Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/15
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
— Chodźmy na teatr Skoczków, obaczmy ową Baskinę, o któréj jeden znawca mówił mi niby o jakim cudzie, — powiedział Baltazar do Roberta de Mareuil.
Nie wątpiłem już że mówił o towarzyszce dziecinnych lat moich. Myśl ta przejęła mię nieopisaną radością. Naprzód więc, stosownie do rozkazu panów moich, pośpieszyłem zamówić obiad w Rocher de Cancale, a potem remizą dostałem się do teatru Skoczków. Przeczytałem afisz. Przedstawiano Zaczarowaną czapkę; imię Baskiny umieszczone było skromnie u samego spodu, pod szeregiem imion innych aktorek. Biédaczka wtedy jeszcze zapewne niezbyt świetną miała sławę. Udałem się do kassy, w nadziei że się tam dowiem co o Baskinie; kassyer odebrawszy odemnie pieniądze za bilety do loży, rzekł mi:
— Właśie ostatnią lożę ci daję mój kochany, nasz teatr wchodzi w modę... dzisiaj nasze loże zajmują markizowie, hrabiowie, kapitanowie; słowem sam wielki świat, jak na włoskiéj operze.
— Proszę pana, czy panna Baskina występuje dzisiaj? — spytałem.
— Nie, to sławna Klorynda występuje w roli srebrnéj nimfy.
— Przecież, czytałem na afiszu imię Baskiny.
— Ah tak!... mała figurantka... ma tam podobno jakąś rolkę... złego ducha, ale i kwadransa nawet nie bawi na scenie...
— Mówią jednak, że mimo to Baskina okazuje wiele talentu?
— Talentu! figurantka płatna po dziesięć soldów za wieczór!... talentu!... ah młodzieńcze, ja tego słuchać nie mogę!
— A nie mógłbyś mi pan powiedzieć gdzie mieszka panna Baskina?
— Gdzie mieszka! — wybuchając śmiechem zawołał kassyer — dowiedz się mój chłopcze, że figurantki po dziesięć soldów za wieczór biorące nie mieszkają nigdzie...i nigdzie... czasem tylko gnieżdżą się... i to jeszcze...
I tyłem się do mnie odwrócił.
Zmartwiłem się niemało, lecz pocieszała mię myśl, ćże wieczorem widziéć będę Baskinę, i że może nastręczy mi się sposobność pomówienia z nią po widowisku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Baltazar dotrzymał obietnicy; podczas gdy wesoło obiadował z Robertem de Mareuil, z góry już, celebrując opanowanie milionów Reginy, dla mnie także zastawiono w kredensie najsutszą w mojém życiu ucztę: ale nie mogłem jéj oddać należytych honorów, zbyt zajęty byłem i sposobami widzenia się z Baskiną i obawą o przyszłość Reginy, gdyż Robert de Mareuil już teraz bez ogródki twierdził, że go Regina kocha.
Skończywszy obiad panowie moi, kazali mię przywołać, i ruszyliśmy do teatru Skoczków.
Baltazar dal mi dosyć pieniędzy na opłacenie mojego miejsca, dostałem się więc na parter. Nigdy w życiu nie byłem w teatrze, a zdziwienie moje i ciekawość tém były większe, że wszedłem w czasie międzyaktu i wśród okropnego zgiełku, który zresztą zbyt jest pospolity w teatrach tego rodzaju.
Nieprzyzwoita postawa niektórych widzów na przedsceniu, wzbudziła ten hałas. Wszyscy moi sąsiedzi parterowi, powspinawszy się na ławki, z całych sił wrzeszczeli:
— Za drzwi! za drzwi! twarzą do parteru!... Galerye i paradys chórem powtarzały te wyrazy, przy gwizdaniu, wyciu i ogłuszającém tupaniu nogami.
Widzowie na przedsceniu, którzy ten hałas spowodowali, ciągle tyłem do publiczności odwróceni, siedzieli na poręczy swéj loży.
Nakoniec, czyto bojąc się istotnego buntu, czy téż rozumiejąc że długim oporem dostatecznie już protestowali przeciw tyranii ludu, zwolna się poobracali, rzucając na salę pogardliwe spojrzenia; tę przegranę przedscenia przyjęto hucznym zwycięzkim okrzykiem ah, ah, ah! pochodzącym ze wszystkich zbuntowanych końców sali. Wypadek ten nie miał jednak dalszych skutków.
Loża o któréj tu mowa, sąsiednią była loży Roberta de Mareuil i Baltazara; zajmowały ją cztery osoby. Dwie z pomiędzy nich już znałem, były zaś niemi: hrabia Duriveau i jego syn vicehrabia Scypio. Piérwszego widziałem wczoraj u ojca Reginy, a rano w Luwrze; Scypiona zaś poznałem natychmiast, bo chociaż od sceny w lesie Chantilly lat kilka upłynęło, choć znacznie urósł, rysy jego jednak mało się zmieniły: zawsze jasne włosy jego wiły się w puklach około miłéj, ale zuchwalstwem i przedwczesną krnąbrnością nacechowanéj twarzy.
Vice-hrabia Scypio zaledwie niedorostek, podobnym był jednak więcéj do młodzieniaszka niż do dziecka.
Kiedy się odwrócił ku sali cerę miał ożywioną, oko iskrzące, rozdrażnione; uderzył mię zuchwały i śmiały giest, jakim zdawał się wyzywać widzów grożąc im trzcinową laseczką, którą trzymał w ręce, strojnej w glansowaną rękawiczkę.
Dorosły mężczyzna taką junakieryą, byłby wywołał nową burzę, ale zuchwalstwo Scypiona przyjęto tylko głośnym wybuchem śmiechu i szyderczemi brawami. Nie wiem jak daleko gniew byłby uniósł to dziecię, które z wściekłości zaciskało usta, gdyby ojciec nie był je po przyjacielsku odprowadził w głąb loży. W tejże loży znajdował się drugi młodzieniaszek, prawie w wieku Scypiona, i jakiś mężczyzna z roztropném ale nikczemném i chytrém obliczem; wnosząc z tego com słyszał rano od ludzi hrabiego, człowiek z chytrém obliczem musiał to być i był w rzeczy saméj guwerner Scypiona, młodzieniaszek zaś był to jego towarzysz.
Mimo niewielkiéj znajomości świata, dziwném mi się wydało że hrabia wodzi syna po takich widowiskach, nie tyle z powodu sztuk tam przedstawianych, bo owszem czarodziejstwa bardzo niewinną mogą być dla dzieci zabawką; ale hrabia musiał zapewne widziéć, że teatr ten częstokroć był miejscem schadzki ludzi, którzy po zbytecznych libacyach pragnęli przepędzić głośny i szalony wieczór.
Wkrótce trzy uroczyste stuknięcia za zasłoną, nakazały powszechne milczenie, orkiestra odegrała posępną uwerturę. Niecierpliwy ujrzéć Baskinę spytałem jednego z moich sąsiadów:
— Czy wkrótce obaczymy pannę Baskinę?
— Co to za Baskina?... Ah! ta blondynka co gra złego ducha... nie, nie tak prędko... jéj scena przypada dopiero w końcu aktu.
— Wszak panna Baskina ma wiele talentu, proszę pana?
— Na honor, nie wiem; dosyć sobie śmieszna,. Kiedy swoje djabelskie grymaski stroi, nie ma co mówić, wygląda jak istny szatanek; ale kiedy śpiéwa o! wtedy... dziękuję... to nudne jak na operze.
— Ah! co pan mówisz? Wtrącił mój sąsiad z lewéj strony — Baskina odgrywa swą rolę z prawdziwym czuciem! i co za głos!... Ja tylko przychodzę aby ją słyszeć.
— Każdy ma swój gust, — odpowiedział mój sąsiad na prawo.
I obracając się do mnie, dodał po cichu:
— Nie zważaj pan na to co ten jegomość mówi, on się na niczém nie zna; ta Baskina wcale nie jest aktorką, tylko lichą figurantką za parę bardów, a chuda jak gwóźdź... no proszę... i jéj dają traiczne role?... to aż litość bierze! Ale spojrzyj-no pan na Kloryndę, która przedstawia srebrną nimfę... to mi dopiéro!... to mi aktorka! to mi wzrost! to... obaczysz pan jaka sprężysta!
Podniesiono zasłonę: spojrzałem do loży, którą zajmował Robert de Mareuil i Baltazar. Poeta siedząc na przodzie był promieniejący, widać że się doskonale bawił; przeciwnie zaś siedzący w głębi Robert, wyglądał zakłopotany, ponury; smutku tego nie mogłem pogodzić z jego przekonaniem o niezmiennéj miłości Reginy. Ta sprzeczność przypomniała mi że rysy Roberta mocno były zmienione po tajemnéj jego rozmowie z la Levrassem, od któréj nawet Baltazara wyłączono. Uwagi te dawały mi wiele do myślenia, głównie jednak zajmowała mię przedstawiana sztuka czarodziejska, bom lada chwila wyglądał ukazania się Baskiny.
Odezwało się we mnie tysiące wspomnień z dziecinnych lat moich, wspomnień zbyt słodkich i zarazem gorzkich; zapomniałem o przedstawianéj sztuce, nie zważałem co się wkoło mnie działo, pewny że głos Baskiny przywoła mię do rzeczywistości skoro się tylko ona ukaże na scenie.
Nowy wypadek przerwał moje dumania.
Na wprost loży hrabiego Duriveau znajdowała się próżna loża; dostali się do niéj dwaj ludzie licho ubrani, przelazłszy przez poręcz galery i w któréj zrazu zajmowali miejsce; że zaś nadeszli prawi właściciele loży zastali ją zajętą, powstał ztąd spór hałaśliwy i widowisko na chwilę musiało być przerwane.
Nieproszeni goście, machali rękami wgłębi loży, chcąc niby bronić każdéj stopy ziemi, ale nagle silna dłoń pochwyciła mniejszego z opierających się, podniosła go, przesadziła przez poręcz i cisnęła na miejsce, które zajmował poprzednio.
Ten dowód siły i zimnéj krwi, swą komicznością wzbudził powszechne zachwycenie; paradys i parter sypnęły brawa, mnóstwo głosów zawołało:
— Autor! autor! — bo człowiek o silnéj dłoni dotąd niepostrzeżony, odwrócił się właśnie w głąb loży, zapewne aby wyrugować z niéj podobnym sposobem i drugiego gościa; lecz ten wraz z towarzyszem swoim przesadzonym za galeryą, znikł chroniąc się przed szyderstwem całéj sali.
Zbyt żywo podniecona publiczna ciekawość na teém nie poprzestała; chciano koniecznie przypatrzyć się sprawcy tak silnego żartu, i parter, paradys, galerye, znowu jednozgodnym okrzykiem powtórzyły:
— Autor! autor!
To pochlebne przywoływanie jak się zdaje nie obraziło skromności bohatéra tyle podziwianego czynu; wystąpił na brzeg loży z miną zadowolnioną i uprzejmie powitał publiczność, z komiczném niby zawstydzeniem kładąc rękę na piersiach.
Podwojono krzyki i brawa. Człowiek o silnych dłoniach pragnąc zapewne aby w tak pochlebnym tryumfie miała także udział towarzysząca mu osoba, obrócił się i na wpół żartem na wpół gwałtem wprowadził na środek loży dosyć ładną, ale bezwstydnéj miny kobiétę, którą jednak zmieszało to tak nagłe przedstawienie.
Teraz już podzieliły się zdania co do postępku człowieka o silnych dłoniach:
Jedni z zapałem przyklaskiwali, i tym... człowiek ten znowu się ukłonił.
Drudzy (a do ich liczby należał Scypio Duriveau i jego towarzysz) gwizdali, człowiek o silnych dłoniach z nieustraszoną zimną krwią i im także ukłonił się.
Gwałtowna scena byłaby może nastąpiła między gwiżdżące mi a poklaskającemi, gdyby neutralni głośno nie byli upomnieli się o kontynuacą widowiska.
To żądanie pogodziło dyssydentów i powoli cisza nastała. Człowiek o silnych dłoniach usiadł po jednéj stronie swojéj łoży, młoda kobiéta bezwstydnéj miny usiadła po drugiéj stronie i znowu rozpoczęto przedstawienie.
Ja zaś stanąłem jak wryty... serce moje biło gwałtownie... bo w człowieku o silnych dłoniach poznałem Bambocha.
Silny, słuszny, swobodny w ruchach, jak dawniéj czarne swoje włosy strzygł bardzo krótko, a pięć znamion mocno odbijających się na jego szerokiém czole, nadawały jego rysom wyłączny charakter; to leż od razu poznałem towarzysza dziecinnych lat moich: jego ciemne i gęste faworyty, i zawiesisty tego samego odcienia wąs, podwyższały jeszcze wyraz jego energicznéj twarzy, ale fizyonomia jego dawniéj dzika i szydercza, teraz wydała mi się raczej ucinkową, jowialną i zuchwałą. Ubiór Bamborha był zbytkowny ale bez gustu: gruby złoty łańcuch wił się po jego wiśniowéj, aksamitnéj kamizelce; u koszuli miał brylantowe guziki, a rękawy od bronzowego fraka, zapewne dla większéj wygody, wywinięte aż poniżéj pięści, dozwalały widziéć szerokie ręce niezbyt starannéj czystości; umyślnie zaś pokładł je na poręczy loży, aby podziwiano pierścienie i drogie kamienie na grubych palcach jego połyskujące. Sądząc zapewne że udawanie krótkiego wzroku należy do dobrego tonu, Bamboche, mimo widoczny blask swych otwartych, wesołych i jaśniejących, siwych oczu, kiedy niekiedy bardzo niezgrabnie patrzył przez złotą lornetkę. Towarzyszka Bembocha, na którą on zresztą bardzo małą zwracał uwagę, miała na głowie świeży różowy kapelusz, na ramionach bardzo piękny szal.
Czarodziejska sztuka ciągle jeszcze trwała; ale ja tylko na Bambocha patrzyłem; serce moje gwałtownie biło; miał słuszność Klaudyusz Gérard, gdy powiedział:
„Za dziesięć czy za dwadzieścia lat znajdziesz twych towarzyszy, a równie jak dawniéj głęboko uczujesz przyjaźń lat dziecinnych, która cię wiąże z Bambochem i Baskiną.“
W rzeczy saméj, sądziłem że kilka zaledwie dni ubiegło jak się rozłączyłem z moimi towarzyszami. Nie badałem już jakiemi ryzykownemi, występnemi zapewne, a może nawet i zbrodniczemi sposoby, ów niegdyś zrujnowany Bamboche, ów prześladowany przemytnik, ów znany spólnik la Levrassa i kaleki bez nóg w tajemnych interesach, znowu mógł występować z niejakim zbytkiem. Nie badałem również czy śmiała ufność z jaką ukazywał się publicznie, dowodziła jego niesłychanéj zuchwałości, czy też niewinności... bom tylko pojmował radość z jaką go oglądałem. Oczy moje mimowolnie łzami zaszły gdy pomyślałem, że wkrótce zapytamy się wzajemnie: — Czy pamiętasz? — Jedna mię tylko rzecz niepokoiła: czy Bamboche wié, że Baskina wystąpić ma na scenę?... czy ją równie jak niegdyś kocha?... Obecność kobiéty przybyłéj z Bambochem wikłała bardziéj jeszcze te kwestye, które w czasie międzyaktu rozwiązać miałem nadzieję. Postanowiwszy więc nieodzownie wyprosić Bambocha z loży i pomówić z nim, nie spuszczałem go z oka. Towarzyszka jego pochyliła się nieco i coś mu poszepnęła do ucha; natychmiast Bamboche, chociaż go widocznie czarodziejska sztuka niby dziecko bawiła, skinął potwierdzająco i wyszedł z loży. —
— Chciałeś pan widzieć Baskinę, — rzekł do mnie w kilka chwil późniéj, mój sąsiad z lewéj strony, a głośny zwolennik biednéj figurantki — uważaj! ona się zaraz pokaże... oto już grzmi, piekielny ogień i cała ta czereda zapowiada jéj przybycie.
Proszę sobie wyobrazić jak ciekawe i niecierpliwe spojrzenia rzucałem na scenę.
Teatr przedstawiał wówczas ciemną głębią lasu, pioruny biły nieustannie, częste błyskawice rozwidniały widownię...
Widok téj dekoracyi, huk piorunów, zrodziły w umyśle moim złudzenie prawdziwie dziecinne, które wywarło na mnie dziwne i prawie przerażające wrażenie.
Kilka lat temu, w ciemnym losie, po którym również rozlegał się huk piorunu, który rozwidniało także złowrogie światło błyskawicy... spotkało się troje opuszczonych i troje bogatych dzieci...
Pięć z pomiędzy nich: Scypio, prawie młodzieniec, — Robert de Mareuil, — ja i Bambrche, — już dorośli ludzie, — Baskino, dorosła dzievica, — spotkało się, wzajem jedno o drugiém niewiedząąc na tym komicznym teatrze przedstawiającym także las którego echa powtarzały huk piorunu.
Jednéj tylko Reginy brakowało... ale obecna w mojéj pamięci, że tak rzeknę, obecna także było téj scenie.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W chwili gdy po za sceną podwajał się łoskot grzmotów, otworzyła się klapa w podłodze, i zionął przez nią bujny czerwony płomień, jakto zwykle bywa przy wystąpieniu mieszkańców piekła, potem wybuch ustał powoli i ujrzałem z głębi piekieł wychodzącą Baskinę.
Musiała mieć wówczas lat szesnaście lub siedmnaście; postać jéj więcéj niż średniego wzrostu, była wysmukła i wytworna, tylko zbyt szczupła... zapewne skutkiem nędzy lub trosków...
Baskina miała na sobie cieliste trykoty, wydatnie odbijające przecudne zarysy jéj nóg; piękność jéj ramion, świetna białość piersi i barków, silnie się odznaczały przy krótkiéj czarnéj spódniczce zasianej czerwonemi i srebrnemi, kabulistycznemi figurami; na jéj czole uwieńczoném pysznemi blond włosami w warkocze splecionemi, sterczały dwa małe srebrne rożki, ruchome jak kitki, a na szerokich i jak marmur gładkich plecach, powiewały dwa z czarnéj krepy skrzydełka, zakończone srebrnemi pazurkami.
Mimo tak piekielną, a ledwie że nie powiem śmieszną okazałość... pojawienie się Baskiny silném przejęło mię wrażeniem, bo swoim rysom znakomitym anielską czystością, umiała nadać prawdziwie szatański charakter; nieuróżowana wcale zatrważała swą bladością; same tylko wielkie oczy blaskiem swym oświecały jéj twarz jak całun białą.. Niepodobna opisać jaka sprzeczność istniała między jéj pałającém i prawdę gorączkowém spojrzeniem, a gorzkim, lodowatym, uśmiechem, który wykrzywiał jej twarz niebiańsko piękną... Niepewne przeczucie powiadało mi, że téj maski nie przywdziała dowolnie i tylko z potrzeby roli...
nie... wszakże dobrze pamiętałem jak dzikiém wybuchając uczuciem wzniosła ów złowrogi toast nienawiści złym bogaczom, kiedy ją wraz z nami w lesie Chantilly odtrącili mali bogacze, pamiętałem jaka to dzika radość zabłysła na jéj twarzy, zwykle łagodnéj i miłéj, kiedy, za nadejściem nocy, unosiłem na mojém ręku zemdloną Reginę... Tak jest, pojąłem, że w téj roli złego ducha dusza Baskiny, przez zbytek nieszczęściu zapewne do rozpaczy przywiedzionej, zupełnie się na jéj twarzy odbija... Fatalność jakby z umysłu usposobiła ją do roli... którą jej traf przeznaczył.. Głębokie wrażenie jakie wywarła na niektórych wyższego rzędu umysłach, widocznie przekonywało, że gra jéj jest czémciś więcéj niż artystyczném odgrywaniem roli, samo przez się mało znaczącéj.
Wszelako pojawienie się Baskiny, jéj gra, ruchy i prawdziwie dramatyczna postawa, nie od razu oklaski zyskały; dlaczego? Teraz dopiéro pojmuję, że dla większéj liczby widzów tego teatru, Baskina była tylko ładną figurantką, nieco chudą, a zbyt bladą. Mniejszość zaś widzów zdolnych ocenić jéj wartość, nie bywa zbyt szczodra w oklaskach... Lecz mylę się; Baltazar zawołał:
— Zachwycająca... wzniosła!...
I wściekłe sypnął brawo.
Być może, iż oklaski jego byłyby znalazły echo, częstokroć bowiem podziw bywa najdzielniejszym przewodnikiem elektryczności, ale téż często lada drobnostka oziębia zapał; i tym razem to miało miejsce. Szyderczy śmiech i ciągle powtarzane sza! wychodzące z loży yicehrabiego Scypiona, sparaliżowały ogniste oklaski, które zapał Baltazara byłby może wywołał. Poeta jednak nie stracił odwagi i znowu z całych sił zaczął bić brawo... To wywołało nowe cicho, teraz już nie z saméj tylko loży vicehrabiego pochodzące.
Baskina, cała zapewne przejęta swą rolą, zdawała się być obcą temu co zaszło na sali, ale nowy wypadek od razu biedną figurantkę wyrwał ze świata złudzeń.