Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
Mnóstwo powozów zalegało już przystęp do Luwru, kiedy pan mój wysiadł przed głównemi drzwiami Muzeum.
— Pójdziesz za pojazdem, — rzekł mi Robert de Mareuil — uważaj dobrze gdzie stanie, potém wróć i czekaj mię tu przy tych drzwiach.
— Dobrze panie... odrzekłem.
Zamknąwszy drzwiczki, wykonałem rozkazy Roberta, i wróciłem stanąć u drzwi Muzeum wpośród tłumu służących.
Ta piérwsza publiczna próba mojego stanu, jeżeli tak rzec można, zrazu zbyt mi była przykra. Robert traktował mię ostro, pogardliwie; ale wkrótce pocieszyła mię znowu myśl: że to skromne powołanie przyjąłem naprzód w jedynéj nadziei niesienia pomocy Reginie, powtóre że nad Robertem de Mareuil, panem moim, miałem niejaką wyższość moralną.
Przyznałem ją sobie bez żadnéj dumy, przypisywałem sobie uczucia prawości, i honoru, delikatności, obce Robertowi de Mareuil, bo tak przynajmniéj dotąd z postępowania jego wnosić mogłem. Wytrwałem takie męki, wytrzymałem takie próby którychby nawet sama myśl przeraziła Roberta; zaiste w rozpaczliwém położeniu, w jakiém nieraz się znajdowałem, albo byłby sobie życie odebrał, albo się dopuścił zbrodni.
Takie porównanie miedzy nim u mną, wykazało mi moję wyższość, i stan służebności już mię odtąd nie poniżał. To co czułem najlepiéj wyrażę przyrównywając siebie do człowieka obdarzonego wielką fizyczną siłą, wielką odwagą, który dla świętego obowiązku znosi wzgardę i groźby biednéj, nikczemnéj i delikatnéj istoty, którąby jednym policzkiem skruszyć zdołał.
Zgubiony w tłumie służących u drzwi Muzeum, dostrzegłem że naśladując panów swoich podzielili się na dwie klassy: arystokratyczną i miejską; lokaje znakomitych domów, odznaczający się wysokim wzrostem, herbowanemi guzikami u liberyi, lekką warstwą pudru bielącego im włosy, tworzyli grupę zupełnie oddzielną od mieszczańskich lokai, z którymi nawet nigdy rozmawiać nie chcieli, być może iż nie z dumy, ale w skutku swoich towarzyskich stosunków, panowie ich bowiem żyli w wyłącznéj sferze, a więc i służący ich co wieczór, wraz z nimi znajdowali się w małéj liczbie domów, które wraz z kilku ambassadami (jak się póżniéj dowiedziałem) były zbiorowemi punktami samego kwiatu wysokiej arystokracji paryzkiej: przeciwnie zaś stosunki obywateli miejskich niezmiernie były rozdrobnione, dlatego téi ich słudzy nie spotykając się tak często, nie tworzyli tak ścisłéj grupy jak lokaje wielkich panów.
Ku téj to grupie zbliżyłem się w nadziei że się może dowiem czego o nieznajomym z szynku pod Trzema Beczkami, którego miałem za księcia de Montbar.
Słuchając przez kwadrans głośnéj rozmowy moich kolegów, z przestrachem prawie dowiedziałem się, ile to wielki świat Paryża prowadzi miłosnych intryg, ile ma rozmaitych scen rodzinnych, jakie interesa majątkowe; moi arystokratyczni koledzy zdawali się wiedziéć o wszystkiém mimo że rodzaj ich służby przeznaczając im tylko sień lub tył powozu, nie przypuszczał ich do ciągłéj i zupełnéj poufałości z domowém ogniskiem panów, do jakiéj mają tylko prawo sami pokojowcy.
Te dorywkowe rozwowy i wykryte przez nie fakta, z wielu względów uderzyły mię tak mocno, iż je dotąd w pamięci zachowałem.
— Ah! i ty tutaj! — powiedział jeden arystokratyczny lokaj do kolegi, — wczoraj na włoskiéj operze, mówiłeś mi że pojedziecie do lasku Lubuskiego?
— Tak, ale zmieniono marszrutę: po teatrze byliśmy w sardyńskiéj ambasadzie, i tam postanowiono inaczéj i pewno tutaj naznaczono sobie schadzkę.
— On więc był wczoraj w ambasadzie?
— Do licha... kiedyśmy tam byli... to i on być musiał. Ale wyniósł się zaraz po naszém przybyciu... Sądzę że go już okrutnie nudzić zaczynamy... bo doprawdy jéjmość coś djabelnie więdnieje...
— Widziałem ją przedwczoraj u księżnej de Beaupréau... wiesz ty mój kochany, twoja pani to już dobrze stara kobiéta.
— Cóż chcesz?... blondynka... a przytém zmartwienie; bo ona jak się zdaje na zabój go kocha... a on wcale nie... Dawniéj wszędzie on piérweé przybywał niż ona, i razem odjeżdżali, on podawał jéj salopę, kazał przywoływać jéj ludzi kiedy sama przyjeżdżała... A teraz... ha! wcale co innego, on przyjeżdża ostatni a wyjeżdża najpierwszy... Dawniéj co rano jego wizyty trwały po dwie i trzy godziny... a już pięć dni nie był u nas.
— Twoja pani już mu się sprzykrzyła... cała rzecz.
— Tak mi się coś zdaje... Oto, i dzisiaj znowu... myślała że go tu znajdzie... a przecież nigdzie nie widzę jego kabryoletu ani przepysznego siwosza, którym jak pędzi przez ulicę, to aż wszyscy stają.
— Jaki złośliwy!... powiedział jéj, że będzie w muzeum żeby go nie ścigała w lasku, gdzie zapewne popędził. Powtarzam ci, że twoja wicehrabina już przepadła... Ale patrz, oto już wychodzi, biegaj żywo po powóz.
— Prawda... jego tu nie ma, ona zła że czekać musi, dlatego wynosi się... do widzenia Piotrze.
— Do widzenia, mój stary.
A potém obróciwszy się do innych kolegów obecnych poprzedzającéj rozmowie, lokaj ten dodał:
— Patrzcież na męża, czy nie wygląda jak jędor?
— Mazgaj, niech go!...
— Jakiż to wysoki dryląg!
— Mniejsza z tém, ale ona zawsze ładna...
— Jakże się nadąsała!
— Widać że musi być złą.
Spojrzałem w stronę, którą moi sąsiedzi wskazywali wzrokiem, i na ganku który poprzedza wielkie drzwi Muzeum, postrzegłem jasnowłosą kobiétę, rysów nieco strudzonych, ale miłą jeszcze: wyglądała bardzo smutno, skołatana; ubrana była gustownie i wytwornie; niekiedy rzucała na plac rozdzierające spojrzenia, bo ten, którego oczekiwała, nie przybywał... Wysoki młodzieniec, ckliwéj i głupowatéj twarzy, mąż zapewne, wiódł ją pod rękę, z niedbałą, znudzoną miną; przez kilka minut gdy oczekiwali na nadejście powozu, mąż i żona nie przemówili do siebie ani słowa.
Bolesnego doznałem wrażenia na widok tej młodéj i ładnéj kobiéty, która nie wiedząc jak wyuzdane i bezwstydne przycinki wywołała swą obecnością, stała skołatana, zamyślona, na tym ganku, który się dla niéj zmienił w pręgierz... zdumiałem myśląc że to co według mnie powinnaby pokrywać najgłębsza tajemnica, to jest: sekret serca kobiéty, tak łatwo przeniknione i na nieokrzesane przedpokojowe szyderstwo wystawionym zostało. Nie mogłem pojąć dlaczego echo tych grubiańskich żartów nie dochodzi nigdy do uszu téj kobiéty, jéj kochanka lub męża, szczególniéj zaś dziwiła mię osobliwsza mieszanina zuchwałego szyderstwa z tak głęboką pokorą.
Nagle, zadrżałem zdziwiony. Bardzo piękny zielony koczyk i liberya zielona z pomarańczowém, zatrzymały się przed gankiem; z tego koczyka lekko wyskoczył mój nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami. Tem lepiéj przekonać się mogłem o jego tożsamości, że znając zapewne młodą blondynkę przystąpił do niéj, poufale uścisnął jéj męża dłoń, i przez kilka chwil rozmawiał z nimi.
Jeżeli znakomitość i rzadka piękność tego nieznajomego uderzyły mię już wówczas, gdym go widział w cuchnących sukniach i opiłego wódką w szynkowni, to znakomitość ta i piękność wydały mi się tém wyraźniejsze, kiedym go ujrzał ubranego wytwornie i wyszukanie; fizyonomia jego, gdy rozmawiał z tą biedną blondynką, była pełna wdzięku, delikatności i ułudy; podziwiałem jego wyszukaną grzeczność, gdy odprowadzał smutną opuszczoną do jéj powozu, który zaszedł przed ganek. — Następnie nieznajomy szybko wbiegł na schody i spiesznie wszedł do Muzeum.
Miałem nakoniec dowiedziéć się o nazwisku tego młodzieńca: pamiętałem kolor liberyi jego służby, i wkrótce ujrzałem obok siebie lokaja wzrostu tamburmażora który z nim przyjechał.
— Panie, — rzekłem — czy ten piękny zielony powóz za którym pan siedziałeś, należy do księcia de Montbar?
— A tak... mój ty charłaku — odpowiedział kolos, pogardliwie obejrzawszy moję skromną mieszczańską liberyę i mocno urażony moją poufałością.
Zbyt zadowolony otrzymaną wiadomością, nie zważałem wcale na niepochlebny epitet, którym mię przywitał, i odszedłem od tak dumnego kolegi.
Już więc niewątpliwie, nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami, był to książę de Montbar; przybył do Muzeum, zapewne w nadziei zostania tam Reginy. Ona już niezawodnie być tam musiała, po niejakich bowiem poszukiwaniach znalazłem pomiędzy służącymi liberyą hrabiego Duriveau, który miał przywieść do Luwru Reginę i jéj ojca. Aby się o tém lepiéj jeszcze przekonać zbliżyłem się do grupy, pomiędzy która postrzegłem dwóch lokai w ciemnéj liberyi z niebieskiemi kołnierzami i srebrnemi galonami. — Zdawało się że wiedli bardzo ożywioną rozmowę.
— Bo to widzicie, u nas to brną po uszy, — mówił lokaj w niebieskiéj liberyi z żółtym kołnierzem. — Wczoraj n. p. mimo że już nikogo wpuszczać nie kazano, przyszedł krawiec i rzeźnik którzy już przestali dostarczać potrzeb domowych, bo od roku ani szeląga nie widzą; gwałtem dostali się na wielkie schody, gdzie spotkali pana i nawymyślali mu... a to... tak głośno że aż u nas na dole całą ich kłótnię słychać było.
— Nie płacić krawcowi... na to jeszcze... pozwalam, ściśle rzeczy biorąc, — sentencjonalnie wtrącił drugi, — ale nie płacić rzeźnikowi... to wcale niesmaczno... ci ludzie widzę są na schyłku... oddal się ztamtąd, mój chłopcze.
— O tém już nie mówię, że pan markiz wystawia Hubertowi, swojemu woźnicy, rewersa za żywność dla koni, a już mu trzech takich rewersów nie zapłacił. Przed wczoraj... szwaczka zrobiła u nas piękną scenę, bo przyniosła dla pani balową suknię i nie chciała jéj zostawić tylko za gotówkę... Słowem co dzień u nas takie sceny... wszyscy wiedzą jakeśmy bogaci... A jednak, ktoby inaczéj pomyślał, sądząc po naszéj wystawności?
— U was, widzę tak samo jak i u nas, — rzekł strzelec, którego wczoraj widziałem w sklepie la Levrassa. — Książę pan wszystko przejadł... już nawet chce u jednego lichwiarza zastawić szpadę i brylantowe ozdoby swego ojca.
— Umykajcie od nich, moje dzieci... umykajcie.
— A moje zasługi?.. powiedział któryś, — winni mi za pięć miesięcy...
— Zostań jeszcze miesiąc, to będą ci winni za pół roku... Patrz, o to właśnie jeden z lokai hrabiego Durivenu, tam się staraj dostać... to dom mocny jak Nowy most.
I przystąpiwszy ku służącemu hrabiego Duriveau, jeden z rozmawiających lokai, rzekł:
— Dzień dobry, Auguście...
— Dzień dobry ci mój stary.
— Słuchajno, nie ma tam u was miejsca dla jednego z naszych przyjaciół?
— U nas... nie... ale zdaje mi się że będzie jedno w przedpokoju pana vicehrabiego.
— U syna twojego pana?
— Tak!
— No proszę, taki smarkacz? ma już przedpokój.
— Nie mów mi o tém, bo mię mało... ale tak jest w saméj rzeczy, ma zupełny apartament, osobnego pokojowca do usług, dwóch lokai i własny powóz; wychodzi kiedy chce, wraz z swoimi kolegami i guwernerem... figlarzem jakiego jeszcze świat nie widział. Oto, naprzykład... dzisiaj wieczorem wiezie pana vicehrabiego na teatr Skoczków: Jakób chodził po lożę. Być może że i sam pan hrabia będzie:... Ha!! młody vicehrabia w dobréj jest szkole. Już parę razy pijaniuteńki wrócił do domu.
— Niezłe zaczyna.
— A zły i zuchwały... Ale mniejsza oto, nie zapomnę nigdy jaki mu przed kilku laty wyprawiono taniec w lesie Chantilly; spotkał tam małych żebraków i dobił ich swemi głupstwami, ale téż pięknie się zemścili, bo go unieśli w głąb lasu i gdyby nie ront żandarmów, nie wiadomo coby się z nim było stało,..
— Ah! to doskonałe...
— Ale, ale, dla Boga!... wszakże i panna de Noirlieu, którą przywieźliśmy dzisiaj z panem hrabią do Muzeum, miała także udział w téj scenie, bo i ją także porwali ci mali bandyci. Miała wtedy ośm czy dziewięć łat... O! nigdy nie zapomnę téj śmiesznéj sceny! Regina była w Muzeum; słuchałem więc ciągle w nadziei że się jeszcze czegoś dowiem.
— Hum! — odezwał się znowu ów lokaj, który szukał miejsca dla kolegi, — u takiego smarkacza służba musi być bardzo przykra?
— Bah! można się przyzwyczaić; wreszcie nie wiele tam do roboty, dwóch nas jest do przedpokoju.
— Na honor! jeżeli taki zły jak mówią, to nie ma o co się starać.
— Nie tak zły jak dumny... oto, trzy lata temu był z trzema towarzyszami i swoim figlarnym guwernerem na obiedzie w Sceaux... u restauratora; guwerner którego to niebardzo bawiło i który umyślnie wybrał Sceaux, sadza za stół trzech smarkaczów, wsiada do powozu i umyka do pewnéj kobiéty która mieszkała w Chatillon...
— Ah otoż to mi dopiero guwerner!
— Nimeśmy powrócili, smarkacze kazali przywołać z ulicy małą trzynasto czy czternasto-letnią śpiewaczkę która grała na gitarze, i takiéj dopuścili się z nią zgrozy, tak ją znieważyli, osobliwie zaś mały vicehrabia, że całą restauracją oburzyli; chciano ich niebardzo grzecznie traktować... ale... nagle rzekł lokaj do kolegi, — opowiem ci to innym razem... bo oto mój pan... jak się z tobą zobaczę, pomówimy o miejscu...
To mówiąc lokaj hrabrego Duriveau czém prędzéj pospieszył na ganek do którego i ja się zbliżyłem, sądząc że Robert de Mareuil, pan mój, ukaże się wkrótce po Reginie; widziałem że stanęła na ganku, wsparta na ramieniu około pięćdziesięcioletniego mężczyzny — późniéj dowiedziałem się, że był to baron de Noirlieu jéj ojciec; wysmukły, nieco już zgarbiony, miał włosy siwe, oczy zapadłe, pałające, chudość twarzy, gorzki, przymuszony i jakby wyciśnięty na ustach uśmiech, nadawały jego rysom wyraz chorobliwego, prawie dzikiego smutku.
Ubiór Reginy odznaczał się surową skromnością, miała na sobie czarną suknię i biały krepowy kapelusz, mniej wszakże biały jak jéj blada twarz hebanowym włosem okolona... w całéj postaci téj dziewicy przebijała się zimna powaga. Książę de Montbar i hrabia Duriveau nadskakiwali jéj, hrabia uśmiechający się, uniżony, to zwracał mowę do barona który odpowiadał krótko, z roztargnieniem, to znowu do Reginy, która jak się zdawało przyjmowała go nadzwyczaj obojętnie. Przeciwnie zaś książę de Montbar, w obejściu z młodą dziewicą zachował wyrachowaną grzeczność; mimo to jednak swobodny, wesoły, najwięcéj zajmował się baronem, a ten także dla niego był mniej ponurym i milczący; kilka razy książę przemawiał do Reginy, ona też odpowiadała mu zmieszana, oczy spuszczając, nie zaś z dumną oziębłością jaką okazywała hrabiemu Duriveau.
Nakoniec o kilka kroków za tą główną grupą, postrzegłem Roberta de Mareuil. Twarz jego jaśniała radością.
Służący pana Duriveau przybyli, Regina, jéj ojciec i hrabia zajęli miejsce w przepysznym, ciemno lakierowanym koczu, za który wsiadło dwóch lokai. W chwili odjazdu Regina podniosła wzrok i zatopiła go tak wyraźnie, tak długo w Roberta de Mareuil, że książę de Montbar, stojąc na ostatnim stopniu schodów, zdziwiony, żywo się obrócił chcąc przekonać się do kogo zmierzało to spojrzenie panny de Noirlieu; lecz Robert de Mareuil trafem czy też z umysłu zniknął w tłumie osób opuszczających Muzeum. Książę, nic nie dostrzegłszy wsiadł do karyolki i odjechał.
Wtedy Robert de Mareuil, dał mi znak abym poszukał powozu — przywiodłem go, a gdym zamykał drzwiczki, pan mój nie ukrywając swojej radości, rzekł:
— Do domu, mój chłopcze... tylko żywo!
Gdyśmy wrócili do mieszkania, poszedłem na górę tuż za Robertem. Baltazar przyjął nas na wschodach, gdzie czekał niecierpliwie naszego powrotu.
Robert de Mareuii, nie mogąc się dłużéj wstrzymać, skoro tylko postrzegł poetę, zdaleka już zawołał:
— Ona jest moja!
— Ona jest nasza... wygraliśmy!... zawołał poeta.
Weszliśmy do pokoju, Baltazar oddał się szalonéj wesołości. Robert de Mareuil, zamiast uczuć całą powagę swojego tryumfu, podzielił oryginalne wyskoki radości poety, które o ile w Baltazarze były niewinne, w Robercie oburzały... wreszcie obaj przyjaciele, niepomni zapewne na obecność moję, wzięli się za ręce i zaczęli bujać się, skakać, tańczyć, wołając:
— Zwycięztwo!... niech żyje Regina!
Skoro przeminął pierwszy zapał, poeta zawołał:
— Robercie, winniśmy wdzięczność Opatrzności... obchodźmyż godnie piękny dzień dzisiejszy... Już od kilku tygodni żywi mię nędzna garkuchnia z ulicy św. Mikołaja... zaproś mię dzisiaj na obiad do Rocher de Cancale.
— Zgoda!...
— A potém, pójdziemy na widowisko... Nie potrzebuję powiadać ci gdzie pójść pragnę: do teatru Skoczków!! aby tam nakoniec obaczyć ten ukryty brylant! ten cud nieznany! tę Baskinę o któréj mi wspomniał Duparc!
— Zgoda... pójdziemy na teatr Skoczków, — rzekł Robert, — spędzimy czas wesoło, bo ten mały teatr jest miejscem schadzki wszystkich wsławionych hulaków.
— Marcin pójdzie zamówić na szóstą godzinę obiad po pięćdziesiąt franków od osoby... bez wina... i najmie parterową lożę w teatrze Skoczków, jeżeli jeszcze dostanie, — powiedział Baltazar.
— Bardzo dobrze... — odparł Robert.
— No Marcinie, i ty podzielisz naszę radość, — zawołał Baltazar, — damy ci obiad w jakim kątku w Kocher de Cancale, i na bilet parterowy.
— Słuchaj, — rzekł do mnie Robert de Mareuil, kładąc mi złoto w rękę, — w Rocher dasz sto franków zadatku na obiad... zapłacisz lożę, a resztę weźmiesz sobie.
— Ale proszę pana, ja nie wiem gdzie jest Rocher de Cancale i...
— Wsiądziesz na kozioł ze stangretem, a on cię zawiezie, mój ty naiwny Marcinie, — odezwał się Baltazar, — powiedz mu tylko te dwa wielkie słowa: Rocher, Teatr Skoczków, a zaniesie cię na skrzydłach zefira o czterech łapach.
— Teraz, — rzekł Robert do swojego przyjaciela, w chwili gdy wychodziłem z pokoju — muszę ci opowiedzieć jak się to wszystko stało... ona jest moja, ah! powtarzam, na prawdę moja!
Gdym zamykał drzwi, słyszałem jak Baltazar wesoło zawołał:
— Niech żyje Regina!