Marta (de Montépin, 1898)/XLVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Słowem — podchwycił baron Schwartz, wciąż głaszcząc piękną brodę — czy gotów jesteś pan sprzedać nam za podwójną cenę wszystko, coś pan oddał ministrom wojny i marynarki?
— To zależy... — odparł Robert.
— Od czego?
— Od ceny...
Niemiec okazał ździwienie.
— Czyż ta cena nie jest umówioną? — zawołał.
— To jest pan uczyniłeś mi propozycyę, której ani nie odrzuciłem, ani nie przyjąłem.
— A jednak była ona nader kwalifikująca się do przyjęcia.
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, mówiłeś pan o trzech milionach.
— Tak. A więc?..
— A więc to warte jest więcej... i zaraz panu dowiodę... Kiedy miałem przyjemność rozmawiania z panem przed niespełna miesiącem, doświadczenia nie były jeszcze uskutecznione urzędownie z powodzeniem piorunującem... należy to panu wiedzieć, i nie byłem jeszcze nagrodzony za wyjątkowe zasługi... Słowem, jestem teraz całkiem innym człowiekiem... Ja urosłem, bardzo urosłem, i trzeba mnie odpowiednio zatem traktować.
— Zapominasz pan, że posiadamy pańskie tajemnice... Gdybyśmy zaczęli mówić, co byłoby dziś z panem?...
— Dziwnie te słowa brzmią w przyjacielskiej naszej pogawędce, panie baronie — rzekł Robert pogardliwie. — Ja się niczego od panów nie boję, ale panowie możecie się obawiać odemnie wszystkiego, lub się spodziewać...
— Wreszcie, jakież są pańskie wymagania?
— O! bardzo skromne, wobec naszego wzajemnego położenia... jeden milion więcej.
Baron Schwartz, pozostawiwszy w spokoju brodę, podniósł obie ręce ku sufitowi, jakby go chciał wziąć na świadka zadawanego mu gwałtu moralnego.
Robert ciągnął dalej:
— Jak pan chcesz... Tylko bez targu... Pan nie potrzebujesz nawet radzić się swego rządu... Zgóry jesteś pan pewien jego przyzwolenia... Dano panu najzupełniejsze pełnomocnictwo.
— Jeżeli się zgodzimy, kiedy pan będziesz mógł nas zaspokoić?
— Za tydzień.
— A więc, dobrze... Otrzymasz pan cztery miliony
— W jaki sposób nastąpi wypłata?
— Za pańskie plany i formuły dany panu będzie czek w wysokości dwóch milionów do banku berlińskiego, a drugi tejże wartości do banku w Frankfurcie...
— Odrzucam stanowczo.
— Dlaczego?
— Nie chcę mieć wcale do czynienia z waszymi bankami niemieckimi... Byłoby to dla mnie strasznie kompromitującem...
— Zatem jak się do tego wziąć?
— Niech kredyt na umówioną sumę będzie mi regularnie otwarty w domu bankowym w Paryżu, naprzykład u Rotszylda, gdzie mam już złożone kapitały...
— I owszem, a zatem czekać pana będę za tydzień i skończymy... Ale — dodał baron Schwartz bardzo uprzejmie i z miłym uśmiechem — czy przyznasz pan przynajmniej, że byłem dla pana bardzo dogodnym pośrednikiem, dbającym o pańskie dobro?
— O! — rzekł Robert, również się uśmiechajac — porękawiczne tak samo jest w modzie w Niemczech, jak we Francyi!
— Cóż robić, nie jestem bogaty, a w Paryżu, gdy kto lubi dobrze żyć, życie dużo kosztuje.
— Ja też, kochany panie baronie, będę pana prosił o łaskawe przyjęcie stu tysięcy franków.
— Jesteś pan prawdziwym dżentelmanem — zawołał Niemiec, ściskając serdecznie rękę nędznika! — Więc za tydzień.
Obaj ukłonili się sobie i bratobójca opuścił pałacyk przy ulicy Verneuil.
∗
∗ ∗ |
Filip, niezwłocznie po odjeździe ojczyma z willi Neuilly, zabrał się żarliwie do pracy.
Zaglądał kolejno do tomów, leżących na biurku, pokrywał cyframi arkusze papieru, rysował kule, liczył i przerabiał rachunki, i irytował się, że nie udaje mu się rozwiązać zadania, jakie sobie postawił.
Naraz zatrzymał się, zaczął się namyślać i po chwili wyrzekł głośno:
— A! to na dole znajdę, czego mi potrzeba...
Natychmiast wyszedł ze swego pokoju i udał się do mieszkania ojczyma i przystąpił do biblioteki, zawierającej wszystkie dzieła, dotyczące broni i pocisków wojennych.
Pośród tych dzieł wybrał jedno i zabrał je z sobą, szepcząc:
— Tego właśnie szukałem.
I zabrawszy się znów do pracy, przerzucał kartki w grubym tomie, od czasu do czasu czyniąc notatki ołówkiem i zapisując cyfry.
Gdy przerzucił jednę kartę, zwrócił uwagę na szeroką kopertę, której pieczęć z czerwonego laku wydawała się plamą krwawą.
Filip przyjrzał się pieczęci i nie mógł powściągnąć ździwienia.
— Herby Niemiec! — rzekł. — Cóż to jest?
Odwrócił kopertę i przeczytał napis.
List był adresowany do ambasadora niemieckiego w Paryżu.
— Jakim sposobem list do ambasadora niemieckiego może się znajdować w książce tutaj... w bibliotece pana Verniere? — zapytał sam siebie.
Czoło jego zmarszczyło się nagle.
Wyjął z koperty, której jedna część była rozciętą, ćwiartkę papieru, która zawierała, i rozwinął.
— Ależ to list cyfrowany! posłannictwo dyplomatyczne... W jaki sposób on mógł z rąk adresata dostać się do rąk mego ojczyma? To dziwne...
Oczy jego spoczęły znowu na ćwiartce papieru.
Na czele napisane były te wyrazy w języku niemieckim:
Pan ambasador.
Potem wydrukowany był nagłówek: Sztab Jeneralny.
U spodu zaś te dwie litery:
„P. L.“
Potem niżej:
„515+7 = 670+23—“
— To dla mnie jest niezrozumiałe! — wyszeptał Filip pod wpływem niezmiernego niepokoju. — Co to znaczy... Jakaś zagadka chińska... Bezwątpienia cyfry te zawierają jakąś tajemnicę — ciągnął dalej młodzieniec rozgorączkowany, niespokojny. — Jakiej jednak natury?
I Filip starał się zrozumieć, odgadnąć klucz do uczynienia zrozumiałem tego dlań tajemniczego dokumentu.
Powracał wciąż do dwóch liter P. L. stojących po nad cyframi.
— Te dwie litery stanowią niezawodnie klucz — myślał, i czynił wysiłki nadludzkie, ażeby odnaleźć niewiadoma z tego zagadnienia.
Zmęczony wreszcie, z tętniącemi skroniami, rzekł do siebie.
— Ja tego nie porzucę. Muszę się dowiedzieć... Dowiem się, dowiem... List ten nie opuści mnie... Zatrzymam go przy sobie.
Spojrzał jeszcze na pieczątkę pocztową.
Nosiła ona rok 1893 z początku grudnia.
— Data wcześniejsza od naszego przybycia do Paryża, wyszeptał Filip. — Nowe zawikłanie.
Poszedł do gabinetu Roberta, położył tom w bibliotece na poprzedniem miejscu, potem wyszedł z domu i pojechał do Paryża.
Tu wstąpił do jednej z główniejszych księgarni i kupił obszerne dziełko o kryptografii czyli o umiejętności odcyfrowywania tajemnych pism.
Zjadł śniadanie w restauracyi na bulwarze, następnie wrócił do Neuilly, zamknął kupioną książkę do szafki i udał się do Saint-Ouen, powtarzając do siebie:
— Tak, muszę wiedzieć, co w sobie zawiera ten list cyfrowany, i będę wiedział.
∗
∗ ∗ |
O’Brien nie zasypiał sprawy.
Nie zaniechał wcale projektu porwania małej Marty i czynił ku temu odpowiednie przygotowania.
Amerykanin był człowiekiem pomysłowym.
Wpadł na taką myśl: Uśpić dziewczynkę i przez silną suggestyę zmusić ją do pójścia za nim.
Było to możebnem, a nawet łatwem, gdyż Marta, jak miał tego dowód, była wrażliwa na hypnotyzm do najwyższego stopnia.
Lecz jak ją uśpić, skoro niewidoma znajdowała się przy niej ciągle?
Przekonany będąc, że sposobność nastręczy się lada chwila, nie tracił cierpliwości i śledził nieustannie Weronikę Sollier i dziewczynkę podczas ich wędrówek, będąc rozmaicie przebrany, zmieniając twarz i ubiór do niepoznania.
Często zatrzymywał się przy malutkiej kataryniarce i o jej babce, rozmawiał z nią, wypytywał i nigdy nie omieszkał włożyć jaki pieniądz srebrny do ręki Marty.
Tyczasem zbliżył się dzień 9 czerwca, kiedy miano w willi Savanne obchodzić uroczyście imieniny sędziego, który jednocześnie chciał też uczcić zarazem nominacyę Roberta Verniere na kawalera Legii honorowej.
Od tygodnia panował nieznośny upał.
To nie przeszkadzało wcale Weronice i Marcie do ich zwykłych wycieczek! W sobotę miały powędrować z katarynką do Champigny, a ztamąd powrócić do parku Saint-Maur.