Marta (de Montépin, 1898)/XLVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVIII.

W sobotę zrana panował gorączkowy ruch w willi Savanne.
Urzędnik sprowadził dodatkową usługę z Paryża, kucharza z pomocnikami oraz kilku lokajów.
Śpiżarnia i piwnica zostały suto zaopatrzone.
Na śniadanie, jak i na obiad, zaproszoną została spora ilość gości.
Robert, którego pan Savanne prosił, ażeby ze swej strony porozsyłał zaproszenia, wskazał, kto ma przybyć.
Pośród zaproszonych tych, znajdował się Klaudyusz Grivot, w charakterze starszego majstra fabryki, Prieur kasyer, główny rysownik, stary Szymon, przedstawiciel robotników i kilku majstrów warsztatowych, których powierzchowność i obejście nie mogły być rażące wśród gości sędziego.
Wymienić jeszcze należy mera z Saint-Ouen z żoną, kilku oficerów ze sztabu ministeryum wojny i kilku poważniejszych klientów.
Wśród gości rachowano też i na doktora Sermet i ordynatora naczelnego szpitala, przy którym pracował Henryk.
Śniadanie zapowiedziane zostało na 12-tą godzinę w południe.
Od godziny jedenastej Daniel, Matylda i pani Verniere zaczęły przyjmować przybywających.
Bukietów i życzeń była prawdziwa obfitość.
Sędzia śledczy promieniał.
Robert i Filip, przybyli nieco później.
Punkt o dwunastej całe zebranie było w zupełnym komplecie i udano się do sali jadalnej.
Około godziny drugiej śniadanie kończyło się i miano pić kawę i likiery na tarasie, gdzie stoliczki ustawiono w cieniu.
Wydaje nam się zbytecznem dodać, że przy deserze gorące toasty były wznoszone na cześć Daniela Savanne i Roberta Verniere, znakomitego przemysłowca, pierwszorzędnego wynalazcy, który dał Francyi nowe siły i otrzymał jako dobrze zasłużoną nagrodę Krzyż Legii honorowej.
Pani Verniere była u szczytu radości.
Mąż jej stawał się wreszcie takim człowiekiem, o jakim marzyła.


∗             ∗

Weronika Sollier i Marta wśród spiekoty słonecznej odbyły zwykłą wędrówkę i około godziny pierwszej zatrzymały się w restauracyjce, położonej przy moście Champigny, ażeby się posilić przed udaniem się do parku Saint-Maur, który był dla nich zyskowniejszym od innych.
O’Brien, który właśnie siedział w tej restauracyi, widział, jak przybyły znużone.
Wiedząc, że przechodzić będą tędy, czekał na nie, gotów je śledzić, skoro tylko opuszczą skromny zakład, gdzie się zatrzymały.
Godzina druga wybiła na kościele w Champigny, gdy udały się w dalszą drogę.
Niewidoma jakby się pokrzepiła posiłkiem, lecz Marta, przeciwnie, wydawała się zupełnie wyczerpaną.
Nerwowo tylko dopomagała pani Sollier do pchania katarynki.
Przeszły przez most, kierując się do stacyi Champigny, ale gdy przybyły na drogę, prowadzącą nad brzegiem rzeki, Weronika zatrzymała się.
Nagle zabrakło jej sił.
— Coraz goręcej, pieszczoszko — rzekła. — W willach parku Saint-Maur każdy zapewne siedzi teraz w domu... Kto zechce sobie przeszkadzać, gdy zagramy nasze piosenki... Moglibyśmy jeszcze trochę odpocząć, czekając, aż słońce zejdzie niżej... Upał mi dziś dokucza.
— I mnie także, babciu — odpowiedziała dziewczynka. — Czuję się bardzo znużoną. Chodźmy nad brzeg Marny, wiesz, tam, gdzie, jak ci powiedziałam, taka piękna trawa i taki cień od kasztanów i wielkich drzew na wybrzeżu. Będziemy w cieniu i zaczekamy, aż upał największy trochę przejdzie.
— Dobrze, to poprowadź mnie... Przyjemnie będzie usiąść na trawie pod dużemi drzewami.
O’Brien, który podążył za nimi, nie tracił z oczu żadnego z ich poruszeń.
Weronika i wnuczka przeszły pod mostem kolejowym.
Przyśpieszył kroku i zobaczył wkrótce, jak niewidoma i dziecko zatrzymały się, zostawiły katarynkę przy parkanie, obok sztachet, i usiadły, a raczej położyły się na trawie.
O’Brien posunął się ukradkiem do drzew, stojących nad brzegiem rzeki. Tu usiadł i przyglądał się uważnie.
Po niejakim czasie zobaczył, że ociemniała wyciągnęła się na trawie obok wnuczki.
— Obie chcą spać... — rozmyślał.
Zaczekał jeszcze dziesięć minut, wstał i zwolna przeszedł tuż obok nich.
Dziecko spało już snem głębokim, lecz pani Sollier czuwała jeszcze, gdyż na odgłos bardzo nawet cichy kroków przechodnia, podniosła się nawpół.
Babka i wnuczka znajdowały się właśnie naprzeciw sztachet posiadłości Daniela Savanne.
O’Brien poznał to miejsce, gdzie w ciągu dni kilku przebywał, jako malarz amator.
Nie mógł nic jeszcze przedsięwziąć w tej chwili.
Weronika na szmer najmniejszy, na najmniejszy ruch podejrzany, nie omieszkałaby wołać o ratunek.
Amerykanin poszedł dalej.
Ociemniała, nie słysząc już nic, wyciągnęła ręce ku Marcie, przy niej leżącej, dotknęła jej ubrania i przekonawszy się, że jest, znowu się wyciągnęła, znużona snem.
Magnetyzer, w ukryciu po za drzewami, przystanął i szpiegował znowu.
— I ona także zasnęła! rzekł do siebie O’Brien po chwili. — Teraz czas!
I podążył w jej stronę.
Nagle zatrzymał się z gniewem.
Niewidoma podniosła się raptownie i, zbliżywszy się jeszcze bardziej do znanych nam sztachet, nadstawiła uszu, chcąc przysłuchać się odzywającym głosom, po drugiej stronie parkanu.
— Co się jej stało? Dlaczego tak słucha? — pytał sam siebie amerykanin.
I znów pozostał w kryjówce.
Oto co się działo.
Śniadanie u Daniela Savanne skończyło się i po kawie kilku gości małemi gromadkami rozeszło się po parku, ażeby używać przyjemnego i chłodnego powietrza pod wielkiemi drzewami.
Inni rozmawiali w salonie.
Inni jeszcze grali w bilard.
Wreszcie Filip z matką, Matyldą i Alina, pojechali na spacer dla obejrzenia pomnika w Champigny, postawionego na pamiątkę żołnierzy, którzy zginęli w tej wiosce 1870 roku.
Henryk nie chciał opuścić stryja.
Robert przechadzał się po parku z Klaudyuszem Grivot.
Obadwaj zeszli aż na dół ogrodu i, paląc cygara w alei, ciągnącej się wzdłuż parkanu od strony Marny, rozmawiali półgłosem, chociaż przypuszczali, że są zupełnie sami.
Właśnie mówił Klaudyusz:
— Co chcesz, to odemnie silniejsze... boję się tego O’Briena... Niezręczność jaka z jego strony mogłaby nas zgubić niechybnie.
O’Brien!
To nazwisko usłyszawszy po za sztachetami, osłoniętemi od góry do dołu płótnem, pani Sollier wstała prędko i zbliżyła się do miejsca, zkąd się odzywały głosy.
O’Brien!
To był magnetyzer, do którego chodziła się radzić jasnowidzącej.
Tak się nazywał człowiek, który uśpił małą Martę.
Weronika wyciągnęła ręce naprzód i poczuła pod palcami kamienie parkanu i żelazo sztachet oraz płótno.
Rozmowa ciągnęła się dalej między dwoma wspólnikami.
Robert odpowiedział:
— Bądź spokojny... O’Brien nie popełni żadnej nieostrożności... Dla dopięcia swego celu, przedsięweźmie wszelkie środki ostrożności, a gdy będzie miał medium w swem ręku, czemprędzej opuści Francyę i nigdy nie powróci.
Głosy były umyślnie przygłuszone i niewidoma ich nie mogła poznać.
— O czem oni mówią? — zapytywała sama siebie. — O jakich ostrożnościach? Co to są za ludzie?
Robert i Klaudyusz, którzy, chodząc, rozmawiali, zawrócili znowu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.