Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/12

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


12.
Kupiec dziecinnych zabawek
.

Otworzyły się drzwi sklepu.
Zmrok, a raczéj ciemność panująca na ulicy, nie dozwoliły mi zrazu rozpoznać rysów kupca dziecinnych zabawek, który wreszcie nacisnął na oczv stary swój kapelusz i podniósł kołnierz tabaczkowego surduta, obawiając się zapewne zimna, bo zakrył uszy i prawie całą twarz.
Mimo że zaraz na wstępie kupiec okazał gniew i nieukontentowanie, młodzieniaszek zbliżył się ku niemu i przemówił z bojaźliwą, niespokojną i prawie błagającą uniżonością:
— Witam kochanego pana Bonin, — przyszedłem w...
Kupiec przerywając młodzieniaszkowi, powiedział żywo do staréj:
— Czyś go nie uprzedziła że z tego nic być nie może?
— Owszem, mówiłam, i nie raz, — mruknęła stara, — ale się uparł i czekał...
Wtedy pan Bonin obracając się do młodzieniaszka rzekł mu gburowato:
— Dobranoc mój panie.
I szybko odwrócił się od niego.
— Ależ panie Bonin, — błagającym głosem odezwał się znowu młodzieniec, — zaklinam pana... gdybyś pan wiedział... wytłumaczę panu dlaczego...
— Nie ma potrzeby — zawołał pan Bonin nie patrząc nawet na młodzieniaszka, — powiedziałem że nie... to nie... dobra noc.
— Ależ panie Bonin... błagam pana... wysłuchaj mię...
— Idź spać młodzieńcze, to ci krew ochłodnie — odparł pan Bonin, — jeszcze raz powiadam, dobra noc.
Potém zwracając mowę do strzelca spytał:
— Czyś od księcia?
— Tak jest, oto list od mojego pana...
W chwili gdy strzelec wręczał list panu Bonin, młodzieniaszek wściekły zapewne że go upokorzono wobec świadków zawołał:
— Kiedy tak! to cię oskarżę jako oszusta mój panie Bonin... powiem że nie myślałem o złem, kiedym otrzymał list, w którym donoszono mi, że pewna osoba wiedząc iż ojciec mój jest bogaty, pragnie udzielić mi pożyczkę na rachunek dziedzictwa z czasem spaść na mnie mającego... Powiem...
— Ta, ta, ta, pan powiesz! ale co takiego? Otóż to tacy są ci młodzi pankowie, — wzruszając ramionami i z pogardliwém lekceważeniem rzekł kupiec, — przychodzą z projektami zaliczenia pewnéj summy, na rachunek śmierci papy albo mamy, bo nie mają cierpliwości czekać na dziedzictwo którego tak łakną... a kiedy poczciwi kupcy odmawiają udziału w ich nieporządném życiu, to jeszcze za to muszą słuchać zniewag we własnym domu; ha! to aż litość bierze...
— Co! — wrzasnął coraz bardziéj unosząc się młodzieniaszek, — pan śmiesz utrzymywać że nie jesteś spólnikiem tego przypadkowego kapitana który mi kazał podpisać weksel na sto tysięcy franków, za które miałem odebrać ładunek amerykańskiego drzewa i niedźwiedzie szynki; list przyznania na wynalazek i rozprzestrzenienie powietrznych balonów; tysiąc butelek Lacryma Christi, dwa tysiące exemplarzy Faublasa, nie wiem ile centnarów rubarbarum; cessyą na dziesięć łokci kwadratowych gruntu w Texas; partyę strósich piór i zahypotekowany rewers tunetańskiego Beja... Wszystkie te przedmioty i własności były zmyślone i tylko wykazy ich i mniemane tytuły widziałem, rzeczy te bowiem pan hurtem u mnie odkupiłeś, pan... za summę trzydzieści tysięcy franków?
Słysząc wyliczenie tak dziwnéj waluty wypłaconej młodzieniaszkowi, strzelec i pokojówka wybuchli szalonym śmiéchem. Ja nie podzielałem ich wesołości, bom wówczas nie wiedział zupełnie co to są lichwiarskie pożyczki.
Młodzieniec nie zdawał się uważać na tę zuchwałą wesołość; ale z coraz większym gniewem zawołał przystępując do kupca;
— Powiadam wasanu, jesteś oszustem... tego łotra kapitana nie możesz się wypierać; sam też zaprojektowałeś mi daleko niby lepszy interes: już nie o mniemane towary, ale szło o pieniądze, i kiedy dzisiaj miałeś mi wypłacić dwadzieścia tysięcy franków, na mój solo wexel... teraz śmiesz zaprzeczać swojéj obietnicy.
— Ostatni raz powtarzam ci młodzieńcze, że nigdy nie będę spólnikiem szalonego marnotrawcy... Wróć do papy i mamy. Bądź grzeczny i nie hałasuj mi w sklepie... bo poszlę starą Laridon po wartę.
— Skoro tak, — zawołał uniesiony młodzieniaszek — wkrótce pan o mnie usłyszysz.
— Jak się panu podoba... ja jestem w porządku... — spokojnie powiedział kupiec, gdy młodzieniaszek wyszedł, trzaskając gwałtownie drzwiami.
Im dłużéj przysłuchiwałem się czystemu i ostremu głosowi pana Bonin, oraz szyderczéj jego mowie, tém pewniejszy byłem że go znam. Napróżno wszakże pragnąłem poznać rysy jego, gdyż dzięki ciągle podniesionemu kołnierzowi, i ciągle na oczy naciśniętemu kapeluszowi i ciemności w sklepie panującéj, dopiąć tego nie mogłem.
— Powiesz księciu, — rzekł kupiec do strzelca: skoro list przeczytał, — że dzisiaj nie mam czasu służyć mu, dla przejrzenia przedmiotów o których mi pisze... niech je przyniesie albo przyśle jutro wieczorem, między siódmą a ósmą, bedę po obiedzie, obejrzę i powiem co są warte.
— Co? co? — spytał strzelec z zuchwałą poufałością lokaja znakomitego domu, — co!... książę pan pragnie abyś jegomość jeszcze dzisiaj do niego przyszedł...
— No! otóż książę pan napróżnoby mię czekał, i na tém koniec, — zimno i szyderczo odpowiedział pan Bonin: — niech jutro przyjdzie... W obiadową porę... a zastanie mię w domu...
— Na honor to śmieszne aby książę, par, syn Marszałka Francji, miał słuchać pańskich rozkazów, — odparł strzelec urażony, że tak powiem, we własną miłość swojego pana.
— Ah bah! tak myślisz, — powiedział kupiec zabawek, — trzeba jednak żeby sobie zadał tę małą fatygę, skoro chce pożyczać na ordery, szpadę i inne cacka swojego nieboszczyka ojca! Co do ciebie, mój chłopcze, wierz mi, jeżeli ci twój młody pan winien co, upominaj się... niech ci zapłaci... bo już resztkami goni. Skoro się dom wali... szczury się z niego wynoszą... a przyznać trzeba że niezły węch mają... korzystaj bracie z tego przysłowia... i bywaj zdrów.
Zdawało się że to przysłowie w istocie uderzyło strzelca, bo téż wyszedł zaraz, kiwnąwszy znacząco na pokojówkę.
Teraz ona z kolei wręczyła list kupcowi zabawek, który czytając adres, rzekł:
— Otóż! to aż miło! twoja pani, moja panienko, jest jak widzę bardzo porządna kobiéta; chciwa, skąpa, myśli o przyszłości, o ustaleniu losu, a ma dopiéro lat ośmnaścic! a piękna jak gwiazdeczka... Ale też zna na pamięć wszystkich synków zostających jeszcze pod rodzicielską opieką, i wszelkiemi sposoby oszukuje tych dudków, póki są jéj kochankami... No, obaczmy co ona chce ode mnie.
To mówiąc: pan Bonin odpieczętował list.
Późniéj dowiedziałem się o jego treści, którą tu przytaczam w całéj jego naiwnéj prostocie, pozwalając sobie jedynie poprawić okropną tego listu pisownię.
„Mój dobry staruchu!
„Mały markiz chce mi darować brylanty za sześćdziesiąt tysięcy franków, ale w téj chwili nie ma funduszu, intendent jego spodziewa się gotówki za trzy lub cztéry miesiące... prawdziwéj gotówki... jestem pewna... lecz trzy miesiące!... to za długo, a potém lepiéj trzymać w ręku niż czekać... zwłaszcza że mi mówiono o jakimś bogatym Węgrze...rozumiesz. Że jednak byłby to niby zadatek od markiza, powiedziałam mu że brylantów pragnę natychmiast, a że nie ma gotówki... tom mu doradziła jednego z moich znajomych, który może mu pożyczyć sześćdziesiąt tysięcy franków po 20 od sta procentu, opłaconego za pół roku z góry.
„Ten ktoś, to ja, lecz na pozór ty nim będziesz; kazałam mojemu ajentowi aby sprzedał za 3,200 franków moich rent: ty rozmówisz się z intendentem małego markiza, zażądasz wexlu na sześć miesięcy, z dopełnieniem wszelkich formalności, i zgodzisz się na pożyczenie summy, którą za twoim kwitem mój notaryusz wypłaci; jużem go o tém uprzedziła. Tym sposobem ja natychmiast będę miała brylanty i poprzestanę na 15 procencie, bo rozumie się, że 5 od sta weźmiesz sobie za fatygę.
„Jeżeli zwietrzysz gdzie pewny a zyskowny interes, to mi donieś, zostaje mi jeszcze sto tysięcy franków do wypożyczenia na rok jeden, bo zawsze mam ochotę na ów sławny folwark de Brie... Wielka to łakotka, ale, prędzéj lub późniéj, schowam ją do mojego worka.
„Nie zapomnij jutro rano widziéć się z intendentem małego markiza. Twoja życzliwa.

Malwiwna Charançon.“

— I to pieścidełko ma dopiéro lat ośmnaście! — zawołał kupiec przeczytawszy list. Co za głowa! co za praktyczna znajomość interesów!
Potém zwracając mowę do pokojówki dodał:
— Powiesz twojéj pani że dobrze... Uczynię podług jéj żądania. Cóż? spodziewani się że ona ci regularnie płaci zasługi... hę?
— O! proszę pana... tak sądzę! zawsze je téż u niéj umieszczam... U mojéj pani pewniejsze są jak u notaryusza!
To powiedziawszy pokojówka wyszła spiesząc do strzelca, który niezawodnie czekał na nią na ulicy.
Wtedy noc już zupełnie była zapadła. Nagle zaślepiające wytryski gazu rozwidniły uliczkę i wnętrze sklepu. Kupiec zdjął kapelusz i wywinął kołnierz od surduta.
Poznałem mojego dawnego pana... la Lerassa.
Przeszłość stanęła mi przed oczami; na chwilę zadrżałem przerażony, trwoga mię ogarnęła, mianowicie kiedym postrzegł głębokie i szerokie blizny, pozostałe po sparzeliznie, ciągnące się od dołu policzka aż do czoła, sparzeliznie wynikłéj zapewne w skutku pożaru w przenośnym powozie, podpalonym przez Bambocha. Twarz la Levrassa zawsze była niezarosła, blada i szydercza. Prawie nie zestarzał się; ale zamiast jak dawniéj nosić włosy po chińsku, ostrzygł je bardzo krótko jak szczotkę, co zmieniło trochę jego fizyognomią. Nie bez pewnego wzruszenia oddałem mu list Roberta de Mareuil; ale nie czułem wcale nienawiści dla kata dziecinnych lat moich, bo serce moje napełniała odraza, wzgarda i zgroza; powodowany uczuciem sprawiedliwości chciałem był widzieć tego nędznika wystawionym na całą surowość prawa, lecz sądziłem że się zhańbię skoro dopuszczę się na nim gwałtownego odwetu; młody, silny i odważny zbyt łatwo zemścić się mogłem.
Nim sklep rozwidniono, stałem na boku, w cieniu wklęsłości utworzonéj przez framugę tylnych drzwi sklepowych; la Levrasse więc dotąd nie spostrzegł mię; ale na mój widok, cofnął się o krok wstecz, zdziwiony i niekontent, mówiąc do staréj;
— A ten znowu zkąd się tu wziął u djabła? Czy on tu był? a ja myślałem żem tylko w rodzinném kole.
— Jakto? — rzekła stara, — nie widziałeś go? Sądziłam żeś go umyślnie na koniec zachował.
La Levrasse wzruszył ramionami, tupnął nogą i rzekł bacznie się we mnie wpatrując:
— Kto jesteś? zkąd przychodzisz? czego chcesz?
— Przychodzę do pana z listem od hrabiego Roberta de Mareuil.
Na to imię, wyraz żywego zadowolenia przebiegł po twarzy la Levrassa; mówił znowu:
— Dawaj... dawaj ten list... jeszczém go wczoraj oczekiwał.
Przeczytawszy list który mu podałem, a którego treść zdawała mu się bardzo do gustu przypadać, rzekł mi nadzwyczaj uprzejmie:
— Powiesz, mój kochanku, panu hrabiemu Robertowi de Mareuil, że będę miał zaszczyt służyć mu jutro rano o godzinie dziesiątéj, jak tego żąda.
Potém jak najgrzeczniéj otworzył mi drzwi od sklepu i powtórzył:
— Jutro o dziesiątéj rano... nie zapomnij przyjacielu, będę niezawodnie u pana hrabiego Roberta de Mareuil.
Wyszedłem ze sklepu la Levrassa. Nowe mi się otwierało pole do uwag, obawy i ciekawości; prawie pewny byłem że kapitan o którym wspomniał kaléka bez nóg, był tą samą osobą którą młodzieniaszek uważał za spólnika lichwiarskich pożyczek kupca: słowem, że i tu znowu chodziło o kapitana Bambochio.
Co do la Levrassa, któregom znalazł pod nazwiskiem pana Bonin, kupca dziecinnych zabawek, teraz dopiéro przypomniałem sobie że w istocie dawny skoczek nazywał się Bonin, bo czasem to nazwisko wypisywał na afiszach, alem zupełnie o tém był zapomniał. Niezbyt dziwiło mię jego tajemne rzemiosło, które prowadził pod pozorem handlu zabawkami; a którego całą niegodziwość późniéj dopiero pojąłem.
Co za szczególna fatalność, po tylu zmianach losu, po tylu pielgrzymkach, łączyła znowu tych trzech ludzi — Bambocha — kalékę bez nóg — i la Levrassa?
Jaka spólność interesu sprawiła, iż zapomnieli o nieubłagalnéj nienawiści jaką jedni dla drugich żywili? Z jakich powodów Bamboche wyrzekł się zemsty przeciw la Levrassowi?
Nie mogłem wątpić, że Bamboche był sprawcą lub spólnikiem nader nikczemnych i zbrodniczych czynów... a jednak nie słabło moje ku niemu przywiązanie, do którego łączyła się teraz jakaś bolesna litość, bom nieraz był świadkiem szczeréj jego chęci powrotu na dobrą drogę. Wreszcie niepewna jakaś nadzieja szeptała mi ciągle, że wpływ mój na jego energiczną naturę, będzie dlań zbawiennym. Mocno pragnąłem obaczyć go, ale nie chciałem narażać się na jego wynalezienie, aż dopiero po skreśleniu sobie planu postępowania w okolicznościach, które według mojego zdania wpływać miały na los Reginy.
Za powrotem do nowych moich panów, przyniosłem hrabiemu Robertowi de Mareuil przychylną odpowiedz kupca dziecinnych zabawek; wypogodziło się czoło jego, a przyjaciel Baltazar dawał najhałaśliwsze i najoryginalniejsze dowody wesołości. Koniecznie chciał jeszcze tego samego wieczoru pójść na teatr i zapewnić tryumf Baskinie, którą podziwiał przez samo opowiadanie, bo nie widział jéj nigdy na scenie; ale Robert de Mareuil przypomniał przyjacielowi że mają dzisiejszy wieczór poświęcić ważniejszym celom, a ten z westchnieniem odroczyć musiał swój projekt.
Po sutym obiedzie, którego resztki dla mnie wystarczyły, panowie moi uprzedzili mię żebym nie czekał na nich i udał się na spoczynek, dodając że za powrotem obudzą mię jeżeliby czego potrzebowali.
Robert de Mareuil, nim wyszedł, kazał mi rozłożyć materac, odpakować tłómok, i uporządkować zawarte w nim rzeczy.
Tę robotę wkrótce ukończyłem, bo trudno było widzieć mniej liczną a bardziéj zmęczoną garderobę jak u hrabiego Roberta. Jedynym przedmiotem zbytku który się znalazł, była to piękna, safianowa toaletka z potrzebami do pisania, z srébrnym zameczkiem i klamrami; kluczyk od niéj Robert musiał mieć przy sobie.
Chodząc tu i tam po pokoju wpadła mi w oczy jedna rzecz któréj zrazu nie dostrzegłem. W przepierzeniu przedzielającém pokój moich panów od pokoju który zajmować miałem, spostrzegłem okrągłą około sześciu cali średnicy mającą łatę, wzniesioną na trzy stopy nad podłogę.
Tę ścianę zapewne kiedyś przebito dla przeprowadzenia rury od pieca (przeznaczonego wtedy do ogrzewania stancji w któréj nocować miałem) a ta rura tworząc niby ramię, ginęła w kominku sąsiedniego pokoju.
W pokoju który zajmowali moi panowie, obicie pokrywało wszelki ślad, ale nie myślano o zniszczeniu tego śladu w stancji w któréj ja sypiałem...
Wyznaję że mi wówczas przyszła myśl, sama przez się naganna; ale do jéj wykonania upewnię miała mię coraz bardziéj wzrastająca obawa z powodu dziwnych stosunków Roberta de Mareuil i w części docieczone już przezemnie zamiary jego względem Reginy.
Zostawując w sąsiednim pokoju obicie pokrywające przechód rury, ale usuwając w mojéj izbie zacierające go materyały, mogłem słyszéć każde słowo moich panów, chociażby nawet bardzo cicho rozmawiali... Aby zaś zamaskować otwór tego rodzaju akustycznego kanału, odarłem z za bufetu kawałek obicia i przykleiłem starannie na miejscu zamurowania wybitego w mojéj izdebce.
Wahałem się długo nim popełniłem to nadużycie ufności, surowo wybadywałem się pytając co mną powoduje? co mam na celu?
I nakoniec, czy rzeczywiście konieczna potrzeba upoważnia mię do tego czynu?
Na te, z całą szczerością zadawane sobie pytania odpowiedziałem:
Powodem któremu ulegam jest najzupełniejsze poświęcenie, natchnione namiętną, pełną szacunku i bezinteresowną miłością, która powinna być i będzie zawsze nieznana osobie która mię nią natchnęła.
Celem moim zaś jest opieka, i stosowna do skromnego stanu mojego obrona zacnej młodéj dziewicy, któréj jak mniemam... i przeczuwam grozi niebezpieczeństwo.
Konieczność która mię zmusza do działania jak działam, jest niezbędna: nie mam innego sposobu przekonania się o prawdziwych zamiarach Roberta de Mareuil... a zresztą niebem się świadczę!... że skoro podejrzenia moje nie mają zasady, skoro przekonani się o prawości charakteru tego młodzieńca, skoro Regina podziela jego zamiary — jakkolwiek z wielką boleścią serca, nie omieszkam jednak o tyle dopomagać Robertowi do dopięcia celu swych życzeń, o ile w razie przeciwnym będę mu nieprzyjaznym.
Nakoniec dla ostatniéj próby, zapytawszy się sumiennie, czyby Klaudyusz Gérard czyn mój pochwalał, bo myślą w każdym postępku odwoływałem się do jego sankcji... zdecydowałem się.
W pół godziny późniéj, doskonale zamaskowana akustyczna kommunikacya istniała między moim a moich panów pokojem. Wszystko co się tam działo tak wyraźnie słyszałem, że zapaliwszy w ich pokoju ogień na kominku, mimo zamknięcia drzwi, dochodził mię doskonale nawet najlżejszy trzask gorejącego drzewa.
Niecierpliwie czekałem powrotu Roberta de Mareuil leżąc na niedźwiedziéj skórze, którą mi wspaniałomyślnie Baltazar ofiarował; głową obrócony byłem do świéżo ukończonéj kommunikacyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.