Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/11
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
— Otóż! proszę pana, — rzekłem Baltazarowi — przybyłem na przedmieście du Roule, zapukałem i otworzono mi... wszedłem... i spotkałem mulata. Zapytał mię czego chcę? — Mam list do własnych rąk pana barona de Noirlieu, mówiłem. — Nie można się widziéć z panem baronem, — odpowiedział mi. W chwili kiedym stał na ganku z mulatem, wyszedł z domu jakiś jegomość, jeszcze młody i bardzo dobrze ubrany; rozmawiał z mulatem, który go nazywał panem Du... Du (udawałem że sobie nie przypominam) Du... Duri.
— Duriveau!... zawołał równie zdziwiony jak niespokojny Robert de Mareuil; potém dodał:
— Hrabia Durivcau... jest słuszny... brunet... I surową miną. Wszak tak?
— Tak jest proszę pana, tak właśnie nazywa się i tak wygląda ów jegomość.
Robert de Mareuil spojrzał na poetę i rzekł mu zwieszając głowę:
— Ty znasz żelazną wolę tego szatana nie człowieka; wiesz że niezmiernie bogaty. Dla mnie najniebezpieczniejszém byłoby...
Ale powściągając się, po chwili znowu rzekł do mnie:
— Cóż daléj?... Podczas twojéj rozmowy z mulatem, hrabia Duriveau wyszedł od barona?
— Tak, proszę pana, mulat odprowadził go aż do bramy. Wtedy ten jegomość powiedział mulatowi aby przypomniał baronowi, że jutro o godzinie drugiéj przyjedzie i zabierze go wraz z panną Reginą do Luwru.
— Regina... zawołał Robert.
— Tak, proszę pana...pamiętam dobrze to imię.
— Ah! ah!... jutro... o godzinie drugiéj... w Luwrze — z smutném zadowoleniem rzekł Robert:
— Bardzo dobrze! będziemy tam; nieźle i o tém wiedziéć. Widać zatém że baron ani tak dziki, ani tak szalony jak głoszą. I owszem! będziemy jutro w Luwrze.
I znowu do mnie zwracając mowę, dodał hrabia:
— Mój chłopcze, mimo twojéj głupowatéj miny zasłużyłeś na dobrą nagrodę. Mów daléj. Duriveau odjechał, a tyś został z mulatem?
— Tak, proszę pana.
— I cóż ci potem powiedział?
— Ponieważ koniecznie chciałem oddać list samemu baronowi, mulat powiedział mi że jego pan nie przyjmuje nikogo; alem tyle dokazał że nakoniec mulat wprowadził mię do salonu gdzie było mnóstwo portretów, i tam kazał mi czekać.
— A więc nakoniec, widziałeś barona?
— O! nie, proszę pana, po niejakim czasie mulat wrócił i z dziwną miną powiedział mi:
— Jeżeli chcesz, zostaw na poczcie list który pan hrabia de Mareuil pisze do pana barona; on mu odpowie... a potém nic już daléj słyszéć nie chciał i aż do drzwi mię odprowadził.
— Zawsze ta sama zemsta, albo ta sama nieufność, — powiedział Robert do poety, który nakazawszy sobie milczenie, aby nie przerywać przyjacielowi, zwiesił głowę na znak potakiwania.
— A nie widziałeś tam jakiéj panny? — znowu spytał Robert.
— Nie panie...
— I nic szczególnego w tym domu nie dostrzegłeś?
— Nie, proszę pana... tylko kiedy już wychodziłem...
— I cóż! kiedy wychodziłeś?
— To jest kiedy już wyszedłem...
— No, no... mów prędzéj!
— Właśnie gdym się zbliżał do bramy, stanął przed nią jakiś pyszny pojazd; wtedy, nie wiem czy dobrze zrobiłem, proszę pana; ale żeś mi pan na wszystko uważać kazał... patrzałem kto z tego powozu wysiada.
— Bardzo dobrze zrobiłeś, — żywo odparł Robert. — Któż więc wysiadł?
— Jakiś pan bardzo przyjemny i przystojny, daleko młodszy od hrabiego Duriveau, trochę niższy, ale także bardzo dobrze ubrany...
I dla uzupełnienia téj bajki, jak mogłem najlepiéj odmalowałem nieznajomego z szynku pod Trzema Beczkami, w nadziei że go może zna Robert de Mareuil. Tym sposobem byłbym się dowiedział co to za szczególny człowiek na którego poznaniu tyle mi zależało.
Ale nadzieja mię zawiodła; mimo że w opisie téj osoby nie zapomniałem o najdrobniejszych szczegółach, hrabia de Mareuil, wysłuchawszy mię z wielką uwagą i widoczném zakłopotaniem rzekł:
— Nie znam tego człowieka... Czyś uważał na kolor jego liberyi?
— Jak? proszę pana? — spytałem udając że nic rozumiem.
— Czyś uważał na kolor ubioru jego służących? powtórzył Robert.
— O! nie... patrzyłem tylko na samego pana...
— Szkoda... To spostrzeżenie mogło mi być użyteczném — rzekł Robert namyślając się, — a nic więcéj nie dostrzegłeś?
— Nie panie...
— Przypomnij sobie... Nie raz najmniejsze szczegóły nawet, mają wielkie znaczenie... dla człowieka który je zbadać pragnie.
— Nic proszę pana... już nic nie pamiętam... Napróżno przypominam sobie... ah! ale... coś... coś... mi się jednak marzy...
I znowu postanowiłem ułożyć jaką bajkę, aby tém bardziéj rozdrażnić zazdrość Roberta de Mareuil. Chciałem aby i on równie żarliwie jak ja zapragnął dociec kto był ten nieznajomy.
— Mów prędko... powtórzył hrabia.
— Jeden ze służących, ten który stał za powozem tego pana, rzekł do tego co siedział na przodzie...
— Do stangreta?
— Tak, proszę pana, powiedział do stangreta skoro pan ich wysiadł: Otóż znowu przyjdzie nam jak zwykle, godzinę albo dwie poczekać...
— Jak zwykle... poczekać godzinę albo dwie? — zawołał hrabia de Mareuil. Służący tak powiedział? Ależ to bardzo ważna okoliczność!
— Bah, proszę pana, nie wiem dlaczego.
— Ależ, gapiu, to dowodzi że ten młodzik jest zwykłym gościem w tym domu.
— Być może, proszę pana...
— W trzy a najdaléj cztéry dni, koniecznie musisz się dowiedzieć kto on jest, rzekł mi Robert de Mareuil po krótkim namyśle.
Dopiąłem mojego celu.... hrabia zapragnął przeniknąć tajemnice, a tém samém musiał dopomagać w moich poszukiwaniach.
— Tak jest, — powtórzył, — musisz koniecznie dociec co to za jeden?
— Ja, panie, a to jakim sposobem?...
Robert de Mareuil pomyślał nieco, wreszcie rzekł:
— Od jutra, co dzień, od dziesiątéj lub jedenastéj rano, stać będziesz gdzie w pobliżu domu barona... będziesz się przypatrywał każdéj osobie, która do niego wejdzie, i uważał czy między niemi nie dostrzeżesz młodzieńca, o którym mi wspominałeś... Jeżeli przyjedzie powozem, najłatwiéj dowiedziéć się co to za jeden.
— Jakto, proszę pana?
— Rozmawiając się ze służącymi, pytając o nazwisko ich pana.
— O! proszę pana... ja... ja się na to nie odważę... a potem, alboż oni mi powiedzą?...
— Jeżeli nie zechcą powiedziéć ci, to się znajdzie bardzo łatwy sposób otworzyć im usta, — mówił Robert. — Jestto, powiadasz młody, przystojny człowiek, elegant?
— Tak panie, bardzo ładny i przystojny.
Robert marszcząc brwi dodał:
— Otóż, z tajemniczą miną powiesz jego ludziom, że cię przysyła bardzo ładna kobiéta, któréj ich pan wpadł w oko, i która pragnie wiedzieć jego nazwisko i adres. W takim razie niepodobna, aby ci wszystkiego nie wyjawili. Czy rozumiesz teraz?
— Ale, proszę pana, kiedy to fałsz... z głupowatą i zakłopotaną miną odpowiedziałem. — To ja będę musiał kłamać?
— Bravo, anti-Frontynie! — zawołał Baltazar, nie mogąc już dłużej milczéć — dopiéro co zaczynałem lękać się o ciebie, boś mi trochę na Figara zakrawał, ale teraz uspakajasz mię! To téż — z wzrastającym zapałem dodał poeta, — to téż za tę cnotliwą odpowiedz podwyższam ci zapłatę do tysiąca pięciuset turnejskich liwrów... Ale za to będziesz mi dostarczał szuwaxu, chemicznych zapałek, kruczków do wciągania butów i kołnierzyków.
— Proszę pana, a jeżeli ten człowiek przyjdzie piechotą — rzekłem do Roberta — to nie będę mógł rozmówić się z jego służącymi?
— Jeżeli przyjdzie piechotą, poczekasz aż wyjdzie i udasz się za nim...
— A dokąd proszę pana?
— Wszędzie gdzie tylko pójdzie... musi przecież gdzieś nocować?
— Ah tak! prawda — rzekłem przebiegle i tryumfująco — a że każdy nocuje u siebie, dowiem się więc gdzie on mieszka.
— Każdy u siebie nocuje! — wrzasnął rozweselony Baltazar. — Marcinie! dla wynagrodzenia twej czystéj wiary, podwyższam ci zapłatę do tysiąca sześciuset liwrów; ale mi dostarczysz skarpetek, kaloszy ze sprężynami, szelek i pięć melonów podczas nowalii.
— Zbyt pan jesteś łaskaw — odpowiedziałem poecie — i znowu zwracając mowę do hrabiego, rzekłem: Chociaż dowiem się gdzie ten pan mieszka, to przecież nie będę wiedział jak się nazywa.
— Wstąpisz do odźwiernego, opiszesz mu człowieka, który wieczorem wrócił do domu, i spytasz jak się nazywa... późniéj znajdę ci jaki pretekst do tego.
— Ah! panie... jakżeś pan złośliwy! — z podziwieniem zawołałem.
— A teraz, przystąpmy do czego innego, — rzekł Robert de Mareuil oddając mi list, napisany zapewne w czasie mojéj nieobecności. Zaniesiesz to na ulicę Bourg l’abbé, do niejakiego Bonin, kupca dziecinnych zabawek.
Nazwisko Bonin obudziło we mnie jakieś niepewne wspomnienia; zdawało mi się żem je już gdzieś słyszał, ale nie mogłem przypomnieć sobie przy jakiéj okoliczności.
— Z tym listem pójdzie ci inaczéj jak z poprzednim: — powiedział Robert, — oddasz go samemu panu Bonin, który prawie nigdy nie wychodzi ze sklepu... on zaś odpowié niezawodnie.
— Dobrze panie.
— No, idź... a wracaj prędko...
— A wracając wstąpisz do traktyernika przy ulicy świętego Mikołaja, i powiesz, aby tu przyniósł obiad... na dwie osoby — pompatycznie wtrącił Baltazar, — bo my cię żywimy Marcinie, my ci dajemy mieszkanie... i my też ubierzemy cię, skoro się zużyje wyborna jeszcze twoja odzież... Będziesz sypiał w przedpokoju, buffet posłuży ci za komodę; a nim ci urządzę przyzwoite łóżko, pożyczę ci skóry białego niedźwiedzia, będziesz sobie na niej spał jak król.
— O! proszę pana, ja nie jestem wcale wybredny. Wracając przyniosę z dawnego lokalu trochę moich gratów, a gdziekolwiek mię pan umieścisz, tam mi będzie dobrze.
— No, śpiesz się... — rzekł mi Robert de Maretuil — zaczekasz na pana Bonin, w razie gdybyś go nie zastał.
— Dobrze panie. — Wyszedłem.
Przybyłem na uliczkę Bourg-l’abbé, smutną i ponurą. Gdym tam wchodził, potrącił mię gwałtownie jakiś młodzieniec, który tylko co wyskoczył z eleganckiego kabryoletu; groom trzymał przy pysku pięknego i ognistego konia. Przeprosiwszy mię od niechcenia, młodzieniec ten a raczéj młodzieniaszek z niezarosłą i dosyć pospolitą twarzą, lecz nader wytwornie ubrany, wyprzedził mię; ja szedłem za nim, wzrokiem szukając sklepu z zabawkami dla dzieci.
W chwili gdym go znalazł, postrzegłem że tam właśnie wchodził ów młodzieniaszek, jakoż rzeczywiście zastałem go przy kantorze kiedy i sam do sklepu przybyłem. Dwie inne osoby czekały w sklepie: pierwszą był strzelec z kordelasem na temblaku, w zielonéj liberyi, srebrnych szlifach, i trójgraniastym kapeluszu z koguciém piórem; drugą zaś bardzo ładna dziewczyna, jak się zdawało pokojówka z dobrego domu, bo tak przynajmniéj można było sądzić z jéj przebiegłéj minki, świeżego czepeczka, bardzo białego fartuszka i czyściutkiego ubrania. Strzelec, słuszny, zwinny i żwawy chłopak, siedział obok pokojówki, i z zajęciem rozmawiał z nią. Za kantorem zaś siedziała jakaś stara baba, skurczona, żółta i pełna marszczek, z odrażającą twarzą, siwém a przenikliwém okiem.
Młodzieniaszek który mię wyprzedził zbliżył się do megery, i na moje zdziwienie, przemówił do niej pełnemi uszanowania słowy;
— Witam kochana pani Laridon, — jakie zdrowie?
— Jeżeli pan przybywasz w wiadomym interesie, — ponuro odpowiedziała stara — możesz wrócić sobie do domu... nic z tego mój panie.
— Jakto? — zawołał młodzieniaszek, i widziałem że mu to było strasznie nie do smaku; — wczoraj rzecz już była umówiona...
— I cóż! a dzisiaj, już po umowie... i basta...
— Ależ, moja kochana pani Laridon, to być nie może, pan Bonin wiedział dobrze że na to liczyłem...
— Stój pan i dziesięć godzin, mów pan do mnie drugie dziesięć godzin — opryskliwie odparła megera, — to pan nic nie wystoisz: patron powiedział że nie, to nie!
— Ależ w takim razie, — z rozpaczą zawołał młodzieniaszek, — nie powinien mi był obiecywać na dzisiaj...
— Dosyć tego, — rzekła megera zakładając ręce pod fartuszek, nieczuła na wszelkie nalegania młodzieniaszka.
— Wszystko mi jedno, — powiedział tenże z gniewem, poczekam na pana Bonin.
Stara kiwnęła głową, wzruszyła ramionami, co miało znaczyć:
— Czyń co ci się podoba.
Potém postrzegłszy że stoję u drzwi czekając aż młodzieniaszek odejdzie od kantoru, spytała mię:
— A czego to chcesz?
— Mam list do pana Bonin, proszę pani.
— Zaraz przyjdzie... poczekaj, to mu oddasz — prędko odpowiedziała.
W tym sklepie były tylko dwa taborety; które zajął strzelec i pokojówka. Zdało mi się że obraziło to młodzieniaszka, iż pyszny lokaj znakomitego domu nie ustąpił mu miejsca do siedzenia; ale strzelec, nie dbając wcale o to, szyderczym uśmiechem porozumiał się z rzeźką pokojówką, i zwrócił jéj uwagę na płonącego gniewem młodzieniaszka.
Coraz mocniéj zdziwiony tém co widziałem i słyszałem, z wzrastającą ciekawością zacząłem rozpatrywać się po tym dziwnym sklepie. Nie był to skład wesoły, uśmiechający się, jak zwykle tego rodzaju magazyny, z lalkami świéżo w jedwabie i łuszczki ustrojonemi, z drobnemi sprzętami gospodarskimi, co błyszczą niby srébro, lub końmi strojnemi w szkarłat i świecidła, ale był to sklep ponury, prawie pusty; prócz kilku starych cacek wypełzłych i zakurzonych, które tu i owdzie na pokaz tylko wystawiano, we wnętrzu tego składu, nie dostrzegłem żadnéj dziecinnéj zabawki; zapełniały go owszem, od spodu do wierzchu, wielkie, ciemne i pełne kurzu przegrody.
Stałem prawie ukryty w cieniu w głębi sklepu, bo już się właśnie ściemniało, wtém wszedł jakiś wysokiego wzrostu mężczyzna z długim siwym wąsem na ogorzałéj twarzy, z czarnym kołnierzem u długiego niebieskiego surduta, po wojskowemu zapiętego aż po szyję, z grubą, ołowiem napuszczaną laską i starym kapeluszem na uchu.
Był to kaléka bez nóg. Zrazu nie mogłem go poznać, bo miał gęste wąsy i wojskową postawę.
Z obawy aby mię nie poznał, wcisnąłem się w najciemniejszy kąt sklepu.
Na widok bandyty, stara nagłe wyszła z odrętwienia. Podniosła się nieco i żywo spytała:
— I cóż...
— Złe idzie, — cicho powiedział kaléka bez nóg, ja myślę że to był wilk w baraniéj skórze.
— Jakto? a więc jeszcze nie koniec, — z wyrzutem rzekła stara.
— Koniec?... ah! rozumie się że nie koniec! — mówił znowu kaléka bez nóg. — Kapitan będzie musiał zgryść twardy orzech...
— Z takiém... kurczęciem, — rzekła stara pogardliwie wzruszając ramionami.
— Powiadam ci że to nie kurczę ale cały kogut... odparł kaléka bez nóg, — kogut z dobremi ostrogami, który sobie nie da łba ukręcić... Wspomnisz moje słowo...
— No, a więc, czegóż chcesz? — mrucząc spytała stara. — Po co tutaj przychodzisz?
— Kapitan wzywa patrona aby przystał na pośrednictwo... Tym sposobem... będzie można... pomiarkować.
— Patrona nie ma, to jego rzecz, on dzisiaj wieczór napisze do kapitana, — odrzekła stara.
— A więc zgoda, pod bronią aż do jutra, powiedział kaléka bez nóg, — uprzedzę o tém kapitana.
— Patron napisze do niego, — powtórzyła stara. Kaléka bez nóg wyszedł.
Skoro usłyszałem ten wyraz kapitan, jakieś dziwne przeczucie mówiło mi że tu idzie o Bambocha, zostającego w ciągłych stosunkach z kaléką bez nóg; ale nadaremnie usiłowałem odgadnąć co za szczególne interesa sprowadzały rozmaitego stanu ludzi do tego ponurego sklepu dziecinnych cacek, w którym wcale nie było mowy o ich kupnie lub sprzedaży.
Nagle stara przytknęła swą suchą i pomarszczoną twarz do okna sklepowego, mówiąc chrapliwym głosem:
— Otóż i patron!
Na te słowa strzelec i pokojówka wstali czćmprędzéj, młodzieniaszek usunął się od szklannych drzwi, przez które dotąd na uliczkę wyglądał, aby zapewne tym sposobem rozpędzić swój zły humor.