Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część II/16

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


16.
Rocznice.

W piérwszych dniach po pogrzebie matki Reginy, niedorzeczne wieści krążyły po wsi o niepojętych widziadłach jakie się pokazywać miały w odosobnionym domku, który ta nieszczęśliwa, młoda pani aż do zgonu zamieszkiwała; lecz wieści te prędko ucichły, dzięki staraniom Klaudyusza Gérard; słusznie téż gniéwała go tak przesadna łatwowierność gminu, i zabobonna uwaga zwrócona na wspomniony domek, który wreszcie sprzedano w parę miesięcy późniéj.
Od dnia w którym widziałem Reginę na pogrzebie jéj matki, od dnia który rozpoczął pobyt mój u Klaudyusza Gérard, rozpoczęła się, że tak powiem, moja poprawa; lubiłem w myśli mojéj łączyć te dwie rocznice, a smutek jaki czułem jeszcze, był raczéj słodki niż gorzki.
Z uczuciem pobożnego uszanowania skrupulatnie dotrzymywałem mojego postanowienia pielegnowania skromnego grobu matki Reginy. Za wszelką ozdobę czytano na nim imię Zofia, imię chrzestne téj młodej pani; było to ostatnie poniżenie jéj pamięci: nie pozwolono aby jéj grobowy kamień nosił nazwisko jéj rodziny lub męża.
Klaudyusz Gérard, głęboko wzruszony smutnym zgonem téj nieszczęśliwéj, pochwalił zamiar mój zachowania tego grobu od prędkiego zniszczenia. Otoczyłem go prostym szpalerem, który z obu stron zaokrąglony dotykał wielkiego cyprysu, poza którym ukrywałem się przed wzrokiem Reginy; nadto sam kamień grobowy obłożyłem zieloną darniną i pięknym piaskiem wysypałem ścieżkę okrążającą tę małą łączkę; nakoniec wykopałem zagon w kształcie koszyczka, na którym podczas pięknéj pory roku zakwitły leśne i polne kwiaty.
Kilka razy na tydzień przepędzałem w tym melancholijnym ogródku godziny rekreacyi, jakie mi Klaudyusz Gérard udzielał.
Zima zniszczyła ostatnie kwiatki zasadzone w pierwszéj jesieni po pogrzebie; lecz już w połowie lutego, dzikie pierwiosnki i inne wczesne kwiateczki łąkowe zaczęły kwitnąć, a 27 lutego rano, jako w rocznicę pogrzebu, zagon na trawniku, wówczas już mocno zielonym, przemieniłem w istny koszyk kwiatów popielatych i białych, melancholijnych i miłych, a nadewszystko świeżutkich.
Gdy to ukończyłem, gdym zrównał piasek na ścieżce, spocząłem na chwilę na drewnianéj ławce, którą także sam u stóp cyprysu zbudowałem.
Wtedy oddany wspomnieniom, pomyślałem że rok temu, ujrzałem tu Reginę... piérwszy raz po porwaniu jéj w lesie Chantilly.
Nagle dał się słyszeć turkot powozu, który zrazu daleki, zbliżał się coraz bardziéj; powodowany tajemném przeczuciem, zadrżałem, serce moje gwałtownie uderzyło.
Powóz zatrzymał się; a po chwili ujrzałem nadchodzącą Reginę, podobnie jak w roku zeszłém w żałobę ubraną.
Stara służąca prowadziła ją za rękę, mulat z ponurą twarzą szedł o kilka kroków za niemi.
Zrazu siedziałem nieruchomy, osłupiały, jakby pod wpływem miłego uroku, ale na widok zbliżającej się Reginy, umknąłem przerażony jakby schwytany na złym uczynku; za jednym poskokiem przesadziłem okolenie ogródka, jednak usłyszałem okrzyk zdziwienia i radości, który się zapewne wydobył z piersi Reginy, gdy niespodzianie ujrzała te kląby kwiatków.
Spiesznie powróciłem do Klaudyusza Gérard.
— Przyjacielu! — wchodząc zawołałem (żądał abym go tak nazywał) — przyjacielu, jeżeli przyjdą dowiadywać się, kto pielęgnował grób téj nieszczęśliwéj młodéj pani, błagam, nie powiadaj że to ja.
Moja niespokojność, przestrach i chęć uniknienia wdzięczności, na jaką zasługiwały bezinteresowne moje starania, mocno zdziwiły Klaudyusza Gérard; odgadł żem mu nie wszystko wyjawił... Przez ciąg roku wpływ jego na mnie znacznie się powiększył, nalegany zapytaniami, nie zdołałem dłużéj ukrywać przed nim mojéj tajemnicy, to jest dziecinnéj méj miłości dla Reginy.
A jednak zataiłem przed Klaudyuszem Gérard uronienie pularesu i krzyżyka, bo wstydziłem się uczynić mu to wyznanie.
Mniemałem że pan mój rozgniewa się na mnie; lecz przeciwnie, rzekł mi łagodnie:
— Za lat kilka, mój synu, przypomnę ci twoje zwierzenie się; tymczasem pielęgnuj cięgle ten grób ze czcią należytą, a gdyby kto zapytał, powiem że ja sam poczytywałem sobie za obowiązek pielęgnować go, ty zaś tylko z mojego rozkazu pracowałeś.
Regina, w rzeczy saméj pragnęła dowiedzieć się, kto był tak troskliwym o grób jéj matki, bo nim wieś opuściła, mulat przyszedł do plebana wypytać się o to. Proboszcza nie było w domu, ale zastał panią Honoratę, która z przebiegłością kupieckiego dowcipu, odpowiedziała:
„To nasz grabarz z rozkazu księdza plebana tak troskliwie grób ten pielęgnował. Płacimy mu za to, pan więc nie masz żadnego obowiązku dać mu jakie wynagrodzenie. Ale datek pański z prawa przynależy do kościelnych funduszów, jeżeli zaś chcesz, to i nadal grób może być równie starannie utrzymywany.”
Mulat złożył datek należny kościołowi, zawarł umowę na lata następne, i tego samego jeszcze wieczora odjechał z Reginą, która powzięła przekonanie, że starania około grobu jéj matki były interesowne i opłacane.
Odtąd, każda rocznica śmierci matki Reginy była dla mnie źródłem nieopisanych wzruszeń. Lata téż upływały mi dosyć ssybko; bo wśród nadziei i obawy niecierpliwie wyglądałem dnia szczęsnego i jedynego, który sprowadzał Reginę do wsi naszéj.
W trzecią rocznicę, wiedząc już że Regina bez względu na ostrą porę roku aż do nocy pozostaje na grobie matki, za pomocą słomianéj maty, żerdziami utrzymywanéj, urządziłem pewien rodzaj dachu nad ławką opartą o pień cyprysu: przezorność ta tém bardziéj mię ucieszyła, że śnieg prawie bez przerwy padał przez cały dzień.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A tak, od roku do roku, widziałem Reginę, widziałem jak wzrastała, jak z dziecka przemieniła się w młodą dziewicę. Wdzięki Reginy, bez żadnego dla mnie przejścia rozwijające się, coraz bardziej mię zachwycały, bo też piękność jéj była odurzającą.
Kiedy doszła łat szesnastu, wysmukla jéj kibić, regularność rysów, wytworny i szlachetny wdzięk w chodzie i najmniejszych poruszeniach, były nieporównane. Trzy znamiona, czarne jak heban jéj włosy, podwyższyły jeszcze przezroczysty świeżość cery i purpurę powabnych ust.
Z czasem, jéj fizyonomia wyrażała już nie dojmującą boleść, ale poważną i cierpliwą melancholię, głęboką skruchę... Niekiedy po całych godzinach siedziała nieruchoma, ukrywszy czoło w obu dłoniach, jakby zamyślona szukała klucza jakiejś tajemnicy; zdawało się że nią miota błędna niecierpliwość; a pewnego dnia, jak zwykle ukryty, widziałem że po głębokiém rozmyślaniu, jakby bolesném oburzeniem wstrząśnione ściągnęły się jéj rysy, ciężkie łzy spłynęły po jéj licach; słyszałem jak zawołała:
— O! matko moja! matko!... ja pomszczę pamięć twoję!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzieckiem przybyłem do Klaudyusza Gérard, i u niego wzrosłem; dzięki staraniom ojcowskiéj jego życzliwości, po kilku latach nabyłem pewnego wykształcenia. Im więcój się zastanawiam, tém bardziéj dziwi mig potęga woli Klaudyusza Gérard; mimo wszelkich trudności i przeszkód, pomimo zabijającego powietrza w szkole i braku koniecznych książek elementarnych, których zbyt ubodzy rodzice dzieciom swoim dostarczyć nie zdołali, a on także udzielić im nie mógł (zaradzał w części temu niedostatkowi rękopismami druk naśladującemi, które po nocach wypracowywał), pomimo wreszcie nieszczęsnéj i nagannéj obojętności rodzin i niechęci władz gminy, jednak niepodobne do uwierzenia osiągał rezultata.
Nie poprzestając na udzielaniu wiejskiéj młodzieży nauki pisania i czytania, owszem, ile mógł uczył wszystkiego co pożyteczne i do ich stanu zastosowane.
A tak, jego jasny, prosty i urozmaicony wykład, dotykał i rozwiązywał wszelkie zasadnicze pytania rolnicze, zastosowane do uprawy roli w okolicy którą zamieszkiwał, strzegąc tym sposobem nowe pokolenie od przesądów i rutyny.
Co większa, Klaudyusz Gérard dwa razy w tydzień uczęszczał z uczniami swoimi do kilku zamieszkałych w gminie rzemieślników; tam, każdy, według gustu swojego, uczył się przynajmniéj piérwszych zasad rzemiosł niemal niezbędnych dla rolnika, osiadłego na samotnéj i znacznie od wsi oddalonéj zagrodzie. To téż uczniowie Klaudyusza Gérard po większéj części poznawszy ciesielstwo, ślusarstwo, mularstwo, w razie potrzeby umieli podeprzeć pochyloną budowlę, naprawić pług lub spoić popękaną ścianę. Aby zaś skłonić rzemieślników do udzielania tych praktycznych lekcyj uczniom jego, którzy wreszcie dwa razy w tydzień zastępowali im miejsce czeladników i pomagali w pracy, Klaudyusz Gérard sam tymże rzemieślnikom udzielał piérwszych zasad jeometryi i mechaniki, zastosowanych do ich powołania, a zbyt potrzebnych: cieśli pod względem obrobienia i doboru drzewa, mularzowi pod względem obrobienia i ułożenia kamieni, ślusarzowi pod względem wyrachowania sprężyn, ciężarów i dźwigni.

W każdą niedzielę zbiérano zioła, uczono się poznawać i używać mnóstwa wiejskich roślin zbawienne posiadających własności; w każdy czwartek Klaudyusz Gérard uczył śpiewu podług metody podziwiającéj prostotą i jasnością, albowiem dosyć trudne znaki pisma muzycznego zastępował zwykłemi liczbami 1, 2, 3, 4 i t. d. na których się dzieci znały i które łatwo przeczytać mogły[1].
Klaudyusz Gérard własną ręką pisał proste i łatwe partycje, które następnie uczniowie kopijowali, tak że każdy z nich posiadał małą, muzyczną biblioteczkę jednotomową. Wpływ muzyki na obyczaje jest niezaprzeczony, to też nad tym przedmiotem rozszerzać się nie będę; głosy tych dziatek i dorosłéj młodzi śpiewającéj co niedziela w kościele, wywierały urocze wrażenie, a częstokroć podczas pięknych wieczorów letnich razem zgromadzone dziatki śpiewały także pod rozłożystemi konarami drzew.
Dla uzupełnienia swojego wykładu, Klaudyusz Gérard zwięźle i jasno tłumaczył uczniom główne zjawiska natury, udzielał im zasadniczych wiadomości hygieny, tyle zbawiennych dla zdrowia ubogiéj klassy ludu.
Treściwa nauka prawa (które każdy znać powinien, a którego niezmierna większość rzeczywiście nie zna) mianowicie pod względem przywilejów i obowiązków obywateli; krótki rozbiór najznakomitszych i najważniejszych w francuzkiéj historyi wypadków, dopełniał wykształcenia doroślejszych.
W końcu tak szybkiego, niezupełnego, ale wrzącego zapałem wykładu Klaudyusz Gérard, jeżeli tak rzec można, uczył Miłości Francyi.
To tóż późniéj, skoro nadeszła chwila poboru do Wojska, uczniowie Klaudyusza, gdy już na ludzi wyrośli, z niejaką dumą ubiegali się aby służyć Francyi; dobrowolnie, z chlubą nieśli datek krwi, żaden z nich nie uciekał aby uniknąć poboru a wieść buntownicze i tułackie życie. Najzawziętsi téż nieprzyjaciele Klaudyusza wyznawali, że od lat dziesięciu jak mu poruczono wychowanie dzieci, dezerterowie, niegdyś tak liczni w owéj okolicy, coraz rzadszymi się stawali.
Przytoczę tu jeszcze jeden uderzający dowód wpływu oświaty, zaiste niedostatecznéj, lecz, jeżeli tak rzec można, pełnéj zacności, jaką Klaudyusz Gérard zdołał wlać w te dzieci, dzięki cudom rozsądku, poświęcenia się i woli.
Oto jest fakt wielce na uwagę zasługujący:
Po wybuchnięciu rewolucyi lipcowéj, w wielu okolicach (do których liczby należała i nasza) wybuchły zamieszki wprawdzie prędko poskramiane; zuchwali przywódzcy obudzili niektóre wspomnienia dawnéj rewolucyi, a nieszczęśliwi wieśniacy pogrążeni w nędzy i niewiadomości, zazdrośni i nienawiścią pałający, bo dręczeni i wycieńczeni, dali się uwieść namiętnym myślom. Część ludności obu gmin sąsiednich, wzięła się do broni pobudzona okrzykiem: Wojna zamkom! przybyła do nas w celu zaciągnięcia młodzieży pod swe sztandary, i uderzenia na przepyszny zamek, leżący w pobliżu wsi naszéj, a zamieszkały zaś przez właściciela dosyć zamożnego.
Nigdy nie zapomnę wyprawy, któréj nieprzewidziany wypadek wielce wpływał na dalsze moje losy.
Ta banda wieśniaków uzbrojonych w strzelby, kosy, widły, z doboszem i co dziwniejsza, z parafialnym puzonistą na czele, straszliwy przedstawiała widok. Zatrzymała się na rynku wioski naszéj; uderzono w bęben, o przywódzcy powołali do broni wszystkie dobre dzieci, w zamiarze zbudzenia zamku Saint-Etienne.
Klaudyusz Gérard o tym wypadku uwiadomiony, wyszedł z mieszkania swojego, i długo rozmawiał z przywódzcami bandy, a tymczasem wójt i pleban uciekli przerażeni. Po tém porozumieniu, nauczyciel przyrzekł, że w przeciągu godziny uzbroi ze dwudziestu dzielnych chłopaków i na ich czele ruszy przeciw zamkowi.
I rzeczywiście w pół godziny póżniéj, dwudziestu pięciu młodych ludzi z naszéj parafii, jak który mógł uzbrojonych, pod wodzą Klaudyusza Gérard połączyło się z piérwszą bandą; ale Klaudyusz wyjednał sobie jako łaskę, że oddział jego tworzyć będzie przednią straż.
Podczas marszu ze wsi do zamku, ci którym posiłkowaliśmy, zagrzani krzykami i śpiewem, wpadli na jakiś samotny dom, wypróżnili tam kilka baryłek wina, a to opilstwo bardziéj jeszcze rozdrażniło niegodziwą ich zawziętość.
Oddział nasz, nie mając udziału w orgii, korzystał z nieładu i opóźnienia, i szybko ruszył ku zamkowi, na co reszta kolumny spokojnie patrzyła, gdyż to było obowiązkiem przedniéj straży.
Przybyliśmy do zamku Saint-Etiénne. Klaudyusz Gćrard zdaleka już pokazał mi właściciela tej wspaniałéj posiadłości, który bynajmniéj nie przewidując grożącego mu niebezpieczeństwa, spokojnie przechadzał się po dziedzińcu ze swą małżonką, dziećmi i kilku damami. Aby się dostać do zamku, musieliśmy przebyć most rzucony na kanale oblewającym park. Klaudyusz Gérard kazał nam strzedz tego mostu, i na wszelki wypadek, bronić przystępu naszym posiłkom, które wyprzedziliśmy o pięćset czy sześćset kroków.
Potém Klaudyusz Gérard przystąpił do pana zamku, którego zaczęły niepokoić te zbrojne hufce, i rzekł mu:
— Nie lękaj się... panie... Pięćdziesięciu ludzi powodowanych nędzą lub złą radą, postanowiło uderzyć na twoje mieszkanie, przybyli do wsi naszéj żądając zbrojnego wsparcia; po kilkuchwilowéj z niemi naradzie, przekonałem się iż nie zdołałbym nigdy odwrócić ich od tego zamiaru; postanowiłem więc towarzyszyć im aby pana bronić w razie potrzeby... Zgromadziłem dzielnych zuchów, którzy, jak pan widzisz, strzegą mostu. Mam jeszcze nadzieję że uspokoję tych nieszczęśliwych obłąkanych, dla powstrzymania których udaliśmy że im posiłkujemy. Jeżeli tego dopiąć nie potrafię, będę pana bronił wraz z młodzieżą, którą przywiodłem.
Nie zobowiązuje to pana do żadnéj dla mnie wdzięczności — mówił Klaudyusz do zdumiałego właściciela — nie znam pana, a opierając się, nawet z narażeniem własnego życia, gwałtowi którego nic nie upoważnia, któremu nawet nie służy pozór prawej zemsty, bronimy tylko sprawy i honoru ludu do którego należymy. Bądź pan zatem spokojny, gotowiśmy uczynić wszystko co tylko ludzie odważni uczynić potrafią, dla ocalenia twéj osoby i majątku.
Po tych słowach Klaudyusz Gérard wrócił pomiędzy szeregi nasze, powtórzył rozkaz strzeżenia mostu, i dla uniknienia bójki zabroniwszy aby kto z nas towarzyszył mu, sam ruszył naprzeciw wpół pijanéj tłuszczy o kilka już tylko kroków od nas oddalonéj. Trzeba było zimnéj krwi, śmiałości i moralnej przewagi Klaudyusza Gérard, aby umieć pohamować wściekłość naszych sprzymierzonych i przekonać ich o nieprawości i niegodziwości czynu jakiego się dopuścić mieli. Jeden z tych szaleńców, w napadzie gniewu, cepem ugodził Klaudyusza Gérard; lecz ten, chociaż raniony, nie tracił ni siły ni odwagi, obalił przeciwnika, rozbroił go, i znowu odezwał się do lepszych uczuć tych biedaków. Większa ich cześć, głucha na jego napomnienia, tłumnie ruszyła ku mostowi; reszta zaś ulegając wpływowi Klaudyusza Gérard, na stronę odeszła.
Dosyć na tém. Po krótkiéj i na szczęście niezbyt krwawej walce, napastnicy poszli w rozsypkę. Przepędziliśmy noc pod drzewami parku, nazajutrz zaś o świcie, pewni że żadne niebezpieczeństwo nie grozi już zamkowi, wróciliśmy do wsi.

Za powrotem z téj wyprawy Klaudyusz Gérard rzekł mi co następuje i czego nigdy nie zapomnę:
— Czy wiész, mój synu, jakich mają nauczycieli obie gminy, których młodzież chciała dopuścić się takiego gwałtu? Czy wiész jakim rękom poruczono święte powołanie wychowania dziatek obutych wsi 1 wykształcenia ich na uczciwych ludzi? Oto: jednym z tych nauczycieli jest szynkarz, który się trudni lichwą skoro nie pijany; drugi zaś złoczyńca z galer uwolniony[2] Niestety! jacy nauczyciele, tacy uczniowie.
— To niepodobna! — zawołałem, — bo słówby nie starczyło aby dostatecznie zganić tak występną pogardę tego co jest najświętszym, to jest: wychowania dzieci!
Klaudyusz Gérard gorzko się uśmiechnął:
— Mój synu, wiesz że ja nigdy niesłusznie nie obwiniam nikogo... Mówię ci szczérą prawdę... Ci od których to zależy, zapewne nie wybierali naumyślnie lichwiarza, pijaka, lub z galer uwolnionego złoczyńcę, na rozkrzewicieli oświaty u ludu... ale przez piekielny machiawelizm obowiązki i byt nauczyciela tyle od cudzéj łaski zawisłemi czynili, tyle nędznemi, upokarzającemi i przykremi, że je przyjąć tylko mogą albo ludzie którzy podobnie jak ja z przekonania poświęcają się tak surowemu kapłaństwu, albo lóż nieucy, niedołężni, nieokrzesani, a nawet przez sprawiedliwość pohańbieni nikczemnicy.
— Lecz jakiż cel, — spytałem Klaudyusza Gérard, — w tom poniżeniu obowiązków któreby nad inne zaszczycać należało?...
— Jaki cel, mój synu? — ze smutnym i łagodnym uśmiechem powtórzył Klaudyusz Gérard. — u nas wszelkich dokładają starań aby szkoły Braciszków zajęły miejsce szkół naszych... Braciszkowie to usposabiają dzieci do zaparcia się wszelkiéj godności... czytałeś ich dzieła... a między innemi dzieło ojca Gobinet... i widzisz jakie dla Francji aprzygotowują pokolenie te tajemnicze mnichy, któych reguły nikt nie zna, a których zwierzchnik w Rzymie.
— Ah! co za obrzydłe... a nawet niedorzeczne wyrachowanie! — zawołałem. — Wszakże wczoraj dopiéro widzieliśmy jakiéj zgrozy dopuścić się moą nieszczęśliwi złą nauką zbłąkani.
— Mój kochany synu, gwałt niebardzo przeraża... bo go krwią stłumić można... ale daleko bardziéj przerażają pojęcia, których ani żelazo ani słów dosięgnąć nie mogą... I na nieszczęście, wyznać należy, że częstokroć sami rodzice przyczyniają się mimo wiedzy do tak nieszczęsnego zaniedbania dzieci... A jednak, jeżeli ojciec cywilnie odpowiedzialnym jest przed społecznością za błędy jakie dziecko jego aż do pewnego wieku popełniać może... dlaczegóżby ten sam ojciec nie miał być również, moralnie i cywilnie, odpowiedzialnym za ciemnotę swojego syna... za ciemnotę, to źródło wszelkiego złego... i za nędzę?
— W rzeczy saméj, — odrzekłem Klaudyuszowi Gérard, — byłoby to bardzo słusznie.
— Niestety! biédny mój synu... wieleż to jest słusznych rzeczy na świecie... a nikt nie myśli o przyznaniu im téj słuszności? Zaiste, w niektórych krajach, ojciec który nie posyła dzieci swoich do szkoły ulega pieniężnéj karze... Środek ten ma swoję dobrą stronę; nieraz bowiem surowością do dobrego zmuszać potrzeba... A jednak... czyżby ten środek u nas zastosować można? Spojrzyj wkoło: pospólstwo wszędzie tu w takiéj pogrążone nędzy, że nie może się obejść bez usług jakie mu dzieci wyświadczają, jużto codziennie pasając trzody, już mimo niedostatecznych sił swoich pracując około uprawy roli. Cóż więc czynić? Nieszczęśliwi rodzice, zniewoleni aby ich dzieci ciężką pracą zarabiały na lichy kawałek chleba jaki w domu dostają, nie mogą ich posyłać do szkoły. — O! nędzo!... nędzo!... — z bolesném przytłoczeniem dodał Klaudyusz Gérard — dopókiż rodzić będziesz wszelkie złe na święcie... kiedyż zabłyśnie dzień powszechnego szczęścia!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .






  1. Będziemy mieli sposobność wspomnieć o tym wybornym wynalazku Gallin’a, który tak dzielnie rozwinął doskonały pomysł Rousseau’a, i muzykę wokalną przemienił w zupełnie nową i dla wszystkich dostępną naukę, w naukę którą pan L. D. Emil Chevé i pan Aimé Pàris, dwaj najzapaleńsi adepci Gallin’a, równie pomyślnie, świetnie jak bezinteresownie upopularyzowali, i których starania co dzień uwieńczane są osiąganiem prawie niepodobnych do wiary skutków.
  2. Powtarzamy że nie przesadzamy. Następne i ostatnie cytaty z urzędowego dzielą pana Lorrain przekonają w jakie ręce wyrachowana obojętność powierzyła częstokroć wykształcenie ludu.
    Aude, okręg Carcassonne. Niejaki V... bez upoważnienia pełni obowiązki nauczyciela: prowadzi występne życie; mniemają że wyszedł z galer. — Niévre, okręg Château-Chinon. W tej gminie znalazłem uwolnionego złoczyńcę, który uczył po kryjomu. — Gers, okręg Lectours. Istnieje tu jedna tylko szkoła niejakiego N... człowieka złéj reputacji, karanego za lichwę i pijaka. — Gers, okręg Mirandy. Nauczyciel ma złą sławę, — oskarżają go o lichwiarstwo. — Puy-de-Dome, okręg Thiers. Niezbędna jest zmiana nauczyciela; bardzo często napastuje go wielka choroba. — Dolne Pireneje. Nauczyciel w Aros cierpi wielką chorobę. — Herault, okręg Saint-Pons. Podczas pięknéj pory roku kiedy szkoły są opróżnione, liczni nauczyciele najmują się do śłużby lub na pastuchów. — Aude. Nauczyciel ma sklep korzenny. Tylko panowie N. i V. zajmują się cerulictwém przed lub po lekcyach. Eure, kanton de Vernon. Pomiędzy złymi nauczycielami znalazłem: cerulika, krawca i fabrykanta publicznych pojazdów. — Aude, okręg Limoux. Nauczyciel już stary i niedołężny, a nadto dotknięty dziedziczną głuchotą. — Eure i Loire. O... nauczyciel, niegdyś chłopak stajenny, nie wlewa żadnego zaufania w rodziców. — Meurthe. Nauczyciel w Tramont-Lassier jest głuchy. — Sadne-et Loire. Z uczuciem boleści wyznać przychodzi że nauczyciel cierpi chorobę ś. Walentego. — Dolne Pireneje. Pomiędzy złymi nauczycielami, znalazłem przynajmniéj trzecią część kalek, kulawych, mańkutów, chodzących na kulach i t. p. których jedynie fizyczna nieudolność powołała do nauczycielskiego stanu.
    Zaprzestajemy tak bolesnych i niezliczonych cytat, boby nas zbyt daleko zawiodły, lecz na poparcie tego cośmy powiedzieli kończymy slowy słynnego pisarza.
    Zawierają one w sobie wielką skazówkę dla każdego kto umie porównywać, czekać i mieć nadzieje.
    — „Konwcncya w swéj okropnéj nędzy — chciała przeznaczyć na początkową oświatę pięćdziesiąt cztery miliony... Szczególna to epoka, w któréj ludzie mieli się za materyalistów, a która rzeczywiście była apoteozą myśli, panowaniem umysłu, — Nie taję, że obok wszelkiéj nędzy naszego czasu, to mi najwięcéj dolega, że we Francyi na największe względy zasługującym człowiekiem, ale zarazem najnędzniejszym i najbardziéj zapomnianym, jest nauczyciel wiejski. Kraj zostawia ich nieprzyjaciołom kraju. — Mówicie, że braciszkowie lepiej uczą. — Zaprzeczam temu — chociażby i tak było, co mię to obchodzi? — Nauczyciel jestto Francya, — braciszek, to Rzym. — To cudzoziemiec, to nieprzyjaciel; czytajcie raczéj ich książki, idźcie za ich zwyczajami i podaniami. Pochlebiają uniwersytetowi, a sercem i duszą są jezuitami.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.