Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom III
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

W jednym z rozsypanych po kraju gęsto majątków pana Jana Aleksandra Paprockiego, położonym w małej Polsce (nie możemy określić okolicy, wieś się zwała Grabowym dworem) — rozruch panował wielki.
Stary dwór stojący na wzgórzu w wianku ogromnych grabowych i olszowych drzew, dwór z wyniosłym dachem, długiemi a wązkiemi okny, wysokiemi kominy, dwoma gankami i dwoma niezmiernej obszerności sieniami, cały był ruchem i krzykiem. Czeladź dworska i ludzie przywołani ze wsi, zamiatali, myli okna, lepili ściany, uprzątali śmiecie z podwórza, zagrabiali ulice. Woda lała się strumieniem, szorowano piaskiem, trocinami, miotłami, a jejmość pani rządczyni z jegomością panem rządzcą, zbrojnym w laskę, pilnowali sami, zachęcając do pospiechu obietnicą wódki, i pogróżkami batów. Jakto zwykle bywa, gdy się spieszy, wszystko szło nieładem, i jakby na złość powoli.
Odrabiać było potrzeba zrobione i poprawiać co się skończonem zdawało. Tam ktoś wlazł z butami zbłoconemi na umytą świeżą podłogę, dalej bielący pięcio białemi palcami wycisnął pamiątkę na wymytej i mokrej szybie. Konie co wywoziły śmiecie jakby naumyślnie pozwalały sobie szczególnych niedyskrecyj przed domem.
Martwiło to i gniewało rządzcę i szanowną jego połowicę, gdyż spodziewali się na noc dziedzica, pragnęli mu okazać, że wszędzie było bardzo porządnie, bardzo czysto. Lękali się, aby wielce (wedle powszechnego odgłosu) surowy właściciel nie wziął im za złe nawet mniej starannego utrzymania dworu.
— Ja z łaski wasani mogę miejsce stracić! — zawołał nadbiegając z drugiej sieni pan rządzca. Wasani oszalałaś, żeby swoje motki pokłaść na widoku i...
— Pilnuj jegomość swego nosa — odpowiedziała rezolutnie jejmość, podpierając się w boki — a zobacz wprzód czy konie twoje powyprowadzali, to gorzej niż motki. Ja się o swoje nie boję.
— A masz wasani rację! Mówiłem temu gapiowi Pawłowi, żeby konie wyprowadził do karczmy, i jeźliby pytano, nie powiedział czyje.
— Idźże wasan dowiedz się o swoje konie; a włodarzowi powiedz, że mu dasz co, jeźli we wszystkiem, o czem go przestrzegano, posłuszny będzie, bo mówią że bardzo pyta i wgląda.
Ledwie kończyli rozmawiać małżonkowie, nadbiegł włodarz pytać, co zrobić z żydem, który skóry z magazynu chciał zabierać wedle umowy.
— Daj mu w kark i wypędź go za wrota! — odpowiedział lecąc dalej rządzca.
Gdy się to dzieje we dworze, nie mniejszy ruch na wsi, chłopi zabierają się witać nowego dziedzica i już u wjazdowych wrót do wsi nakryto stolik, postawiono chleb, sól i wódkę. Starzy gospodarze gwarzą poglądając na drogę.
Arędarz ubrany w nocny żupan, z rękami w kieszeniach, niespokojny spaceruje przed karczmą, szwargocąc coś sam do siebie. Bachury wyglądają oknem, Sore patrzy z alkierza.
Pod kościółkiem wiejskim zebrali się dzwonnik, organista i proboszcz, sobie także wyglądając kollatora, o którym tymczasem doszłe ich wieści, powtarzają. Przed każdą chatą ktoś stoi, to kobieta z wiadrem w rękach, to chłopek z siekierą, to dziecko, a wszyscy patrzają na drogę, bo oczekują nowego dziedzica.
Aż zapyliło na gościńcu, zadzwoniło, zaturkotało, i zbliżyła się poszóstna kolasa z hajdukami, stangretem, konnemi; wszyscy pewni byli że to dziedzic jedzie i zebrali się patrzeć, witać, winszować. Za zbliżeniem się jednak powozu postrzegli, że to sąsiad był tylko, jadący w odwiedziny, pan starosta Poraj z jedynaczką swą córką i podżyłą już siostrą. Na widok przygotowań niezwyczajnych zatrzymać kazał kolasę, wychylił wygoloną czuprynę i spytał ludzi:
— Kogo to oczekujecie?
— A dziedzica nowego.
— Albo się go spodziewacie?
— Co moment jaśnie wielmożny panie.
Starosta coś szepnął siostrze do ucha i kazał konie popędzić. Zawiedzeni w oczekiwaniu znowu posiadali i zwrócili oczy na drogę. Spodziewali się oni, po odgłosie wielkiej fortuny pana Paprockiego sądząc, magnata wielkim jadącego dworem, poszóstno, hajduczno i pańsko, i dziwili się, że choć kuchni naprzód albo sług swoich nie wysłał. Tymczasem jak nie widać tak nie widać było nikogo. Wysłany od arędarza oklep żydziak doniósł tylko, że w sąsiedniej wsi popasa u żyda jakiś szlachcic jadący krakowską bryką trzema najętemi końmi i rozpytuje się bardzo arędarza o rządzcę tutejszego.
— To pewno ktoś ze dworu pańskiego, powiedział żyd sobie, musi być wysłany na zwiady. Nie darmo to mówili, że przebiegły człowiek! Ale taki naszego rządzcy nie złapie.
Wkrótce po przybyciu żydka nadtoczyła się i owa krakowska bryka, z żydem furmanem co popędzał trzy chude szkapy, a wewnątrz jakimś bladej twarzy jegomością w białym kitlu płóciennym i takiejże czapce kwadratowej. Postrzegłszy u wrót chłopców, kazał się zatrzymać jadący i wychyliwszy głowę spytał:
— A czego to czekacie?
— Na dziedzica.
— Dajcie pokój, on teraz nie przyjedzie i tego nie lubi. Idźcie lepiej do roboty.
— Z pozwoleniem — spyta starszyzna z gromady — a wy?
— A ja, jestem od niego posłany. — Ruszaj żydzie — dodał, i żyd zaćwiczył konie i pobiegł ku karczmie. Przed karczmą na widok żyda co się miał ku czapce, domyśliwszy się posłańca pańskiego, kazał podróżny zastanowić się na chwilkę.
— Co tam u was słychać, panie arędarzu?
— A co ma być słychać, wielmożny panie — ot — bieda jak zawsze. Pan zdaleka?
— Zdaleka!
— A dokąd?
— Ja tu jadę do dworu.
— A jasny pan dziedzic?
— Nie będzie teraz.
— Szkoda, jego tu czekali, pan rządzca nagotował się, dwór wyporządzili.
— Jakiż to człowiek wasz rządzca?
— Bardzo dobry człowiek.
— Nota bene — mruknął sobie pod nosem Maleparta, którego już poznać musieliście: — chwalą go wszędzie, musi albo mieć z niemi stosunki i szachry, albo do niczego. Z kogo najwięcej korzystają, tego zawsze najbardziej chwalą. — Potem odezwał się do arędarza:
— Nic nowego u was?
— Nic, tylko co my jasnego dziedzica czekali i niedoczekali. A może — opamiętywując się dodał — pozwolicie naliwki kieliszek?
— A dobrze — rzekł Maleparta.
Żyd pobiegł i powrócił zaraz z flaszką, w której się coś czerwonego bełkotało, a na szyjce jej przywiązany sznurkiem telepał się brudny korek.
— Zdrowie wielmożnego pana.
— Do waści panie arędarzu.
— Można jegomości popytać — odezwał się arędarz po nalewce — co to za człowiek nasz pan?
— Hm — rzekł podróżny — ciężki człowiek!
— Ciężki? — spytał żyd ciekawie — czemu on ciężki?
— Nie wierzy nikomu i nie lubi żeby go kradli — a pieniądze...
— A wa! — ozwał się arędarz — lubi słyszę pieniądze bardzo!
— O lubi! Powiedzcież mi no nawzajem, a rządzca tam jaki u was?
Żyd zrobił minę. — Nu jaki? Dobry człowiek! zwyczajnie rządzca. — Potem spojrzał na podróżnego, jakby pytał czy mu zaufać można i czy wynagrodzi jego zaufanie.
— Bardzo srogi?
— Nie, nie bardzo srogi.
— Pilnuje dobrze?
— Już to on pilnuje... ale won i sobie pilnuje — dodał żyd po cichu.
— A dawno on tu?
— O! dawno. Za dawnego dziedzica nastał i dobrze mu się działo, teraz powiadają tak nie będzie.
— I ja to myślę — dorzucił podróżny.
— Poczciwy? — spytał po chwilce.
— A jakże — odpowiedział arędarz — jego pewnie nikt nie złapie na fałszu.
— Ale możnaby złapać?
— Hm! człowiek to zawsze człowiek — szepnął żyd. — Czy ja wiem?
— Czyje to konie prowadzą?
Niespodzianie zagadniony arędarz spojrzawszy zawołał:
— Pana rządzcy.
— To on tu trzyma tyle koni?!
— Won — won — jąkając się rzekł żyd, — won ich nie tu może trzyma, ja nie wiem.
— Druga nota — w duchu powiedział sobie Maleparta. — Pierwsza że go chwalą, druga te konie.
Zbliżył się jakiś żyd do gospodarza i narzekając głośno, machając rękami, coś mu opowiadał.
— Co to, on skarzy się czegoś? — spytał mecenas.
— Nie, chowaj Boże, on to co tu skóry kupił u pana rządzcy, ale powiada, że mu wydać nie chcieli i teraz go wypchnęli ze dworu.
— A toż czemu?
— Bo się spodziewają dziedzica.
— Już ja poproszę za nim rządzcy, że mu skóry odda. Ruszaj do dworu — zawołał Maleparta.
Furman zaciął szkapy chude i popędzili groblą wierzbami wysadzoną do dworu. Jak tylko ujrzano kogoś jadącego w ulicy, pani rządzczynia pobiegła oznajmić mężowi.
— Jegomość, jejmość zawołała, ktoś jedzie! A ruszajcież się. Jadą! jadą!
Po całym domu rozległo się — Jadą! i co żyło ruszyło się ze wszystkich kątów. Rządzca stanął w ganku i czekał niespokojny, poprawując to włosów, to pasa, to obciągając poły. Przypatrzywszy się lepiej nadjeżdżającej bryce, splunął z gniewem i ofuknął się na jejmość:
— Co wasani mnie zawsze zwodzisz! To nie on! To ktoś bryką krakowską i najętym furmanem. Darmoś mnie przestraszyła.
— Ale może kto z jego ludzi; wszystko tobie trzeba być w gotowości.
Wedle tej zdrowej rady czekali u drzwi i doczekali się na brykę, która się zatrzymała wedle ganku.
Podróżny wychylił głowę; rządzca postąpił naprzód, lękał się żeby to nie był który z jego przyjaciół przybywający nie w porę w odwiedziny; ucieszył się zobaczywszy obcego.
— Pewnie z dworu jaśn. wielm. dziedzica? — spytał wysiadającego w białym kitlu rządzca.
— Tak, tak.
— A pan?
— Później przybędzie, mnie tu wysłał.
— Służby moje powolne. Prosiemy — odezwał się uradowany rządzca w pół poufale, pół radośnie. — Niechże wiem kogo mam cześć poznać?
— Jestem krewniakiem pana Paprockiego i zwą mnie Janem Paprockim.
— A tytuł?
— Nie mam tytułu.
— Prosimy, prosimy! — odezwali się rządzca i jego żona, otwierając drzwi swojego mieszkania, na drugiej stronie są izby przygotowane dla dziedzica, a czy może zechcecie, choć szczupło z nami się pomieścić.
— Wszędzie mi będzie dobrze — rzekł wchodząc podróżny. Obszerna izba do której weszli świeżo umieciona i piaskiem żółtym posypana, z piecem kaflowym ubranym w ławki od spodu, w żółte tykwy u góry, z kominem wybielonym, w którym kilka garnków z nabiałem stało, była mimo znajdujących się w niej gratów, wcale porządna. Dwa łóżka wysoko pierzynami wysłane, okryte kołdrami misternie z kawałeczków różnych zszytemi, za firankami cycowemi, stały w dwóch rogach, środkiem pod oknem stół duży z kałamarzem, piórami, linją wiszącą na gwoździu, kwitkami nanizanemi na sznurki i regestrem. Dalej pod ścianami stały kute kufry ogromne, szafa wysoka za drócianą kratą i skrzynia na podwałach podmoszczonych od wilgoci. Tu i ówdzie między obrazami świętych Pańskich, po przylepianemi w pewnej odległości, wisiało motowidło, kłębki nici, motki, nasiona w workach i t. p. W bokówce, do której drzwi podle pieca się otwierały, widać było nie wielkie okienko wychodzące na ogródek wiśniami zasadzony, i sprzęty różne nagromadzone bez porządku.
Gospodarstwo oboje zaczynali już gościa serdecznie przyjmować, chcąc go sobie ująć, najlepszy mu podano stołek i jejmość pytała troskliwie co będzie jadł, albo pił.
— Mam, mówiła, kawał baby wielkanocnej i miodek nie zły.
— Oni tu widzę po pańsku sobie żyją — rzekł w duchu słysząc to Maleparta.
— Ale wy może jako miejski do wygódek przywykły człowiek, wolelibyście winko. Dzięki Bogu, znajdziemy i jaką flaszkę niezgorszego.
— O to! — trzęsąc głową rzekł w sobie Maleparta.
— Idź wasani po wino — odezwał się rządzca dając z kołka klucz Jejmości — i zadysponujcie wieczerzę.
— Bez indyskrecji — dodał, gdy zostali sami — można li was spytać, kiedy się pana spodziewać mamy?
— Wkrótce, wkrótce — odparł mecenas, ale nie naznaczył czasu.
— Mówią że akuratny i wymagający człowiek?
— O, i bardzo!
— Frasuję się wielce, aby co u mnie nie znalazł z czegoby mógł być nie rad — mówił dalej rządzca. — A Bóg widzi żem się na przyjęcie przygotował, jak tylko mogłem.
— To napróżno — rzekł podróżny. — On przyjęcia nie żąda; ale ściśle we wszystko wejrzy i porządek lubi: przygotować było najpierw rachunki i pieniądze.
— I rachunki i pieniądze są — rzekł rządzca.
— No, to dosyć.
Jejmość przyniosła wino.
— Winszuję wam — odezwał się kosztując go mecenas — że tu sobie tak wygodnie żyjecie. Musicie brać dobre honorarja, kiedy was na takie rzeczy staje.
— Zachcieliście! — westchnąwszy odparł rządzca pijąc zdrowie nowo przybyłego. — To to ostatki lepszego bytu. Teraz nowy dziedzic, okroił na wstępie pensją, zaprzeczył trzymać koni, karmić wieprzów! Musieliśmy się zostać na miejscu, bo o drugie trudno, a człek dziedzictwa nie ma: A! a! — I westchnął p. rządzca.
Westchnął za nim nowo przybyły.
— Mogę z wami mówić otwarcie — ozwał się po chwilce mecenas.
— Na Boga najmocniej o to proszę.
— Posłuchajcież. A jak wam imię?
— Protazy.
— Posłuchajcież panie Protazy. — Ja mam obietnicę dziedzica, że mi ten majątek puści dzierżawą.
— I będziecie tu sami mieszkać? — rzekł chmurząc się rządzca.
— O! nie! wcale nie. Ja zawsze siedzę w mieście! Utrzymam was na miejscu.
— Bóg zapłać.
— Powiedzcież mi szczerze, otwarcie, co ten majątek zrobić może, co dać za niego? Już ci taki więcej pewnie, niż na regestrach pokazujecie?
Rządzca spojrzał w oczy przybyłemu.
— Po szczerości, panie Protazy! Jestem ubogi człowiek, muszę się pilnować, i jeźli nie zarobię sam będę tu mieszkał, aby mieć przynajmniej życie darmo. A gdybym zarobił, tobym się chętnie z wasanem podzielił i podwyższył mu jurgield.
Namyślał się jeszcze rządzca, poskrobał w głowę i na jejmość spojrzał, jakby rady od niej błagał.
— I to pewno, wyjąkał, że pan spodziewasz się ten klucz mieć dzierżawą od jaśn. wielm. dziedzica?
— To najpewniej.
Rządzca zwlekał wytłómaczznie się i wciąż spoglądał na żonę; żona dawała mu znaki niecierpliwe, aby się nie wygadał. — Nie wiedział co począć, bo go już język świerzbiał a bał się jejmości, nareszcie rzekł:
— O tem potem, a teraz może co przekąsicie? — Maleparta nie dał się prosić i zaczął zajadać skwapliwie babę, choć już na to nazwisko dobrze zasłużyła, będąc dobrze starą. A ukradkiem spozierał na rządzcę, który niemogąc wytrzymać jął się także za kieliszek i wypił z gościem jeden i drugi. Niezwykły jednak do tego trunku, a przytem odurzony już ciągłym kłopotem z powodu spodziewanego przyjazdu dziedzica, łatwo się nim podchmielił i stracił pamięć niebezpieczeństwa w którym zostawał, choć mu je żona ciągłemi mruganiami przypominała.
— Ot! wiecie co — odezwał się rozweselony i czując w sobie ochotę wynurzenia się jak to zwykle bywa gdy się podpije — ot! wiecie co, ja wam wszystko powiem. To dobry majątek.
— Co to wy pleciecie? — przerwała żona — straciliście głowę od kieliszka wina.
— A jejmość zawsze w strachu i niedowiarstwie — przerwał rządzca.. — Dajcie pokój! Ja jegomości uważam za przyjaciela i powiem mu całą prawdę.
— Najlepiej — rzekł nalewając sobie Maleparta kieliszek — powiedzcie całą prawdę, bo się jej zawsze dowiem i tak.
— Otóż to, — dodał rządzca.
Żona westchnęła i opuściła ręce, ona przeczuwała ze wzroku mecenasa grożące im nieszczęście.
— Powiedzcie-no mi tę prawdę: dobry majątek?
— Wyśmienity! wszystko jest.
— A siano, co go zawsze kupowano?
— Hm! — uśmiechając się dodał rządzca — znajdzie się i siano.
— Dla czegoż go dawniej nie było?
— Ot tak po szczerości powiem.
— Powiedz waćpan po szczerości.
— Moje konie i jejmościne cielęta go zjadali.
— A stawy nigdy się podobno nie spuszczały?
— Regularnie.
— I nie było ryby?
— Słuchaj waćpan! — rzekł śmiejąc się podochocony — to nasz dochód; dla pana głupstwo, a dla nas stanowi.
— I wieleż naprzykład?
— Parę tysięcy.
Maleparta się skrzywił.
— Jednem słowem — dodał rządzca, — dawaj waćpan jakich pięć tysięcy wyżej regestrów, a jeszcze zostanie się i nam czem podzielić. Tylko słuchaj, za ufność ufność i dotrzymaj słowa.
— Dotrzymam danego sobie słowa — odrzekł ponuro mecenas.
— A teraz jeszcze zdrowieczko pańskie! — dodał rządzca podnosząc kieliszek.
— Nie, dosyć już tego — zawołał mecenas — chodźmy do regestrów.
— Co! do regestrów? Bierz djable regestra! To na potem jak on przyjedzie.
— Daj mi je waćpan zaraz.
— Po cóż?
— Żebym zobaczył co tam popisałeś.
— Alboż myślisz że się z nich co dowiesz? — spytał ze śmiechem pan rządzca. — Regestra są dla dziedziców, a prawdę sam Pan Bóg wie i ja. Wierz waćpan na moje słowo. Czy to jegomość chcesz się omłotu z nich dowiedzić czy ekspensy? Porzuć a ufaj mnie, co ci szczerą prawdę mówię. Dawaj choćby i wyżej, a nie zawiedziesz się.
— Pewnie?
— Niechybnie! my tu sobie po szlachecku zagospodarujemy. Jeszcze kieliszek.
— Dosyć już tego wszystkiego razem — zmienionym głosem odezwał się Maleparta, — dowiedziałem się co wiedzieć chciałem. Rządzca się jeszcze nie domyślił nic i nalegał na podróżnego aby pił. Chmurne czoło Maleparty, od dawna przerażające jejmość, co nań ukradkiem spozierała, opamiętało go nareszcie.
— Prowadź mnie do przygotowanej izby — odezwał się mecenas.
— Ale, ale to izby dla dziedzica.
— To też mówię ci, żebyś mnie do nich prowadził.
— Ale jeźli nadjedzie?
— Już nie nadjedzie.
— Waćpan sam mówiłeś.
— Mówiłem i powtarzam że nie nadjedzie, bo nadjechał!!
Rządzca osłupiał, potarł czoło, otrzeźwił się — żona jego zbladła jak ściana.
— Ja jestem dziedzic — dodał Maleparta — a waćpan wybieraj się ztąd co najrychlej. Dosyć już tu przyzbierałeś. Rzeczy zaś jakie masz, konie i chudobę zostawisz mi na gruncie do obrachunku.
To powiedziawszy i niezważając na lament w izbie wyszedł w ganek. Ludzie stali pod nim.
— Zawołać mi gumiennego i gromadę.
Rozbiegli się posłuszni.
W godzinę potem już odebrał rządy panu Protazemu i klucze miał u siebie. Na przeciwko płacz był, narzekania, lamenta do dnia białego; a w izbie mecenasa liczyły się pieniądze, sprawdzały regestra, badali ludzie. Tysiące nadużyć się wykryło, bo jak skoro przestano się lękać rządzcy, mówiono nań co ślina do gęby przyniosła. — Ratując się obciętemi poły, pan Protazy musiał wypłacić mecenasowi około trzech tysięcy złotych, i tym ledwie sposobem z resztą majętności z jego szpon się wydarł.
Po wyjeździe rządzcy nowego nie ustanowił mecenas, postanowiwszy sam zamieszkać na wsi. Miasto już mu się było sprzykrzyło, może dla tego, że nadto go tam znano, zbyt dobrze przeszłość jego wiedziano, i mimo szacunku dla jego bogactw, pogardzano osobą. Maleparcie zaś zachciało się znaczenia, tytułów, kolligacji i państwa, którego nie miał jeszcze, choć pański już posiadał majątek. Powiedział więc sobie: Jedźmy na wieś gdzie mnie nie znają, zostanę deputatem na sejmiku, posłem na sejm, lub czemkolwiek przecie, będę żył po pańsku i zapomną czem byłem dawniej.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.