Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/10

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


10.
Regina.

Wkrótce przybyłem na koniec przedmieścia du Roule, do domu ojca Reginy. Zrazu stanąłem przed długim murem; w jego środku była brama, w pobliżu stał powóz zaprzężony w parę przepysznych koni; gdym bliżéj przystąpił zdawało mi się, że poznaję ciemną z niebieskiém i srebrnemi galonami liberyą jaką mieli ludzie vice-hrabiego Scypiona Duriveau w lesie Chantilly.
Uderzony tém spotkaniem, a chcąc wyjaśnić moje wątpliwości, rzekłem do woźnicy, udając, że mię zachwyca piękność jego zaprzęgu:
— Mój panie, chciéj mi powiedziéć, czy ten piękny powóz, te przepyszne konie, nie należą do pana hrabiego Duriveau?
— Tak jest, — pogardliwie odrzekł mi woźnica.
Moja ciekawość podwoiła się. Klaudyusz Gérard z taką odrazą mówił mi o hrabi Duriveau; odmalował mi go w tak czarnych kolorach, że niespokojność moja wzmogła się jeszcze bardziej, skoro pomyślałem o powodach jakie mogły sprowadzać hrabiego do ojca Reginy; wtedy bowiem przyszło mi na myśl, iż nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami wspominał o mężczyźnie dojrzałego wieku, który wraz z nim starał się o Reginę.
Pod wpływem więc podwójnego interesu i ciekawości zapukałem do bramy; otworzono mi. Nie widząc budki odźwiernego, poszedłem ku wielkiemu czworobocznemu pawilonowi, wzniesionemu pomiędzy dziedzińcem a ogrodem. Natychmiast pojawił się, na pierwszych stopniach szerokiego ganku, ów służący mulat, który zwykle towarzyszył Reginie w ciągu jéj corocznych podróży do grobu matki: był czarno ubrany, minę miał kwaśną i ponurą.
— Czego chcesz? — spytał mię opryskliwie zastawiając sobą drzwi.
— Chciałbym, proszę pana, pomówić z panem baronem de Noirlieu.
Mulat obejrzał mię od stóp do głów, jakby go dziwiło śmiałe moje żądanie i odpowiedział odwróciwszy się:
— Pan baron nikogo nie przyjmuje.
— Ależ, mój panie, ja muszę oddać mu list do własnych rąk.
— List? — powtórzył i znowu się do mnie obrócił, — to co innego... dawaj!
— Mam rozkaz, mój panie, abym go doręczył tylko samemu baronowi...
— Powiedziałem już, że pan baron nikogo nie przyjmuje... daj mi ten list.
— Niepodobna, mój panie... Jest to list bardzo ważny, nie mogę go oddać tylko samemu baronowi.
— Jeżeli mi go oddać nie chcesz, to go złóż na poczcie, — porywczo odparł mulat.
— Nie mogę, mój panie, muszę natychmiast miéć odpowiedź... Jeżeli dzisiaj nie można widziéć się z panem baronem, chciéj mi pan powiedzieć o któréj godzinie mogę tu przybyć jutro?
— Widział kto takiego zapamiętalca? — wrzasnął rozgniewany mulat.
— Powtarzam ci, że nie możesz widzieć się z panem baronem ani dzisiaj, ani jutro, ani nigdy, czy rozumiesz?... Ostatni raz mówię ci, dawaj list, albo ruszaj precz!
— Pan hrabia Robert de Mureuil, który mię tu przysyła, — rzekłem znowu pilnie wpatrując się w mulata, — rozkazał mi abym...
Mulat nie dał mi dokończyć. Zadrżał na imię Roberta de Mareuil i zawołał:
— Pan de Mareuil jest w Paryżu!!
Chciałem właśnie odpowiedzieć, wtem mulat usłyszawszy łoskot zamykających się kilku drzwi i szelest nadchodzących kroków, żywo się odwrócił. Jednocześnie postrzegłem, że z przysionka tego domu, wyszedł jakiś młody jeszcze mężczyzna pięknego ułożenia, wytwornie ubrany, z twarzą bardzo charakterystyczną, ale której wyraz wydał mi się dumny i surowy.
— Czy pan hrabia rozkaże aby powóz jego zaszedł na dziedziniec? — z uszanowaniem zapytał go mulat.
Nie było wątpliwości, mężczyzna ten byłto hrabia Duriveau.
— Nie, nie potrzeba, Melchiorze, — z affektacyą odparł hrabia.
Potem, wolno idąc daléj i schodząc już z ganku, dodał:
— Słuchaj... mam ci co powiedziéć...
I pomału hrabia zbliżył się do bramy w towarzystwie mulata, z którym po cichu, ale dosyć żywo rozmawiał.
Korzystając z swobodnéj chwili jaką mi przypadek nastręczył, ciekawy, niespokojny, wokoło rzuciłem spojrzenia; Regina mieszkała zapewne w tym domu... chciałem wzrokiem przejrzeć poza przysionek z którego wyszedł hrabia Duriveau, alem nic dostrzedz nie mógł.
Nagle, wgłębi dalszych pokoi, których okna wychodziły na dziedziniec, dały się słyszéć wzmagające się powoli głosy, niby dwóch osób w żywym sporze; prawie jednocześnie, o kilka tylko kroków odemnie otworzyło się gwałtownie jedno okno; pokazała się w nim Regina z zarumienioną twarzą, oczami pełnemi łez, z fizyonomią zarazem dumną i boleśnie rozdrażnioną.
— Nie, nie, — wzruszonym głosem zawołała. — Nigdy!!
Potém młoda dziewica, powiodła rękę po czole i niby usiłując uspokoić gwałtowne wzruszenie, wsparła się na chwilę na balkonie okna, jakby chciała zarazem zakończyć rozmowę, która ją oburzała i zimnem powietrzem dziedzińca ochłodzić pałające czoło.
Mulat i hrabia Duriveau, ciągle rozmawiający pod sklepieniem bramy, ani słyszeli łoskotu otwierającego się okna, ani postrzegli Reginy.
Nigdym nie dostrzegł w niéj tyle piękności; jéj długie czarne włosy, splecione w dwa gęste warkocze, otulały jéj twarz czystą, niewinną i dumną jak twarz starożytnej Dyanny; czarna, bardzo skromna suknia rysując jéj szlachetną i wysmukłą kibić, uzupełniała poważną całość figury téj młodéj dziewicy.
Z lękliwém, pełném uszanowania uwielbieniem patrzyłem na nią i mimowolnie łzy mi w oczach stanęły kiedym pomyślał:
— Nieszczęśliwy biedaku, ukrywaj miłość która jest twojém życiem, twoją siłą, twoim stróżem w dobrém, twoją tarczą przeciwko złemu; ukrywaj ją w głębi twojego serca; niech to jedyne bóztwo twojéj duszy nie wie nigdy że się do niego modlisz, że go przyzywasz, że go błagasz, że się dlań poświęcasz... oby pożyteczném być jéj mogło poświęcenie się bez granic jednéj zapomnianéj i nędznéj jak ty istoty!
Regina, zostająca zapewne pod władzą gwałtownego wzruszenia, nie postrzegła mię, bo patrzyła wprost przed siebie, ja zaś widziałem ją tylko z boku, stojąc nieco ukryty w wklęsłości drzwi; przypadkiem spojrzała w moję stronę, i natychmiast szybko się cofnęła zamykając okno.
Poruszenie to tak było nagłe, iż niepodobna sądzić, żeby Regina wyraźnie mię dostrzegła; wzrok jéj spotkał jakąś osobę... i dlatego prędko się cofnęła.
Gdy mulat, z uszanowaniem pożegnawszy hrabiego Duriveau, i rozmówiwszy się z nim, otwierał bramę, Regina już znikła i okno było zamknięte.
Hrabia Duriveau już miał odejść; już stał na progu, wtém obrócił się do mulata który wracał do mnie, niezadowolony zapewne że mię tam samego zostawił, i rzekł mu tak głośno żem go dosłyszał:
— Melchiorze... zapomniałem prosić cię abyś przypomniał panu baronowi, że przybędę jutro po godzinie drugiéj, aby go wraz z panną Reginą zawieść do Luwru.
— Pan hrabia może być pewnym, że nie zapomnę — odpowiedział Melchior odwracając się do hrabiego.
Hrabia wyszedł, mulat szybko przystąpił do mnie.
— Na co tu czekasz? — spytał mię niedowierzająco.
— Bah... czekałem na pana... bom nie wiedział dokąd się mam udać.
— Trzeba było zejść na dziedziniec a nie zostawać tu pod gankiem.
A po chwili namysłu dodał:
— Wszak powiedziałeś mi że przynosisz panu baronowi list od hrabiego Roberta de Mareuil?
— Tak jest.
— A dawno już hrabia de Mareuil bawi w Paryżu? — spytał znowu Melchior, i utkwił we mnie przenikliwe spojrzenie.
— Przybył dopiero dzisiaj rano.
— A gdzie mieszka?
— Przy ulicy Provence, w hotelu Europy.
— Czy należysz do jego służby?
— Nie, panie... jestem tylko kommissantem.
Po namyśle Melchior rzekł znowu:
— A ten list?...
— Oto jest, proszę pana... ale mam rozkaz oddać go tylko we własne ręce pana barona.
— Chodź za mną, — odpowiedział Melchior i poszedł naprzód.
Przebyliśmy przysionek, korytarz, weszliśmy do obszernego przedpokoju; Melchior dał mi znak abym zaczekał, i poszedł do przybocznego pokoju Przedpokój, czyli raczéj salon, do którego mię wprowadzono, był bardzo skromnie umeblowany, ściany prawie zupełnie okryte były rodzinnemi portretami w ubiorach przypominających dawno już upłynione czasy; na czarném tle jednego portretu, który przedstawiał rycerza w kasce i kirysie, dostrzegłem biały napis: Gaston V, pan z Noirlieu, 1220. Prawie wszystkie te portrety miały na sobie herby tego starożytnego domu, z następującą, często powtarzaną dewizą: silny i dumny.
Dewiza przypomniała mi energiczny i wyniosły wyraz, jaki dopiéro co dostrzegłem na twarzy Reginy, zacnéj córy tego szczepu.
Kilka chwil upłynęło, mulat wrócił mówiąc mi szyderczo:
— Jakem cię uprzedził, pan baron nikogo przyjąć nie może, ani dzisiaj, ani jutro, ani potém, daj mi zatém list, a jeźli nie, to go zostaw na poczcie.
Przekonany że naleganie byłoby nadaremne, wyszedłem nic zostawiwszy listu. Mulat odprowadził mię do drzwi które zamknął za sobą.
Mimo to, w przeciągu kwadransa, dowiedziałem się wielu rzeczy; ale nie wiedziałem, czy tyle obchodzić mogą mojego nowego pana, Roberta de Mareuil, co mię samego obchodziły.
I tak, dowiedziałem się naprzód, że hrabia Duriveau, ten człowiek dumny, samolub, wyrodek (bom mógł wierzyć Klaudyuszowi Gérard), zostawał w dosyć ścisłéj zażyłości z baronem i Reginą, ponieważ nazajutrz miał ich oboje zawieźć do Luwru; co znowu widocznie przekonywało, że baron nie musi cierpieć na zbyt niebezpieczne pomieszanie zmysłów, gdyż zamierzał zwiedzić wystawę obrazów.
Potém, Regina zapewne tego samego dnia, a może nawet zaraz po wyjściu hrabiego Duriveau, musiała miéć bardzo przykre zajście z baronem, bo ze łzami w oczach nagle zakończyła rozmowę stanowczo dając odmowną odpowiedź.
Nakoniec, baron nie zbyt wielkie musiał czuć przywiązanie do młodego krewnego swojego, Roberta de Mareuil, bo tak przynajmniéj wnosić kazało oziębłe przyjęcie mojego posłannictwa. Te okoliczności, oraz wspomnienie o nieznajomym z szynku pod Trzema Beczkami, powiększyły obawę moje o Reginę. Do reki Reginy, jak się zdaje trzech było pretendentów:
Hrabia Duriveau, którego haniebny charakter odkrył mi Klaudyusz Gérard;
Nieznajomy, który pod zasłoną lichéj odzieży upajał się wódką w brudnych szynkach podrogatkowych;
Robert de Mareuil... niedawno więzień... napozór ubogi i, nie wiem dlaczego, mimowolną wzbudzający we mnie nieufność.
Lecz, niestety! przypuszczając że zabiegi którego z tych trzech pretendentów uwieńczy skutek bez wątpienia zgubny dla Reginy... jakimże sposobem obronić ją mógłbym przeciw ludziom tak bogatym, tak wysokie w świecie zajmującym stanowisko? ja, nędzny i zapomniany, ja, który w nadziei przyczepienia się do panny de Noirlieu choć najkruchszym węzłem, przyjąłem służbę u hrabiego Roberta de Mareuil.
Takie sobie zadając pytania niemal wszelką traciłem odwagę, uległem niemal pod ciężarem utrapień; ale tajemny głos serca mówił mi ciągle że nie powinienem opuszczać Reginy, że moje poświęcenie jakkolwiek skromne, nie będzie zupełnie daremne, kiedy szczególnym trafem już poznałem ludzi, których zabiegi, lub tajemnicze zamiary, obok zupełnie nieznajomych jéj niezawodnie skrytych ich występków, zgubne dla niéj być mogą.
Spiesząc czémprędzéj do mieszkania Baltazara, po dojrzałéj rozwadze, następny obrałem plan postępowania: Postanowiłem naprzód zgłębić zamiary hrabiego Roberta de Mareuil względem Reginy, baczyć, a szczerze i bezstronnie badać postępowanie tego młodzieńca; postanowiłem również wywiedziéć się o celach hrabiego Duriveau, i korzystając z wszelkich środków jakie traf lub okoliczności mogły mi nastręczyć, wynaleźć ślad nieznajomego z szynku pod Trzema Beczkami. Aby tego dopiąć, przyrzekłem sobie, że w rozmowie z Robertem de Mareuil, opowiém, zataję, albo w miarę potrzeby, zmienię rozmaite wypadki zaszłe dopiero w mieszkaniu barona de Noirlieu.
Postanowiłem to bez wahania, bez skrupułu... Robert de Mareuil chciał mię uczynić ślepém narzędziem nie wiem jakich zamiarów, polecając mi abym uważał i doniósł mu o wszystkiém co podczas mojéj obecności zajdzie w domu barona. Ta podnieta do nikczemnego czynu, którą byłbym odrzucił gdyby nie chodziło o Reginę, nadawała mi prawo do działania przeciw Robertowi de Mareuil.
A zresztą, zamiary moje były czyste, prawe, szlachetne, wolne od wszelkiej zazdrości i osobistości... bardziéj niż kiedykolwiek wyrzekłem się teraz nierozsądnéj i szalonéj nadziei, nietylko zwrócenia na siebie uwagi Reginy, ale nawet dania się jéj poznać; lubo zawsze jeszcze z melancholijnym urokiem myśliłem o nieustannych, a nieznanych dowodach poświęcenia, szacunku i poważania mego dla panny de Noirlieu, którym pogrzeb jéj matki dał początek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Baltazar z godną złotego wieku ufnością, a może też z powodu braku wszelkich przedmiotów któreby złodziei kusić mogły, zawsze klucz we drzwiach zostawiał. Wszedłem więc do pokoiku poprzedzającego sypialnią poety i słyszałem jak z właściwą sobie przesadą i uniesieniem zawołał:
— Mówią, Ze jest przecudna... odurzająca... zachwycająca... z góry więc uwielbiam ją... ubóstwiam, już nawet dla samego jéj imienia... bo jestto imię pełne poezyi!!
Wszedłem do pokoju niezważając że przerwę monolog poety; ale obecność moja bynajmniéj nie zmniejszyła jego zachwycenia.
— Tak jest, to imię... tchnie samą poezyą...wołał, chodząc wielkiemi kroki — co mówię, to więcéj jak poezya, to charakter... to portret... Duparc widział ją na scenie w cudownéj roli, powiada że to jest ukryty brylant, który wkrótce w całym blasku zajaśnieje!
— I cóż... baron? — żywo zapytał mię Robert de Mareuil, jak się zdawało zniecierpliwiony szalonemi wykrzyknikami przyjaciela, bo mu niemi przerywał poważne myśli.
— Nim odpowiesz, — zawołał Baltazar, — posłuchaj mię anti-Frontinie, ustanawiam cię sędzią, pragnę doświadczyć twojego tak wzorowo ograniczonego rozsądku.
— Dosyć tych głupstw! pozwól niech mi naprzód zda sprawę z posłannictwa, — żywo rzekł Robert, — to ważniejsza.
— Zaraz ci go odstąpię, zostaw mi go tylko na chwilkę, — powiedział Baltazar i do mnie się obrócił. — No, Marcinie, powiedz jakie na tobie wywiera wrażenie imię Baskina?
To pytanie tak było niespodziane, żem się cofnął krokiem wstecz patrząc osłupiały na poetę.
— A widzisz, — tryumfująco zawołał Baltazar, mówiłem ci że są imiona wstrząsające nawet istotami najnieczulszemi na wszelką elektryczność moralną.
Robert de Mareuil wzruszył ramionami.
Kiedy piérwsze moje zdziwienie przeminęło, uczułem jak niebezpieczną byłoby dla mnie rzeczą wzbudzić najmniejszą nawet nieufność, w nowych panach moich;
— Nie wiem jakiém powodowany natchnieniem, osądziłem że w obecnej okoliczności najzręczniej postąpię, skoro prawie całą prawdę wyznam; dlatego też odpowiedziałem:
— Ah! mój Boże... to imię... gdybyś pan wiedział...
— To imię odurza cię, nie prawdaż? — zawołał poeta, — migoce ci w oczach jak różowa srébrem nakrapiana spódniczka... To imię błyszczy, kołuje, szumi ci w głowie, jakby wir złotych łuszczek, hę?
— Nie panie, nie tak to jest — odrzekłem; — alem się okrutnie zdziwił kiedyś mi pan wspomniał to imię...
— A to dlaczego? — spytał mię Baltazar, podczas gdy hrabia z wzrastającą niecierpliwością tupnął nogą.
— Dzieckiem jeszcze będąc, proszę pana, — odpowiedziałem poecie — znałem dziewczynę tego imienia... Śpiewała jak słowik, tańczyła jak nimfa; była blondynka... miała czarne oczy.
— O fatalności! — zawołał Baltazar. — Ten cud sztuki, expressyi, poezyi... który dzisiaj jeszcze przyćmiony, jutro może niby ogniem płonąca bomba zajaśnieje w oczach wszystkich... Baskina była skoczkiem!... Robercie, musimy jeszcze dzisiaj wieczór pójść na teatr... Odkryjemy ją głupcom którzy jéj nie znają, wzniesiemy jej tryumf... apoteozę!
Robert de Mareuil, excentrycznością przyjaciela do ostateczności przywiedziony, rzekł mu smutno i boleśnie:
— Baltazarze... zapominasz widzę że tu chodzi o zbyt ważny dla mnie interes...
— Przebacz przyjacielu, zbłądziłem, — wzruszonym głosem odpowiedział Baltazar. — Nazwij mię głupcem, ale nie samolubem. I obróciwszy się do mnie spytał:
— Widziałżeś barona?
— Nie, proszę pana.
— Byłem tego pewny, — zawołał zmartwiony Robert, — zapewnie cię mulat przyjmował?
— Tak panie... mocno nalegałem i mulat...
A nieskończywszy, dodałem:
— Kazałeś mi pan pilnie uważać na wszystko co tam zajdzie... i spamiętać o ile mogę najlepiéj.
— Prawda... i cóż! cóżeś tam widział?
— Proszę pana, tak mię coś w głowie kręci, że chcąc jakkolwiek wszystko opowiedzieć, muszę zacząć od początku...
— No, mój chłopcze, to zaczynajże od początku — rzekł mi poeta, — jest to djabelnie à la rococo, ale ty mi klassycznie wyglądasz... No...mów... słuchamy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.