Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część III/6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


6.
Spotkanie.

Doznałem usposobienia umysłu jakiemu ulega człowiek który marzy, lecz nie jest pewny że marzy; zresztą, głos sumienia umilkł zupełnie, byłem usprawiedliwiony we własnych oczach; a przejęty nienawistném uczuciem przeciw społeczności mówiłem sobie:
— Uporczywie błagałem ją o pracę i chléb, nie odpowiedziała mi, gwałtem doprowadziła mię do ostateczności albo zakończenia życia śmiercią głodu, albo dopuszczenia się niecnego czynu; niech więc hańba moja spadnie na tę macochę; ona nie uznaje mi praw życia, ja nie uznaję jéj przepisów.
Towarzysz mój wyczytał mi zapewne z twarzy gorzkie myśli moje, bo odezwał się:
— Tak cię lubię mój synu: jesteś blady, zaciskasz zęby... Pewny jestem że z dobrym nożem w ręku, nie zląkłbyś się nawet dziesięciu osób.
Zanim towarzysz mój tych złowrogich słów domówił, zatrzymać się musieliśmy wpośród zbiegowiska wywołanego z powodu skupienia się kilku powozów; zatkany róg ulicy coraz bardziéj napełniał się przechodniami; stanąłem na brzegu chodnika. Nagle mimowolny wydałem okrzyk. O kilka kroków ode mnie postrzegłem... Reginę, w jednym z powozów które się wyminąć nie mogły.
Była czarno ubrana, podobnie jak ją widywałem w każdą rocznicę śmierci jéj matki, lekka bladość pokrywała jéj melancholijną i piękną twarz, była zamyśloną.
Przypadkiem spojrzała w moję stronę... przez chwilę zaledwie jéj smutny, roztargniony wzrok spoczął na mnie.
Oczy nasze się spotkały... ona jednak nie zdawała się spostrzegać tego.
W téj chwili droga się otworzyła, a powóz w którym znajdowała się Regina z drugą kobiétą, ruszył daléj i znikł.
Spojrzenie Reginy było elektryczne; Boskie światło nagle rozjaśniło otchłań w którą wpaść miałem... W okamgnieniu nowe powziąłem postanowienie.
Kilka osób które się na chwilę podobnie jak my zatrzymały, przedzieliły mię od kaléki bez nóg. Na lewo ujrzałem otwartą bramę, a pod jéj sklepieniem ostatnie stopnie schodów; korzystając więc z chwili gdy mój towarzysz patrzył w przeciwną stronę, szybko wpadłem w tę bramę, tak że mię odźwierny nie spostrzegł. czćmprędzéj wszedłem po schodach na piérwsze piętro, a potem powoli dostałem się aż na piąte, gotów zapytać o jakiego nieznanego lokatora i tym sposobem usprawiedliwić obecność moję w tym domu.
Chciałem czekać aż kaléka oddali się biegając za raną z jednego końca ulicy w drugi. Zatrzymawszy się chwilę na ostatniém piętrze, wolno zszedłem na dół bawiąc nieco w każdéj sieni i tym sposobem zyskałem blizko kwadrans czasu; wreszcie ostrożnie wyszedłem na ulicę, oglądając się na wszystkie strony.
Kaléka bez nóg zniknął.
Zagłębiwszy się w przejście tworzące la cité Bergère, poszedłem szybko, i dążąc mniéj uczęszczanemi ulicami tego cyrkułu, przybyłem na jakieś rozległe i puste grunta, z jednéj strony opasane ostatniemi zabudowaniami przedmieścia, z drugiej zaś murem Paryż okalającym.
Tutaj dopiéro odetchnąłem — byłem wolny... Postanowienie moje coraz bardziej dojrzało.
Spokojność mi wróciła.
Spoglądając w koło siebie, postrzegłem że z ostatniemi domami na przedmieściu, graniczą rozmaite budowle rozpoczęte a z powodu zimy zaniechane; budowle te ogrodzono lekko pospajnnemi deskami. Jedna z nich zaledwie wznosiła się nad fundamentami; dostrzegłem niezupełnie dokończoną piwnicę, któréj jednak środek już dostatecznie był urządzony. Opatrzność widocznie przyszła mi w pomoc. Niecierpliwie oczekiwałem nocy.
Długo przechadzałem się po tych pustych gruntach; ponure i tak powietrze wkrótce pokryło je gęstą mgłą.
W miarę rozmyślań, postanowienie moje wydawało mi się rozsądniejszeém, logiczném, a straszny obłęd który mię był opanował, a z którego mię wyrwał widok Reginy, znikł zupełnie.
Nakoniec... nadeszła noc...
Łatwo zrobiłem sobie otwór w ogrodzeniu z desek któremi opasano niedokończoną budowlę. Zeszedłem do fundamentów, i zabrawszy trochę słomy którą na zimę przykryto ociosane kamienie, urządziłem sobie z niéj łoże w głębi niedokończonéj piwnicy; zamiast poduszki wziąłem duży kamień; położyłem się... cierpliwie oczekując śmierci.
Ty wiesz, o Boże! żem to ostatnie postanowienie powziął bez nienawiści, bez gniewu, nawet bez oburzenia przeciw przeznaczeniu mojemu... Te niecne uczucia, równie jak zbrodnicze zamiary moje, ustąpiły przed jedném spojrzeniem Reginy.
Tak jest, ja postanowiłem umrzeć poprostu dla tego żem nie mógł znaleźć sposobu utrzymania...
Dla tego żem nie chciał żyć ceną hańby, któréj zrazu dopuścić się byłem gotów.
Dla tego nakoniec żem nie czuł w sobie odwagi, ani woli, ani siły do dalszéj walki z nieszczęsném położeniem mojém, jaką już od trzech dni wytrzymywałem.
Nie zabijałem się, nie rzucałem ostatniéj i szalonéj klątwy na nielitościwą społeczność; nie, nie, wiesz to o mój Boże!... Ale pełen rezygnacyi, litości i przebaczenia, ustąpiłem i uległem materyalnemu niepodobieństwu życia... tak jakbym z pogodą na czole ulegał śmiertelnéj chorobie.
Tą chorobą, była nędza... umierałem z nędzy... ale się nie zabijałem...
Bo abym się nie dopuścił zabójstwa... zbyt żywo utkwiły mi w pamięci rozmowy moje z Klaudyuszem Gérard o tym przedmiocie, którego on wszakże za zbrodnię nie uznawał; przeciwnie według niego, samobójstwo mogło być bohatérskie, wzniosłe, ale przypuszczał je tylko pod zbyt ważnemi warunkami.
— „Pozbawiać się życia, jestto być zarazem ofiarą, sędzią i katem, — mówił mi Klaudyusz Gérard, — bo przed najwyższym trybunałem własnego sumienia, własnego rozumu, wypada roztrząsać, sądzić przed wykonaniem zamiar, zamiar nie odwołalny. Nim więc potrafisz go rozważyć z należytą oględnością, z należytą powagą, nie postanawiaj, a nadewszystko nie postanawiaj nic, nim ci twa dusza, twoje sumienie odpowiedzą na następne pytania:
— „Czy miara nieszczęść twoich przechodzi miarę sił człowieka?
— „Czy śmierć twoja przyniesie komu korzyść
— „Czy masz niezbite dowody że twoje życie odtąd już staje się nieużyteczném dla twych braci?
„Zważ dobrze! iż jakkolwiek nędznym jest człowiek, może on jednak wyświadczać przysługi bliźniemu. Młody i silny, obronić może słabszego; rozsądny i zacny, oświecić może i poprawić tych których niewiadomość czyni złymi, słowem najmniejsza nawet przysługa przeważy płonność samobójstwa. Skoro okoliczności nie nadają mu cechy bohaterstwa, wzniosłości, samo tylko próżniacze i bezpłodne życie staje na równi z bezpłodną śmiercią...”
Nie miałem więc prawa do popełnienia samobójstwa... Śmierć moja mocnoby zmartwiła Klaudyusza Gérard, gdyby się o niéj dowiedział... a życie moje mogło być użyteczném Reginie.
To téż nie zabijałem się... ale umierałem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Od tego wieczoru poczyna się niejako moralne i fizyczne konanie moje, zkądinąd atoli nie tyle bolesne jak mniemałem.

Powietrze w téj wilgotnéj i ponuréj piwnicy było zimne. Kiedy spędziwszy pierwszą noc w niejakiém odrętwieniu ciała i myśli, ujrzałem przez sklepienie mojéj kryjówki przeciskające się blado światło poranku, o dziwy! z jakąś radością rzekłem sobie: Nie wyjdę... w dzień. Nic będę potrzebował turbować się o chléb lub przytułek...
Dzień ten przepędziłem w zupéłnéj nieruchomości, bom wkrótce uczuł zimno i niepokonaną ociężałość; obrócony twarzą do ściany piwnicy, zmrużyłem oczy i pogrążyłem się w dumaniach o przeszłości.
To długie rozmyślanie było niejako czułem i uroczystém pożegnaniem, które z głębi serca mojego zasyłałem wszystkim drogim dla mnie osobom...
Coraz bardziéj słabnące zmysły po kolei wywoływały Bambocha... Baskinę... klaudyusza Gérard... Reginę. Nad wieczorem zacząłem doświadczać bolesnych ucisków głodu; szczęściem zbyt już wyczerpany mózg mój prawie natychmiast uległ ich działaniu...
Od téj chwili zapewne owładnęła mię bezprzytomność, zwykle towarzysząca strasznemu paroxyzmowi który nazywamy konaniem z głodu... Nie wiem co się daléj ze mną stało...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Kiedym odzyskał przytomność zaledwie świtać poczynało, leżałem na miękkiém łóżku, w jakiémś poddaszu, pod którém dostrzegłem długą stajnie? a w niéj trzydzieści do czterdziestu koni.

Sądziłem że marzę, z wrastającym zdziwieniem spojrzałem w koło siebie. Wtem posłyszałem że ktoś idzie po drabinie wiodącéj ze stajni na poddasze, i mimo słabość moję, mimo ociężałość która mię jeszcze nie opuściła, natychmiast poznałem poczciwe oblicze woźnicy fiakra, który byłem najął w piérwszym dniu pobytu mojego w Paryżu.
— Ah... przecież! otworzyłeś oczy, — rzekł mi radośnie, — dobrze mówił lekarz żeś tylko z głodu chory... co zresztą widoczne było, bo kiedyśmy ci dali napić się trochę bulionu... zaraz ci się lepiej zrobiło...
— Jakże się tutaj dostałem? — spytałem wzruszony, — tobie zapewne należy za to podziękować?
— Tak sądzę i chlubię się tém, mój chłopcze, zaraz ci wszystko opowiem, abyś się nie męczył domysłami, bo toby twoję głowę strudziło i na nic się nie zdało; otóż rzecz się miała następnie: Wczoraj po południu, jakaś piękna damulka, ze spuszczonym kwefem, a ma się rozumieć i nosem, my się na tém znamy — przyszła na moje stanowisko, dała znak abym otworzył drzwiczki, a zwinna jak kotka, wskoczyła na stopień, zapuściła sztory i rzekła: — Do rogatek gwiazdy! skoro, przy będziesz na drogę do Neuilly, jedz powoli. — Dobrze, moja rybko... Wsiadam na kozioł, przybywam na drogę do Neuilly, jadę krok za krokiem....W pięć minut potém, damulka delikatną swoją rączką z całéj siły szarpie mię za kołnierz płaszcza, wołając:
— Czekaj! czekaj! otwórz drzwiczki. Zsiadam, otwieram, ale komu? przystojnemu młodzieńcowi, który wsiada mówiąc mi: — Jedź na przedmieście Montmartre, przy rogatce, zatrzymasz się w miejscu rozpoczętych budowli. — Zacinam konie, bo sam uważaj, jakito był kurs daleki: prawie taki, jaki z tobą odbyłem z ulicy Mont-Blanc na Przesmyk lisa. Przybywamy na grunta rogatek Montmartre; moje turkawki wysiadają weseluteńkie, młodzieniec płaci mi po książęcemu. Zapewne obrali sobie to odosobnione miejsce, aby nikt ich nie widział że razem wysiadają z fiakru. Wracam próżno, wtém niedaleko postrzegam jakieś zbiegowisko; podjeżdżam w tę stronę. A co to tam? Ot małe uliczniki bawiąc się w schowanego w rozpoczętych budowlach, znalazły jakiegoś tam człowieka; mówią, że umarł z głodu. Serce mi się ścisnęło wyciągam szyję, i cóż obaczyłem? ciebie mój biedaku z prowincyi. Mówię sobie: to nic dziwnego. — Niedaleko było do naszych stajni. Zanim dwa wymówisz, zsiadam, widzę że omdlałeś; oświadczam że cie znam, pakuję cię w mój powóz, przywożę tutaj, posyłam po lekarza.... przybywa i oświadcza że mrzesz z nędzy, że cię powoli trzeba poić bulionem. Słuchamy jego rozkazów, i mam nadzieję, że wkrótce zechcesz połknąć porządną porcyę bulionu, a przytém dobrą szklankę wina.
A gdy chciałem oświadczyć całą moję wdzięczność temu zacnemu człowiekowi, rzekł daléj:
— Cierpliwości... dobra wiadomość nigdy sama nie przychodzi, lakierowane kapelusze to dobre dzieci; otóż cośmy sobie powiedzieli; — Michał, nasz stajenny parobek, odprawił się; jeżeli ten biédny młodzieniec zechce tymczasem przyjąć jego miejsce, nic w tém nie będzie złego. Będzie, jak Michał, mieszkać na poddaszu nad stajnią; w nocy będzie pilnował koni, napoi je z rana, u my mu, równie jak Michałowi, zapłacimy po trzydzieści soldów dziennie; prawda, biédny chłopcze, mówił daléj mój zbawca, niebardzo to zaszczytne dla ciebie, który przybyłeś zająć w Paryżu jakąś świetną posadę; ule nakoniec zawszeto chléb, a mając chléb... można przyjść do czegaś....otóż i wszystko. Jeżeli podoba ci się miejsce Michała, to bez dalszego gadania, obejmujesz je skoro zupełnie wyzdrowiejesz, bo lekarz powiedział że potrzebujesz jeszcze naszych starań.... Nie turbuj się zatem o nic, jest nas tutaj dwudziestu, a jak każdy da po dwa soldy dziennie, wyżywimy cię póki znów sił nie odzyskasz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzięki Bogu, przeminął czas najostrzejszych prób moich. Nie potrzebuję mówić, z jaką wdzięcznością przyjąłem niespodzianą pomoc, którą mi przynieśli ci zacni ludzie. W kilka dni odzyskałem zupełne zdrowie. Nauczony doświadczeniem i zasadami Klaudyusza Gérard, wiernie i nie sądząc się bynajmniéj upokorzonym, pełniłem obowiązki, które mi zapewniały uczciwie zapracowany chléb.
Po upływie sześciu tygodni, protektor mój woźnica, rzekł mi:
— Słuchaj chłopcze, mam szwagra odźwiernym w jednym hotelu przy ulicy de Provence; jest tam wyborny kącik d!a czynnego, roztropnego komissanta, któryby, jak ty, a to rzecz nie lada! umiał czytać i pisać; mój szwagier ręczy między innemi, że będziesz przyjęty w hotelu; dochód wynosi blizko pięćdziesiąt soldów dziennie; czy wolisz to aniżeli tutaj stajenną posługę? Jeżeli wolisz, udamy się do prefektury z moim szwagrem i świadkiem, zameldujemy cię.... Wiem że i to jeszcze nie bardzo znakomite, ale nie tak przykrą jak tutaj będziesz miał pracę, a chléb zawsze pewny....wreszcie zobaczysz że ci już jakoś pójdzie....
Tém chętniéj przyjąłem tę nową ofiarę, że mimo najgortiwszéj akuratności, stosunki moje z licznymi panami, w ogóle dobrymi, ale niebardzo okrusanymi ludźmi, nie zbyt przyjemne były; mówię to bez ujmy głębokiéj wdzięczności, jaką dla nich żywię, za przyniesioną mi pomoc w najokropniejszéj chwili życia mojego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.