Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom II/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom II
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Przenieśmy się teraz na chwilę do kamienicy niedaleko Jezuickiego kościoła, zajmowanej przez jaśnie wielmożnego deputata Stanisława Górskiego, u której wrót widzimy naprzód zaciągającą wartę gwardji trybunalskiej, i ciżbę powozów i koni. Mnóstwo klientów, dworzan, jednoziemców, sług szlachty i sług nieszlachty kręciło się na dziedzińcu pełnym koni i psów. Pan Stanisław był jednym z tych możnych deputatów, co dla honoru i w nadziei laski może wybierani bywali. Wiódł on do Lublina jeden z najwystawniejszych dworów, miał husarzów, kozaków, dworzan, służalców poczet nie mały, zwiększony jeszcze masztalerzami i psiarzami, co za nim z końmi i psy do Lublina ciągnęli. Na ładownych wozach szła kuchnia i część piwnicy, antenatów srebra, makaty, obicia i cały sprzęt potrzebny do ubrania domu; kilku kucharzy z kuchmistrzem Polakiem na czele, mieli za sobą zgraję kuchtów. Niepoliczyć co tam było niepotrzebnych ludzi, jedynie może na to utrzymywanych, aby dwór pokaźniejszym i liczniejszym czynili.
Pan Stanisław, człowiek młody jeszcze, urodziwy, charakteru szlachetnego, mężny, otwarty, gościnny i wspaniały aż do rozrzutności, miał tę słabość, że lubił się otaczać ludźmi, których śmiejące się na rozkaz pański twarze sercu jego widać były potrzebne. Niczyj dwór, niczyi ludzie nie byli tak weseli, zadowolnieni, szczęśliwi, jak dwór i ludzie pana Stanisława. U niczyich drzwi nie stało tylu ubogich, nie czekało tylu suplikantów z prośbami, nie kłaniało się tylu przemyślnych oszustów. A nikt od tych drzwi nie odszedł markotny, zawiedziony, smutny. Pan Stanisław lubił świadczyć i nie potrafił odmawiać, choć czasem wiedział że dawał niegodnemu. — Pan Bóg, powiadał, zważa na datek, nie na ręce co go biorą. — I tak się z szafunku swych łask wymawiał.
Żonaty za młodu, prędko bardzo potem wdowiec, pozostawszy bezdzietnym i wolnym, pędził swój czas na posługach krajowi, na wesołych biesiadach, łowach i przejażdżkach. Lubił zgiełk i towarzystwo huczne, namiętnie przywiązany był do koni, do psów i całemi tygodniami polował. Odważny aż do zuchwalstwa, bo na dziesięciu się porwał zaczepiony, łagodny był jak baranek z przyjaciołmi i obojętnemi. Witał każdego grzecznością, podaniem ręki, uśmiechem i tą staropolską uniżonością, co tak zaskarbia serca; ale nie zniósł najlżejszej przymówki, najmniejszego względem siebie uchybienia. Wielki obrońca nieszczęśliwych, uciśnionych, podupadłych, szafował dla nich sobą, mieniem swojem i czasem. Gdy chodziło o posługę dla brata szlachcica, nie wymawiał się nigdy, choćby brat szlachcic przyszedł w kurpiach i siermiędze prosić o nią.
Życie pana Stanisława było mięszaniną zabaw, hulanki, dobrych i świętych uczynków, szału, swawoli i dobroczynności. Powiedzmy na jego pochwałę, że nie było zabawy, coby mu przeszkodziła do dobrego dzieła, i nie było towarzystwa, któregoby dla ubogiego nie porzucił. Z ludźmi sobie równymi najmilszym był współbiesiadnikiem, najłatwiejszym z przyjaciół, najszczodrobliwszym z towarzyszy. Robił co robili wszyscy i zawsze się zdawało, że czyniąc coś dla ludzi, czynił tylko dla swojego własnego zadowolnienia. Nigdy nie odmówił niczyjemu wezwaniu do bitwy, do kielicha, do łowów, do gawędki, i potrafił zawsze bawić się z każdym i wszędzie. Nie postrzegłeś w nim próżności żadnej, bo się chętnie zniżał dla drugich, krył z majątkiem, z rodem, z zasługami, aby im nie uczynić przykrości. Nikomu zaś poniżyć się nie dał i na ówczas obrażony, aż nadto może stawał się dumnym.
Koło niego prócz zgrai wiecznie zmieniającej się a zawsze tłumnej suplikantów, biedaków, hołoty, kręciło się zawsze kilku tak zwanych przyjacioł. Byli to niemajętni młodzi szlachta, których koniec końców wyposażał pan Stanisław; czasem też i kolanem w tył odprawiał, gdy przyjaciel nieszlachetny okazał charakter. Obowiązkiem przyjaciela było towarzyszyć gdzie rozkazał pan Stanisław, bodajby w ogień, rozrywać go w samotności, dotrzymywać kompanji, spełniać wszelkie przyjacielskie usługi, chodzić z listami i poleceniami, a nareszcie i wybić się nieraz za honor pryncypała w pałasze. Przyjaciele ugaszczali zaproszonych wyręczając gospodarza, który sam nie pił, chyba zmuszony, i najczęściej w dowód affektu spełniał puhary zimną wodą.
— Do jednej rzeczy — mawiał Stanisław — przyzwyczaić się dla niczyjej przyjaźni nie mogę, to do wina. Wody wypiję ile chcecie, ale trunku nie mogę. — A gdy go poczęstowano znajomym argumentem — albo pij, albo się bij — odpowiadał chwytając się za demeszkę i stając w gotowości. O czem wiedząc wszyscy, nie bardzo go już do kielicha wzywali.
W dziedzińcu kamienicy, w której kwaterował pan Stanisław, znać było, jak to mówiono, pana po cholewach. Rżały konie, ludzie się śmieli, psy szczekały, ptaki myśliwe dzwoniły, pazikowie swawolili, strzelano do celu, ostrzono pałasze i wytaczano precz wypite beczki wina, w których tylko lagry zostały. Niekiedy kucharz w białej szlafmycy ukazywał się biegąc ku kuchniom gorejącym dzień i noc bez ustanku. Przy stajni mastalerze i kozacy grali w kości, dalej służba w tłuste karty cięła się w drużbarta, dalej jeszcze w przedpokoju grali pokojowi w ćwika, grali i panowie na pokojach w różne gry nowo wprowadzone. Inni harcowali na koniach, inni szli o zakłady do celu.
Ruch, wesołość i wrzawa były wszędzie.
Izby, pomimo nieporządku jaki w nich panował, bogato były przystrojone i dostatek widny był po nich. W pierwszej dwór się zabawiał, dalej goście z gospodarzem. W ostatniej komnacie pana Stanisława było jego łóżko i ulubiony sprzęt. Ogromne psisko wylegiwało się przed kominem na lamparciej skórze, drugi na łóżku zasłanem atłasową kołdrą. Po nad niem rozpięta była złocista makata, cała zawieszona bronią, której stosy stały także po kątach, wisiały po ścianach, leżały do koła. Był tam nie mały dobór prostych i krzywych, skromnie i bogato kutych szabel, strzelb tureckich, pistoletów różnej długości, rusznic, krucic itd. W głowach stała na lasce oprawna staroświecka siekierka. Na stole, okrytym suknem zielonem, leżały księgi pyłem pokryte i jedna mała otwarta. Ta ostatnia do codziennego służyła nabożeństwa.
Obok leżało bogatych kilka sprzęcików, zegarków, łańcuchów, pudełeczek, pierścieni. Były to wyraźnie rzeczy na podarki przeznaczone, gdyż pan Stanisław nie przyjmując od nikogo, dawał je gęsto i nie mało.
W pobliskiej komnacie, na której kominie palił się ogień wyśmienity, siedział w tej chwili zadumany przeciwko swemu zwyczajowi pan Stanisław. Obok niego nieodstępni towarzysze w milczeniu stali, jeden przez okno w dziedziniec poglądał, drugi strzępił koniec pasa. Byli to przyjaciele gospodarza, panowie Szczuka i Pękosławski. Pierwszy z nich poczciwy i serdeczny człowiek i prawdziwy przyjaciel Stanisława, coby się za niego dał zabić i w sztuki porąbał, drugi z zatraconego już gatunku pieczeniarzy.
Pękosławskiemu chodziło li tylko tyle o serce pana Stanisława, o ile serce pana Stanisława dawało jeść i pić; czuł pan Jerzy, że się za to wysługiwać było potrzeba, ale nie lubiąc się narażać, pracować, chodzić, mozolić, i kochając nadewszystko ciepły kąt i pieczenie, obrał sobie szczególny sposób wywdzięczania patronowi swemu. Miał sobie za obowiązek być zawsze w dobrym humorze, podkpiwać i bawić go. Uśmiechał się na rozkazy, żartował, błaznował, a wszystko to tak zręcznie, że i bawił razem i pochlebiał panu.
Gdy chodziło o inną jaką usługę, okazawszy naprzód gotowość zupełną, kończył uznając się pokornie niezdatnym do niej i wysyłał pana Szczukę, który zawsze rad był biedz gdzie zażądał pan Stanisław. Tymczasem Pękosławski zostawszy przy panu, szył nieraz buciki nieprzytomnemu. I gdy poczciwy Szczuka nadstawiał szyi, ujadał się, gardłował, pan Jerzy Pękosławski siedział w kącie, błaznował i pozwalał sobie nawet z towarzysza podkpiwać; tak powoli wkradał się w łaski pana Stanisława, rugując z nich współzawodnika, i to najbezpieczniej, bo nie ruszając się z miejsca, Ale że Szczuka poczciwy błaznować nie lubił, gęby nie miał aby swoje czyny wysławiać, nie poniżał się i nie pochlebiał, zrobiwszy co, cicho siedział, a za małą zawsze rzecz miał co uczynił, łatwo było ubiedz go panu Jerzemu.
Znał go może w gruncie Stanisław, ale zamykał oczy na jego podłość, bo Jerzy go bawił i był mu potrzebny miasto małpy lub papugi. I tacy ludzie mają czasem swoją wartość i użyteczność.
Siedział, jakeśmy powiedzieli, gospodarz przeciw komina, pan Szczuka pas strzępił, a Pękosławski oknem wyglądał; po chwili milczenia odezwał się ostatni:
— Bestja nie kozak ten Didko, zmiata kuchcików, co mu się czegoś sprzeciwili, jak gałęzie z drogi! O! sławny wojak, narobiłże bigosu w kuchni.
Pan Stanisław jakby nie słyszał. Pękosławski obejrzał się, chrząknął i począł z innej beczki.
— Horda czegoś kuleje, musiał go spędzić wczoraj kozak.
Pan Stanisław milczał jeszcze — Pękosławski wzruszył z lekka ramionami, a po chwili milczenia znowu bąknął:
— Nie zawołaćby kozaczka, aby jegomości zagrał na torbanie, bo coś chmurno na czole?
— Daj mi pokój — odpowiedział pan Stanisław.
— Oto i pana Szczukę zaraziłeś jegomość markotnością, stoi i pasa ze wszystkiem wystrzępi, niepomnąc że to może najlepszy i ostatni.
Pan Szczuka spojrzał na Pękosławskiego a pan Stanisław na Szczukę.
— Co tobie kochanku? — spytał.
— Nic; to się panu Jerzemu przydało.
— Smutny jesteś czegoś?
— Miałbym prawo spytać o toż jegomości?
— Alboż nie wiesz co mi?
— To ten pies co wczoraj zdechł, ani chybi — zawołał Pękosławski.
Pan Stanisław ruszył ramionami — a Szczuka się znowu odezwał:
— Ani wiem, ani pojmuję, co to jegomości jest.
— A ja, kiedy nie o psa chodzi, to głowę daję, że do trzech zgadnę — zawołał Pękosławski.
— A no spróbuj! — rzekł odwracając się pan Stanisław.
— Tęskno jegomości za polowaniem?
— To raz. Nieprawda.
— Albo za wybitą?
— To dwa. Nieprawda.
— Albo za kobietą? — dodał Jerzy po cichu śmiejąc się.
Pan Stanisław porwał się.
— Coś waść nadto mądrze zgadujesz!
— Albo nie prawda?
— Nie ze wszystkiem. Nie tęskno mi za kobietą, ale żal mi jednej.
— A to wszystko jedno.
— Nie jedno, bo gdybym jej chciał tobym ją miał, a żal mi jej tylko.
— To tak jegomość sam przed sobą kłamiesz.
Pan Stanisław może dla tego, że mu trafił w słabe miejsce pan Jerzy, porwał się namarszczony i krzyknął surowo:
— Wiedz waść, że ja nigdy przed nikim, nawet sam przed sobą nie kłamię!
Ale w chwilkę dodał łagodniej: — Bądź pan Jerzy ostrożniejszy z językiem, bo ci go kiedyś obetnę.
— Samem to zrobić gotów na rozkazanie waszmości — prędko podchwycił Pękosławski, kłaniając się do kolan.
— No, dość tego i sza — rzekł Stanisław. I znowu się zadumał; po chwilce jednak jakby mu co ciężyło, odwrócił się oczyma wyzywając towarzyszów do rozmowy. Pan Szczuka, którego zadumanie Stanisława niepokoiło, nie zdobył się tak skoro na słowo; obojętny a przebiegły Pękosławski zaraz niemy rozkaz spełnił i zawołał:
— Z pozwoleniem jegomości, czy wolno inkomodować o nazwisko tej kobiety o którą idzie?
— Waści ono do niczego — rzekł pan Stanisław — a do tego czuję że wiedzieć je musisz i próżno pytasz. Gdybyś zaś nie wiedział, nie powiedziałbym pewnie, bo masz język babski i nic się na nim nie utrzyma.
— Z przeproszeniem — przerwał Pękosławski — co się tycze mego Języka, lepiej o nim trzymam. Co się tycze kobiety, a kto tam wie o której jegomość myśli, gdy o tylu myśleć może? Czy o pani Przerębskiej, co słodkie oczy do jegomości robi, czy o wojewodziance, którą jegomości rodzice i krewni rają, czy o regentowej, którą sam mąż stręczy.
— Nie paplaj głupstw, proszę — zawołał Stanisław — nie lubię ich słuchać.
— Już milczę — dodał w chwili Pękosławski — dodam tylko, że gdybym wiedział o której jegomość duma, może by się coś na smutek dopomogło?
Stanisław machnął ręką.
— Nikt na to nie pomoże.
— Do licha, więc chyba nie żyje! — zawołał Pękosławski.
— Tak się to waćpanu zdaje?
— Ja tak trzymam o łaskawcy i dobrodzieju moim, że nie ma kobiety coby go sercem pokochać nie miała, chybaby ślepa była i głucha.
— Cóż pomoże choćby pokochała? — zawołał Stanisław.
— Już dalibóg dalej nie rozumiem, i jeźli to nie pomoże, cóż pytam?
— Daj bo sobie pokój, Jerzy.
— Już dałem i sobie i jegomości, i dalej ani słowa o tem.
Gdy to mówili, otwarły się drzwi i dworzanin oznajmił, że wielki tłum suplikantów antikamerę oblegał, cisnąć się do jaśnie wielmożnego deputata. Stanisław choć nie był w humorze słuchania prośb, wyszedł jednak natychmiast.
Przedpokój pełen był w istocie różnego wieku i stanu suplikantów, ubogiej szlachty, żydów, mieszczan, żebractwa, z których jedni po większy, drudzy po mniejszy przychodzili zasiłek; inni prosząc o protekcją w sprawach, inni podnosząc świadectwa jako pogorzeli i podupadli z liczną familją. Były tam i kobiety i starcy i dzieci. Sława bowiem dobroczynności pana Stanisława zwabiała do niego co było prawdziwie ubogich i biednych i co było oszustów. W tym tłumie odartusów i biedactwa łatwo było poznać po zuchwalszych minach, czerwonych nosach, białych ślepiach, karmazynem nakrapianych policzkach, wyszastanem i wysmalonem po szynkach odzieniu tych spekulantów, co z profesji wyciągali rękę za każdą reasumpcją trybunału, zbiegając się po pewny obłów do Lublina. Od tej hałastry czuć było wódkę i swąd karczemny, gdyż ich gospody były pospolicie zapiecki żydowskie. Oni najkrzykliwiej, najzuchwalej domagali się jałmużny i oni najbezwstydniej liczyli ją na dłoni.
Nikt bez datku nie odszedł; powoli wypróżniała się izba i pan Stanisław już miał powracać do komina, gdy drzwi się otwarły i Maleparta wszedł do przedpokoju. Spotkały się ich wejrzenia i wypowiedziały wzajemną nienawiść. Pan Stanisław w chwili zmienił charakter twarzy; z łagodnego i smutnego, przybierając dumny i ostry. Mecenas miał na ustach swój szatański, szyderski uśmiech, skłonił się nisko i objawił żądanie, pomówienia słów kilka na ustroniu.
— Jestem na usługi — odpowiedział deputat z zimną obojętnością! — Siadajmy, słucham.
— Czy nikt nam nie przeszkodzi?
Gospodarz klasnął w dłonie, i do wchodzącego sługi zawołał:
— Nie wpuszczać nikogo — potem sparł się na łokciu o stół i zwróciwszy oczy ku oknu, gotował się słuchać cierpliwie. Ubodło Malepartę zimne, wzgardliwe przyjęcie, ale urazę pokrył i zaciąwszy usta, mówił:
— Mam maleńką prośbeczkę do jaśnie wielmożnego deputata.
— Słucham jej, słucham — niecierpliwie odpowiedział Stanisław.
— Przyszedłem do jaśnie wielm. pana, w interesie uproszenia łaskawej protekcji w sprawie, która się wkrótce przed trybunał wytoczy. Sprawa to gorsząca na nieszczęście: chodzi o wydarcie własności, a porywcą jest człowiek, którego wota publiczne na obrońcę własności, czci i mienia obrały. Jestem sam aktorem i sam patronem.
Ad rem mecenasie, o cóż chodzi?
— O żonę, którą mi wydarto, zasadzając się na nią i na jej majętności razem; ale te nie tak mi łatwo będzie z rąk dostać!
Na te słowa pan Stanisław podniósł oczy, jakby spokojnie i dumnie wyzywał do dalszego opowiadania. Maleparta się zakrztusił.
— W tej sprawie, dodał, proszę waszej protekcji: sprawa to trudna, bo przeciwko człowiekowi możnemu, skoligaconemu, wziętemu i na wysokim urzędzie; ale święta sprawiedliwość za mną i wszyscy poczciwi.
Przeciwko nadziei mecenasa, który szukał oznaki pomięszania na twarzy pana Stanisława, deputat słuchał tego spokojny, zimny, dumnem wejrzeniem tylko odpowiadając.
— Sprawa ta nie wątpię — mówił Maleparta — wielką wzbudzi i powszechną animadwersją, w niej się okaże, jacy są u nas praw stróże i tłumacze.
— A zatem — przerwał Stanisław obojętnie — gdy się wytoczy, wedle prawa i sumienia sądzić ją będziemy, przyrzekamy tem solenniej, że nigdy nie sądzim inaczej. — To mówiąc powstał, niby żegnając gościa, ale mecenas nie chciał odchodzić.
— Macie jeszcze co więcej do mnie? spytał deputat.
Mecenas bełkotał z gniewem, nie wiedząc co mówić dalej — i stał patrząc w oczy panu Stanisławowi.
— A więc, żegnam was! — rzekł odwracając się i uchodząc deputat.
— Za pozwoleniem waszem — zawołał mecenas — gdy widzę że mnie rozumieć nie chcecie, muszę się wyraźniej tłumaczyć.
— Jakież być może jeszcze tłumaczenie?
— Porywcą mojej żony wy jesteście, panie, wydziercą mojej własności wy jesteście, rozbójnikiem...
Nie dokończył tych słów Maleparta, gdy na jego twarzy gorzał już odlewany policzek i Stanisław w chwili krzyknął na pp. Szczukę i Pękosławskiego. Mecenas rzucił się ku niemu z szablą, ale pochwycony za obie ręce, musiał, pieniąc się od złości, poprzestać na łajaniu.
— Myślicie, wołał, że na tem koniec, że się ustraszę, żeście mi tym policzkiem we własnym domu gębę zamknęli. Na wszystkich djabłów nie! nie! Pokażę światu wasze sprawy, odkryję uczynki, wywiodę was na haniebny plac popisu przed kratki, oddam wam wasz policzek stokrotnie! Dla tego żeś ty możny, żeś znaczny, żeś sędzią, masz broić bezkarnie, masz bezbronnych i słabych uciskać, cudzą własność wydzierać?
Mówił, aż póki obrażony Szczuka gęby mu kułakiem nie zatknął.
— Co z nim zrobić? — zawołał do pana Stanisława.
— Rozsiekać łotra! — zakrzyczeli nadbiegli dworscy.
— Zasiec łozami, wołali inni.
— Związać i oddać pod wartę, niech odprowadzą do turmy, i sądzić z regestru Mandati Directi niech da głowę — przerwał ktoś w tłumie.
— Cicho — zakrzyczał pan Stanisław. — Ukarany jest dosyć policzkiem za swoje szaleństwo, wywieść go za bramę i puścić jako warjata. Ani wiem, ani rozumiem czego chce odemnie.
— Nie wiesz! — nie wiesz! — zawrzeszczał Maleparta. — A kto mi żonę porwał? Kto ją podmówił? Kto mój spokój zamącił i mojemu mieniu grozi, podmawiając ją do procesu, dając jej adwokatów, patronów i doradźców, kto??
Pan Stanisław odwrócił się już odchodząc i dodał jeszcze:
— Wywieść go za wrota, krzywdy mu nie czyniąc i puścić wolno.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.