Marta (de Montépin, 1898)/XLIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na chwilę zatrzymali się przy sztachetach, które je tylko oddzielały od niewidomej.
Ona słyszała. jak przystanęli.
— I pomimo to wszystko musisz mu dać dwieście tysięcy franków? — rzekł Klaudyusz.
— Odmówić byłoby nieroztropnie.
— Ja też tego nie mówię, tylko powiadam, że to drogo.
— Nie mogę się targować i przyrzekłem mu taką sumę.
— Ha! skoro przyrzekłeś, to wykonaj. Pragnąłbym już dowiedzieć się żeś go zapłacił i że znajduje się zagranicą... chciałbym, ażeby już był daleko od nas.
— Ty teraz nie drżyj. Teraz nie mamy się czego obawiać. Sprawa narobiła wiele hałasu, ale idzie w zapomnienie... i jesteśmy panami położenia.
— Tak, ale niechby przypadkiem...
— Drwię sobie z przypadku! Kto mógłby podejrzewać, proszę cię, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu właśnie poruczono ich aresztować?
Rozmawiając w dalszym ciągu, oddalili się zwolna.
Głosy ich coraz mniej były dosłyszalne, wreszcie ucichły zupełnie.
Weronika, blada i chwiejąca się, wysłuchała wszystko.
Chciała krzyczeć, wołać, lecz głos jej jakby sparaliżowany został w gardle.
I zresztą ktoby przybył na jej wołanie?
Może ci mordercy.
Pot przerażenia zmroził jej skronie. Pewna była, że zrozumiała dobrze.
O jej uszy obiły się te wyrazy:
„Kto mógłby podejrzewać, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu poruczono ich aresztować?“
Nie poznawała jednak tych przytłumionych głosów.
Cóż to byli za ludzie, którzy tak mówili?
— A ja jestem ślepa!.. ślepa!... — rzekła do siebie biedna kobieta z goryczą. — Byłabym mogła widzieć ich przez jaki otwór w płótnie, mogłabym ich była poznać... bo z nich jednego znam... a traf, o którym wątpiłam, sprowadza go do mnie!.. A ja nie mogę uczynić nic... nic... a! trzeba mi wzroku, muszę go odzyskać! Ja muszę widzieć, choćbym miała to niezwłocznie przypłacić życiem.
Weronika, nie podnosząc głosu, zawołała:
— Marto! Marto!
Dziecko, obudziwszy się natychmiast, powstało żywo i zapytało:
— Co, babciu?
— Chodź tutaj.
— Jestem.
— Spojrzyj przez szpary w tych sztachetach, które są przed nami... Spójrz... Patrz... po tamtej stronie jest dwóch ludzi.
Marta zbliżyła się.
W jednem miejscu płótno nie dostawało do sztachet i dziecko zajrzało tędy do parku willi Savanne.
— Widzę tylko drzewa, moja babciu — rzekła — niema nikogo.
— Przyjrzyj się lepiej... Powiadam ci, że tam jest ktoś...
— Poczekaj, babciu, ja wdrapię się... Podtrzymaj mnie...
Marta oparła nogi na fundamencie sztachet i, podtrzymywana przez Weronikę, przesunęła głowę po nad płótno.
— I cóż zapytała niewidoma.
— Widzę, babciu, po nad sztachetami.
— I nic nie widzisz?
A! tak... tak...
— Dwóch ludzi, nieprawdaż?
— Tak, między drzewami...
— Widzisz ich twarze?
— Nie... zanadto są daleko... Znikają... Już ich nie widzę.
— A gdybyś ich spotkała, czy mogłabyś ich poznać?
— O! nie, babciu to byłoby niemożebne...
— I nie powracają?
— Nie, babciu.
Marta zeszła ze sztachet.
— Gdzież my jesteśmy tutaj? — zapytała Weronika.
— Na wybrzeżu Marny, babciu.
— W parku Saint-Maur?
— Tak, babciu.
— Naprzeciw czyjej posiadłości?
— A! tego nie wiem... Po tamtej stronie jest tylko pałacyk, bardzo ładny...
Dziecko starało się rozróżnić po nad wierzchołkami drzew dom, którego dach wznosił się ku niebu na wierzchołku wzgórza.
— A! wiem... wiem... — rzekła nagle. — Poznaję chorągiewkę... To posiadłość pana Savanne.
— Posiadłość pana Savanne... — powtórzyła ociemniała. — Ależ tak... Powinnam była to odgadnąć, ponieważ jeden z tych dwóch nędzników rzekł: „Jesteśmy gośćmi u sędziego śledczego...“ Chodź, Marto... Poprowadź mnie... Muszę zobaczyć się z panem Henrykiem Savanne... On musi mi wzrok przywrócić... Chodź... chodź...
Marta zaprowadziła babkę do katarynki, postawionej między drzewami, i wraz z Weroniką skierowała się w stronę alei Północnej.
O’Brien, ukryty w gęstwinie krzaków nad brzegiem Marny, nie stracił nic z pantominy wyrazistej pani Sollier.
Ale — nie mogąc słyszeć — daremnie odgadnąć się starał znaczenia tej pantominy.
Gdy babka z wnuczką przeszły przed nim, on dopiero po chwili opuścił kryjówkę i podążył za nimi zdaleka.
Widział potem, jak zatrzymały się przed bramą willi Savanne.
Przy furtce stał ogrodnik, który poznał dziewczynkę.
Postąpiwszy dwa kroki, rzekł:
— Źleś się wybrała, moja pieszczoszko... Dziś w willi wielkie przyjęcie... Nikt nie będzie słuchał waszej katarynki... Panie wyszły na spacer... panowie zajęci są grą...
Weronika to usłyszała.
— Proszę pana — odezwała się — proszę mi otworzyć... Muszę się zobaczyć z panem Henrykiem Savanne... Muszę koniecznie.
— Ależ, niepodobna, moja kochana pani. Powtarzam ci, że w domu pełno gości i pan Henryk nie jest widzialny.
Weronika nie ustępowała.
— Powtarzam panu, że muszę się z nim zobaczyć... Muszę z nim mówić... — odparła z siłą. — Marto, moja pieszczoszko, zadzwoń, niech państwo się dowiedzą, że tu ktoś jest... Zadzwoń, moje dziecko, musimy wejść, zanim kto wyjdzie z tego domu!
Posłuszna Marta miała już zadzwonić, ku wielkiemu oburzeniu odźwiernego, gdy Henryk, wychodząc z willi, ukazał się na ganku.
Dziecko spostrzegło go.
— Panie Henryku! panie Henryku! — zawołała — niech pan tu przyjdzie... prędko... prędko, babcia chce z panem pomówić...
Młodzieniec skinął ręką, że usłyszał i czemprędzej poszedł ku furtce, po za którą stała ociemniała i Marta.
— Otwórz! — rozkazał odźwiernemu.
Ten pośpieszył spełnić rozkaz.
Dziecko, ująwszy babkę za rękę przeszło próg.
— Cóż się to dzieje, pani Sollier? — zapytał Henryk Weronikę.
— Chcę, ażebyś mi pan przywrócił wzrok, panie Savanne — odpowiedziała, chwytając oburącz rękę młodzieńca. — Ja muszę widzieć.
I ciszej, przyciągając go do siebie, ażeby mogła mu powiedzieć do ucha, dodała:
— Mordercy pana Ryszarda Verniere są tutaj, w tym domu... u pańskiego stryja...
Henryk spojrzał na Weronikę niespokojnie.
Sądził, że biedna kobieta zwarjowała.
— Pani Sollier — wyszeptał niech pani pomyśli dobrze, co mówi.
Marta, wyjątkowo rozwinięta pod względem umysłowym, zrozumiała, co się dzieje w myślach syna Gabryela Savanne.
— Nie... nie... panie Henryku — rzekła — babcia ma słuszność... Przed chwilą na brzegu Marny... po za parkanem posiadłości pańskiego stryja... usłyszała... ona mówi prawdę...
To oświadczenie dziecka, oświadczenie stanowcze, którego niepodobna było poddać w wątpliwość, przeraziło Henryka.
Widocznie stało się coś dziwnego, niezwykłego.
Trzeba się było dowiedzieć.
Schowaj katarynkę pani Sollier do wozowni — rozkazał ździwionemu odźwiernemu — i ani słowa o tem, coś słyszał.
Potem, ująwszy Weronikę za rękę, dodał:
— Pójdź, pani...
I zaprowadził ją na schody, prowadzące na wszystkie piętra willi.
Nikogo nie spotkali po drodze.
Henryk wprowadził Weronikę i Martę do gabinetu stryja.
Tu dopiero mogły się wytłomaczyć swobodnie, bez obawy, aby mogły być słyszane.
Daniel Savanne, opuściwszy na chwilę gości, znajdował się w swoim gabinecie.
Otrzymał właśnie od naczelnika policyi telegram w tych słowach.
„Dawne książki rachunkowe Dutaca odnalezione u jego następcy... Czekam na instrukcje.“
Odpowiedź niezwłoczna była niezbędną.
Daniel, udawszy się do swego gabinetu, zredagował odpowiedź możliwie lakoniczną:
„Niech działa inspektor Berthout.“
Na widok drzwi otwierających się i wchodzącego Henryka wraz z panią Sollier i małą Martą, urzędnik wydał okrzyk ździwienia i zapytał:
— Mój drogi Henryku, co się stało?
Weronika poznała głos Daniela Savanne.
Ona też odpowiedziała:
— Stało się to, że u pana znajdują się mordercy, złodzieje i podpalacze fabryki Saint-Ouen...
Sędzia oszołomiony cofnął się o krok i spojrzał na synowca.
Tak samo jak Henryk przed chwilą, pomyślał, że ociemniała dotknięta została obłędem.