do głowy, żebym się ciebie bała! oto widzisz bawimy się w „pielgrzymki“ i nie przestawałyśmy tego całą zimę i całe lato.
— Wiem, — rzekł Artur z poważnem skinieniem głowy.
— Kto ci powiedział? — spytała Ludka.
— Duchy.
— Nie, to ja; chciałam go rozerwać jednego wieczoru, kiedy był trochę smutny, a was nie było w domu, i podobał mu się ten pomysł, więc nie łaj, Ludko, — powiedziała pokornie Eliza.
— Nie umiesz dochować tajemnicy; ale mniejsza o to, będzie teraz mniej kłopotu.
— Dopowiedz resztę, proszę cię, — rzekł Artur, gdy z niezadowoloną trochę minką zajęła się robotą.
— Alboż ci nie mówiła o nowym planie? otóż, aby nie marnować wakacji, postanowiłyśmy, żeby każda obrała sobie jaką pracę. Wakacje już prawie skończone, zadania prawie osiągnięte, a myśmy rade, że nie zeszedł nam czas na poziewaniu.
— Rozumiem — rzekł Artur i smutno zamyślił się o swojem próżniactwie.
— Mama lubi, żebyśmy przebywały jak najwięcej na świeżem powietrzu, więc przynosimy tu robotę i bawimy się doskonale. Dla figla ładujemy roboty w worki, bierzemy stare kapelusze i kije do wstępowania na pagórek — i odgrywamy role pielgrzymek, jak przed laty. Miejsce to nazywa się „Rozkoszną górą“, bo można daleko sięgać okiem i widzieć okolicę, gdzie się spodziewamy kiedyś mieszkać, — rzekła Ludka, wskazując palcem; Artur usiadł, żeby się przyjrzeć, i przez wycięte drzewa ujrzał szeroko rozlaną niebieskawą rzekę po drugiej stronie łąki, dalej zarysy wielkiego miasta i zielone góry, sięgające niebios. Słońce zachodziło, i obłoki czerwieniły się od jego jesiennych blasków, złociste i purpurowe obłoki opierały się na szczytach gór, i srebrzyste wierzchołki, wznoszące się wysoko w jaskrawem świetle, błyszczały jakby napowietrzne szczyty niebiańskiego grodu.
— Jakie to cudowne, — rzekł Artur z cicha, bo wrażliwy był na wszelkie piękno.
— Często tak bywa, i z przyjemnością przyglądamy się, bo widok nigdy się nie powtarza, a zawsze jest wspaniały, — odpowiedziała Amelka, żałując, że tego nie może wyrysować.
— Ludka mówi o tej wsi, gdzie mamy nadzieję kiedyś mieszkać, o prawdziwej wsi, z krowami, kurczętami i sianozbiorem. To byłoby miłe! alebym chciała, żeby się już stało rzeczywistością, i żebyśmy mogły tam jeździć — powiedziała Eliza z zamyśleniem.
— Jest jeszcze piękniejsze miejsce, gdzie udamy się kiedyś, jak na to zasłużymy, — odpowiedziała Małgosia słodkim głosem.
— Tak długo trzeba na to czekać, tak ciężko pracować! Jabym chciała wzlecieć zaraz, jak te jaskółki i wnijść w te wspaniałe podwoje.
— Wnijdziesz tam, Elizo, prędzej czy później, nie bój się, — powiedziała Ludka — co do mnie, wolałabym walczyć, pracować, mozolić się i czekać, a nawet nigdy się tam nie dostać.
— Miałabyś we mnie towarzysza, jeżelibyś o to dbała, bo muszę odbyć dużo podróży zanim przybłądzę do waszego niebieskiego grodu. Jeżeli się zapóźnię, to powiesz za mną dobre słowo, Elizo, czy zgoda?
Mówił to z takim wyrazem twarzy, że się zaniepokoiła jego mała przyjaciółka; lecz rzekła wesoło, patrząc spokojnem okiem na zmieniające się obłoki:
— Jak kto szczerze chce, to niezawodnie tam wnijdzie. Nie przypuszczam, żeby zamykano te podwoje lub strzeżono tych bram.
— Czyby to nie było zabawne, żeby się nasze zamki na lodzie urzeczywistniły i żebyśmy mogli w nich mieszkać? — rzekła Ludka po krótkiem milczeniu.
— Ja ich tak wiele narobiłem, że byłby trudny wybór, — powiedział Artur; leżał on nawznak i rzucał szyszki na wiewiórkę, która go zdradziła.
— Zająłbyś najulubieńszy ze wszystkich, a jakiż on jest? — spytała Małgosia.
— Jeżeli powiem, czy będziesz równie szczera?
— Dobrze, ale niech i dziewczęta opiszą swoje.
— I owszem. Mów Arturze.
— Jak się już dosyć napatrzę świata, chciałbym się osiedlić w Niemczech, słuchać dosyta muzyki i zostać sławnym artystą, żeby wszystko co żyje tłoczyło się, by mię usłyszeć. Nie zajmowałyby mię nigdy pieniądze, interesy, bawiłbym się tylko i żył wedle skłonności. Oto mój ulubiony zamek; a twój Małgosiu?
Małgorzacie widocznie zdawało się trudnem powiedzieć co ma w duszy; zasłoniła twarz gałązką paproci, jakgdyby dla odpędzenia urojonych komarów, i mówiła zwolna:
— Jabym chciała mieszkać w ładnym i wykwintnym domu, mieć smaczny stół, piękne suknie, śliczne meble, miłych gości i dużo pieniędzy. Chciałabym panować, rządzić według woli i mieć liczną służbę, żeby nigdy nic nie robić. Jakżebym tego używała! Ale nie byłabym próżniaczką, pełniłabym dobre uczynki i zniewalałabym wszystkich, żeby mię kochali.
— Czy nie chciałabyś mieć gospodarza w tym zamku na lodzie? — zapytał Artur figlarnie.
— Wszakże mówiłam, że chcę miłych gości, — powiedziała, pilnie związując trzewik, żeby nikt nie widział jej twarzy.
— Czemu nie dodajesz, że pragnęłabyś mieć znakomitego, mądrego, dobrego męża, i kilkoro anielskich dzieciaczków? wszakże twój zamek nie byłby doskonałym bez tego, — rzekła śmiało Ludwisia, która nie miała jeszcze tkliwych myśli i pogardzała romansami, z wyjątkiem drukowanych.
— Ty w swoim będziesz tylko miała konie, atrament i powieści, — odpowiedziała porywczo Małgosia.
— Bardzobym chciała mieć stajnię pełną arabskich rumaków, pokoje zawalone książkami i atrament magiczny, żeby moje dzieła były tak sławne jak muzyka Artura; ale zanim obejmę w posiadanie zamek, pragnę dokonać jakiejś rzeczy wspaniałej, bohaterskiej lub niezwykłej, któraby nie wyszła z pamięci ludzkiej, nawet po mojej śmierci. Nie wiem jeszcze co to będzie, ale jestem w ciągłem wyczekiwaniu, i chcę was wszystkich kiedyś zadziwić. Zdaje mi się, że będę pisała książki i tą drogą pozyskam bogactwo i sławę. Toby mi się podobało, i takie jest moje ulubione marzenie.
— Ja pragnę zostać spokojnie w domu z ojcem, z mamą, i służyć mej rodzinie, — rzekła Eliza słodko.
— Nie życzysz sobie nic więcej? — spytał Artur.
— Odkąd mam fortepianik, jestem zupełnie zadowolona, chciałabym tylko, żebyśmy wszyscy byli zdrowi i zawsze razem złączeni, więcej niczego nie pragnę.
— Ja mam mnóstwo życzeń, ale najmilsze, to żeby pojechać do Rzymu, robić piękne obrazy i być najlepszą artystką na całym świecie, — oto skromne życzenie Amelki.
— Ambitna z nas gromadka, nieprawda? Wszyscy prócz Elizy chcemy być bogaci, sławni i znakomici pod każdym względem. Ciekawym, czy się komu spełnią te życzenia? — powiedział Artur, gryząc trawę jak zadumane cielę.
— Mam już wparawdzie klucz od mego zamku, ale czy będę mogła otworzyć nim drzwi, o tem się przekonamy, — odezwała się dwuznacznie Ludka.
— Ja także mam klucz, ale mi go nie wolno spróbować; bodaj to kolegjum! — krzyknął Artur z niecierpliwem westchnieniem.
Amelka wskazując ołówek, rzekła; „oto mój klucz!“
— Ja nie mam żadnego, — rozpaczliwie powiedziała Małgosia.
— Owszem masz, — żywo odparł Artur.
— Jaki?
— Twarz swoją.
— Brednie; to się na nic nie zda.
— Poczekaj, — zobaczysz czy ci ona nie sprowadzi coś takiego, co warto posiadać, — odparł śmiejąc się na myśl ślicznej tajemnicy, którą posiadał, jak mu się zdawało.
Małgosia zarumieniła się za gałązką paproci, lecz nie spytała o nic i patrzyła za rzekę z tym samym wyrazem oczekiwania, jaki przybrał pan Brooke, opowiadając historję o księciu.
— Jeżeli będziemy żyli za dziesięć lat, zejdźmy się, aby się przekonać czy się komu ziściły życzenia, lub o ile się kto zbliżył do swego celu, — rzekła Ludka, mająca zawsze na pogotowiu jakiś plan.
— Boże mój! jakaż ja będę stara! dwadzieścia siedem lat! — wykrzyknęła Małgosia, która się już uważała za dorosłą, jako siedemnastoletnia panna.
— My oboje będziemy mieli po dwadzieścia sześć lat, Arturze; Eliza dwadzieścia cztery, a Amelka dwadzieścia dwa! jakie szanowne grono! — odezwała się Ludwisia.
— Spodziewam się, że do tego czasu uczynię co zaszczytnego, ale takim ociężały, że się boję, moja Ludko, czy nie przepróżnuję życia.
— Mama mówi, że ci potrzeba podniety, ale gdy ją znajdziesz, z pewnością będziesz doskonale pracował.
— Doprawdy? Na Jowisza, stanie się tak, nie inaczej, jeżeli znajdę sposobność! — wykrzyknął Artur, siadając z nagłą energją. „Powinienem być zadowolony z losu, żeby dogodzić dziadkowi, spróbuję, ale wiecie, że to przeciwne mojej naturze i będzie mnie wiele kosztować. Jego życzeniem jest, bym został indyjskim kupcem, jak on sam był, a ja wolałbym się raczej zastrzelić! Nienawidzę herbaty, jedwabi, korzeni i rozmaitych rupieci, sprowadzanych na jego starych okrętach i nie dbałbym o to czy pójdą na dno, gdybym je posiadał. Należałoby mu poprzestać na tem, że wstąpię do kolegjum, bo jeżeli mu poświęcę cztery lata, to niechże mię za to uwolni od handlu; ale się uparł, i ja tak zrobię, aż nakoniec zerwę z nim stosunki i będę żył według własnej woli; tak samo uczynił mój ojciec. Zrobiłbym to jutro, gdyby mógł kto pozostać przy staruszku.
Mówił gorączkowo i zdawał się gotów uskutecznić groźbę za najmniejszem zadrażnieniem, bardzo prędko wyrósł bowiem i pomimo pozornej ociężałości z młodzieńczą siłą pragnął uzyskać niezależność i puścić się w świat.
— Radzę ci odpłynąć na jednym z tych okrętów i nie wracać do domu, póki nie zakosztujesz życia według własnych pojęć, — rzekła Ludka, której wyobraźnia zapaliła się do tak śmiałego przedsięwzięcia, a serce przejęło się współczuciem dla tego, co nazywała „krzywdą Artura“.
— Nie masz słuszności, Ludko; nie wypada mówić w ten sposób, a Artur nie powinien słuchać złej rady. Spełnij życzenie dziadka, mój drogi chłopcze, — rzekła Małgosia macierzyńskim tonem, — dokładaj wszelkich starań w kolegjum, a jak dziadek zobaczy, że mu się chcesz przypodobać, jestem pewna, że nie będzie twardy i niesprawiedliwy. Sam powiadasz, że nie ma nikogo coby z nim mieszkał i kochał go, więc miałbyś sobie do wyrzucenia, gdybyś go opuścił bez jego woli. Nie bądź smutny, rozdrażniony, tylko pełnij obowiązki, a znajdziesz nagrodę, tak samo jak pan Brooke, którego wszyscy szanują i kochają.
— Cóż ty wiesz o nim? — zapytał Artur, który wdzięczny był za dobrą radę, lecz niechętny kazaniu, więc pragnął odwrócić rozmowę od siebie, po zwykłym wybuchu.
— Twój dziadek opowiadał mamie, że miał szczególne staranie o matce póki nie umarła, nie chciał wyjechać zagranicę jako nauczyciel do jakiegoś zamożnego domu, żeby jej nie opuścić; że wspiera dotąd staruszkę, która ją doglądała i nikomu o tem nie mówi, że jest szlachetny, cierpliwy i dobry, o ile to jest tylko w mocy człowieka.
— To prawda, — rzekł Artur serdecznie, gdy Małgosia umilkła z rozpaloną twarzą po swem poważnem dowodzeniu. — Jakie to podobne na mego dziadka, że się wszystkiego dowie, nie dając mu tego poznać, i rozgłasza jego przymioty, żeby go ludzie kochali. Brooke nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego wasza matka jest tak dobrą dla niego, zaprasza go wraz ze mną i obchodzi się z nim tak przyjaźnie, jak to jest jej pięknym zwyczajem. On też widzi w niej doskonałość, codzień ją wspomina i nad wami się unosi także. Jeżeli moje marzenia urzeczywistnią się kiedy, to zobaczycie co dla niego zrobię.
— Zacznij od tego, by go nie dręczyć teraz, — rzekła cierpko Małgosia.
— Skąd wiesz, że się tego dopuszczam, moja panno?
— Odgaduję z jego twarzy, jak odchodzi do domu. Jeżeliś się dobrze zachował, ma zadowoloną minę i prędko idzie; jeżeliś go wymęczył, surową ma twarz i powolny chód, jakgdyby go brała ochota wrócić i poprawić swe dzieło.
— To mi się podoba! więc utrzymujesz rachunek moich dobrych i złych znaków na twarzy Brookeʻa, czy tak? Uważałem, że się kłania i uśmiecha przechodząc koło waszych okien, alem nie sądził, żeście sobie urządzili telegraf.
— Nie mamy żadnego, nie gniewaj się i pamiętaj nie mówić mu tego! Chciałam ci tylko dowieść, że dbam o twe postępki, i powiedziałam to w zaufaniu! — wykrzyknęła bardzo zalękniona o skutki, jakie mogłyby wyniknąć z jej niebacznych słów.
— Nigdy nie roznoszę plotek, — odparł Artur, strojąc imponującą minę, tak nazywała Ludka pewien wyraz jego twarzy, — tylko jeżeli Brooke ma być termometrem, muszę się mieć na baczności i zawsze mu nastręczać piękną pogodę.
— Proszę cię, nie obrażaj się; nie chciałam ci morałów prawić i przestrzegać cię niedorzecznie, tylko mi się zdawało, że cię Ludka zachęca do trwania w uczuciu, któregobyś żałował później. Takiś dobry dla nas, że cię mamy za brata i mówimy wszystko, co nam przejdzie przez myśl. Daruj mi, bo miałam dobre chęci. — Mówiąc te słowa, podała mu rękę przyjaźnie lecz nieśmiało.
Zawstydzony chwilowem rozdrażnieniem, schwycił Artur życzliwą rączkę i rzekł szczerze:
— To ja raczej poproszę o przebaczenie; jestem cierpki z natury, a dziś od rana byłem nieswój, ale mi się to podoba, żeś mi wytknęła winy, jak siostra. Nie uważaj na to, żem szorstki, bo się pod tą powłoką kryje wiele wdzięczności.
Chcąc okazać, że nie jest obrażony, starał się być bardzo usłużny; przecinał bawełnę dla Małgosi, deklamował wiersze dla Ludki, strząsał szyszki dla Elizy, pomagał Amelce układać paprocie, a to wszystko na dowód, że warto go przypuszczać do „Stowarzyszenia pracowitych pszczółek“. Gdy wiedli ożywioną rozmowę o domowych zwyczajach synogarlic, (jedna bowiem z tych miłych istotek przybłąkała się właśnie od strony rzeki) słaby głos dzwonka ostrzegł, że Anna postawiła herbatę, żeby „naciągnęła“, i że im czas dążyć na kolację.
— Czy mi będzie wolno tu przychodzić? — spytał Artur.
— Odpowiem ci jak małemu chłopczykowi: jeżeli będziesz grzeczny i polubisz książeczkę z abecadłem, — odrzekła Małgosia z łagodnym uśmiechem.
— Będę się starał.
— W takim razie możesz przychodzić, a ja cię wyuczę robót na drutach; wszakże szkoci to potrafią, a teraz właśnie żądane są skarpetki — dodała Ludka, potrząsając swoją, jakby wielką chorągwią wojenną. Po chwili rozstali się przy bramie.
Onego wieczoru, gdy Eliza grała panu Laurence o zmroku, Artur ukryty za firanką przysłuchiwał się małemu Dawidowi, którego muzyka pełna prostoty zawsze koiła jego kapryśne usposobienie. Stojąc tam, przyglądał się starcowi, który siedział z siwą głową wspartą na ręku, tkliwie zamyślony o ukochanej, nieżyjącej już wnuczce. Przypomniawszy sobie popołudniową rozmowę, Artur postanowił poświęcić się ochoczo i rzekł w duchu: — Wyrzeknę się mego zamku na lodzie i zostanę z tym drogim starcem, któremu potrzebny jestem, bo prócz mnie nikogo nie ma na całym świecie.