<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIX.

Na chwilę zatrzymali się przy sztachetach, które je tylko oddzielały od niewidomej.
Ona słyszała. jak przystanęli.
— I pomimo to wszystko musisz mu dać dwieście tysięcy franków? — rzekł Klaudyusz.
— Odmówić byłoby nieroztropnie.
— Ja też tego nie mówię, tylko powiadam, że to drogo.
— Nie mogę się targować i przyrzekłem mu taką sumę.
— Ha! skoro przyrzekłeś, to wykonaj. Pragnąłbym już dowiedzieć się żeś go zapłacił i że znajduje się zagranicą... chciałbym, ażeby już był daleko od nas.
— Ty teraz nie drżyj. Teraz nie mamy się czego obawiać. Sprawa narobiła wiele hałasu, ale idzie w zapomnienie... i jesteśmy panami położenia.
— Tak, ale niechby przypadkiem...
— Drwię sobie z przypadku! Kto mógłby podejrzewać, proszę cię, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu właśnie poruczono ich aresztować?
Rozmawiając w dalszym ciągu, oddalili się zwolna.
Głosy ich coraz mniej były dosłyszalne, wreszcie ucichły zupełnie.
Weronika, blada i chwiejąca się, wysłuchała wszystko.
Chciała krzyczeć, wołać, lecz głos jej jakby sparaliżowany został w gardle.
I zresztą ktoby przybył na jej wołanie?
Może ci mordercy.
Pot przerażenia zmroził jej skronie. Pewna była, że zrozumiała dobrze.
O jej uszy obiły się te wyrazy:
Kto mógłby podejrzewać, że nieodnalezieni sprawcy zbrodni w Saint-Ouen, są dzisiaj gośćmi sędziego śledczego, któremu poruczono ich aresztować?
Nie poznawała jednak tych przytłumionych głosów.
Cóż to byli za ludzie, którzy tak mówili?
— A ja jestem ślepa!.. ślepa!... — rzekła do siebie biedna kobieta z goryczą. — Byłabym mogła widzieć ich przez jaki otwór w płótnie, mogłabym ich była poznać... bo z nich jednego znam... a traf, o którym wątpiłam, sprowadza go do mnie!.. A ja nie mogę uczynić nic... nic... a! trzeba mi wzroku, muszę go odzyskać! Ja muszę widzieć, choćbym miała to niezwłocznie przypłacić życiem.
Weronika, nie podnosząc głosu, zawołała:
— Marto! Marto!
Dziecko, obudziwszy się natychmiast, powstało żywo i zapytało:
— Co, babciu?
— Chodź tutaj.
— Jestem.
— Spojrzyj przez szpary w tych sztachetach, które są przed nami... Spójrz... Patrz... po tamtej stronie jest dwóch ludzi.
Marta zbliżyła się.
W jednem miejscu płótno nie dostawało do sztachet i dziecko zajrzało tędy do parku willi Savanne.
— Widzę tylko drzewa, moja babciu — rzekła — niema nikogo.
— Przyjrzyj się lepiej... Powiadam ci, że tam jest ktoś...
— Poczekaj, babciu, ja wdrapię się... Podtrzymaj mnie...
Marta oparła nogi na fundamencie sztachet i, podtrzymywana przez Weronikę, przesunęła głowę po nad płótno.
— I cóż zapytała niewidoma.
— Widzę, babciu, po nad sztachetami.
— I nic nie widzisz?
A! tak... tak...
— Dwóch ludzi, nieprawdaż?
— Tak, między drzewami...
— Widzisz ich twarze?
— Nie... zanadto są daleko... Znikają... Już ich nie widzę.
— A gdybyś ich spotkała, czy mogłabyś ich poznać?
— O! nie, babciu to byłoby niemożebne...
— I nie powracają?
— Nie, babciu.
Marta zeszła ze sztachet.
— Gdzież my jesteśmy tutaj? — zapytała Weronika.
— Na wybrzeżu Marny, babciu.
— W parku Saint-Maur?
— Tak, babciu.
— Naprzeciw czyjej posiadłości?
— A! tego nie wiem... Po tamtej stronie jest tylko pałacyk, bardzo ładny...
Dziecko starało się rozróżnić po nad wierzchołkami drzew dom, którego dach wznosił się ku niebu na wierzchołku wzgórza.
— A! wiem... wiem... — rzekła nagle. — Poznaję chorągiewkę... To posiadłość pana Savanne.
— Posiadłość pana Savanne... — powtórzyła ociemniała. — Ależ tak... Powinnam była to odgadnąć, ponieważ jeden z tych dwóch nędzników rzekł: „Jesteśmy gośćmi u sędziego śledczego...“ Chodź, Marto... Poprowadź mnie... Muszę zobaczyć się z panem Henrykiem Savanne... On musi mi wzrok przywrócić... Chodź... chodź...
Marta zaprowadziła babkę do katarynki, postawionej między drzewami, i wraz z Weroniką skierowała się w stronę alei Północnej.
O’Brien, ukryty w gęstwinie krzaków nad brzegiem Marny, nie stracił nic z pantominy wyrazistej pani Sollier.
Ale — nie mogąc słyszeć — daremnie odgadnąć się starał znaczenia tej pantominy.
Gdy babka z wnuczką przeszły przed nim, on dopiero po chwili opuścił kryjówkę i podążył za nimi zdaleka.
Widział potem, jak zatrzymały się przed bramą willi Savanne.
Przy furtce stał ogrodnik, który poznał dziewczynkę.
Postąpiwszy dwa kroki, rzekł:
— Źleś się wybrała, moja pieszczoszko... Dziś w willi wielkie przyjęcie... Nikt nie będzie słuchał waszej katarynki... Panie wyszły na spacer... panowie zajęci są grą...
Weronika to usłyszała.
— Proszę pana — odezwała się — proszę mi otworzyć... Muszę się zobaczyć z panem Henrykiem Savanne... Muszę koniecznie.
— Ależ, niepodobna, moja kochana pani. Powtarzam ci, że w domu pełno gości i pan Henryk nie jest widzialny.
Weronika nie ustępowała.
— Powtarzam panu, że muszę się z nim zobaczyć... Muszę z nim mówić... — odparła z siłą. — Marto, moja pieszczoszko, zadzwoń, niech państwo się dowiedzą, że tu ktoś jest... Zadzwoń, moje dziecko, musimy wejść, zanim kto wyjdzie z tego domu!
Posłuszna Marta miała już zadzwonić, ku wielkiemu oburzeniu odźwiernego, gdy Henryk, wychodząc z willi, ukazał się na ganku.
Dziecko spostrzegło go.
— Panie Henryku! panie Henryku! — zawołała — niech pan tu przyjdzie... prędko... prędko, babcia chce z panem pomówić...
Młodzieniec skinął ręką, że usłyszał i czemprędzej poszedł ku furtce, po za którą stała ociemniała i Marta.
— Otwórz! — rozkazał odźwiernemu.
Ten pośpieszył spełnić rozkaz.
Dziecko, ująwszy babkę za rękę przeszło próg.
— Cóż się to dzieje, pani Sollier? — zapytał Henryk Weronikę.
— Chcę, ażebyś mi pan przywrócił wzrok, panie Savanne — odpowiedziała, chwytając oburącz rękę młodzieńca. — Ja muszę widzieć.
I ciszej, przyciągając go do siebie, ażeby mogła mu powiedzieć do ucha, dodała:
— Mordercy pana Ryszarda Verniere są tutaj, w tym domu... u pańskiego stryja...
Henryk spojrzał na Weronikę niespokojnie.
Sądził, że biedna kobieta zwarjowała.
— Pani Sollier — wyszeptał niech pani pomyśli dobrze, co mówi.
Marta, wyjątkowo rozwinięta pod względem umysłowym, zrozumiała, co się dzieje w myślach syna Gabryela Savanne.
— Nie... nie... panie Henryku — rzekła — babcia ma słuszność... Przed chwilą na brzegu Marny... po za parkanem posiadłości pańskiego stryja... usłyszała... ona mówi prawdę...
To oświadczenie dziecka, oświadczenie stanowcze, którego niepodobna było poddać w wątpliwość, przeraziło Henryka.
Widocznie stało się coś dziwnego, niezwykłego.
Trzeba się było dowiedzieć.
Schowaj katarynkę pani Sollier do wozowni — rozkazał ździwionemu odźwiernemu — i ani słowa o tem, coś słyszał.
Potem, ująwszy Weronikę za rękę, dodał:
— Pójdź, pani...
I zaprowadził ją na schody, prowadzące na wszystkie piętra willi.
Nikogo nie spotkali po drodze.
Henryk wprowadził Weronikę i Martę do gabinetu stryja.
Tu dopiero mogły się wytłomaczyć swobodnie, bez obawy, aby mogły być słyszane.
Daniel Savanne, opuściwszy na chwilę gości, znajdował się w swoim gabinecie.
Otrzymał właśnie od naczelnika policyi telegram w tych słowach.
Dawne książki rachunkowe Dutaca odnalezione u jego następcy... Czekam na instrukcje.“
Odpowiedź niezwłoczna była niezbędną.
Daniel, udawszy się do swego gabinetu, zredagował odpowiedź możliwie lakoniczną:
Niech działa inspektor Berthout.“
Na widok drzwi otwierających się i wchodzącego Henryka wraz z panią Sollier i małą Martą, urzędnik wydał okrzyk ździwienia i zapytał:
— Mój drogi Henryku, co się stało?
Weronika poznała głos Daniela Savanne.
Ona też odpowiedziała:
— Stało się to, że u pana znajdują się mordercy, złodzieje i podpalacze fabryki Saint-Ouen...
Sędzia oszołomiony cofnął się o krok i spojrzał na synowca.
Tak samo jak Henryk przed chwilą, pomyślał, że ociemniała dotknięta została obłędem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.