Marta (de Montépin, 1898)/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W życiu przykre wypadki często idą ławą, jak niepowodzenia w grze.
Tak samo szereg ich następował teraz dla Roberta Verniere.
Najprzód usłyszał jak Henryk Savanne twierdził, iż może przywrócić wzrok Weronice; potem dowiedział się od Nestora Wiewiórki, że Marta jest córką Gabryela, z czego wynikało, iż trzykroć sto tysięcy franków, skradzione przezeń z kasy brata, należało do tego dziecka; potem dowiedział się od O’Briena, że w ambasadzie podejrzewano go o popełnienie zbrodni w Saint-Ouen; potem powtórzył sobie sto razy, że Marta, uśpiona znowu snem mangnetycznym, nie omieszka wskazać go, jako mordercę Ryszarda, i oto nowy cios miał go ugodzić.
Otrzymał list od barona Wilhelma Schwartz, naczelnika biura wywiadowczego przy ambasadzie.
List ten zawierał tylko kilka słów, lecz groźny był swoim lakonizmem.
Oto jego treść:
„W interesie pańskim, w interesie przyszłości pańskiej fabryki i spokoju pańskiej rodziny, proszony jesteś o stawienie się jaknajwcześniejsze przy ulicy Verneuil, między 9-tą, a 10-tą zrana.
„Nieomieszkaj pan przybyć na to zaproszenie, którego powinieneś zrozumieć całą doniosłość, i przyjm moje ukłony.
P. S.
„Przynieś pan ten liścik, wprowadzą pana do mnie dopiero po zobaczeniu liściku.“
Baron Schwartz był rzeczywiście człowiekiem, któremu, jak O’Brien polecił, należało nie dowierzać.
Czego on chciał? jaki cios miał zadać?
Robert przypomniał sobie list, który mu czytał O’Brien.
Ten list, jak twierdził magnetyzer, miał się stać tarczą, gdyby Niemcy chciały go zaatakować. Zaopatrzony w tę tarczę mógłby walczyć równą bronią.
Aż do tej chwili zajmował się bardzo mało teraźniejszością O’Briena, żyjąc w ciągłym strachu, nie zdawał sobie sprawy z otrzymanego podarunku.
Co przedsięwziąć? Czy miał posłuchać rozkazującego zaproszenia barona Schwartza?
Na to pytanie, które sobie postawił, odpowiedział tak, bez wahania.
Trzeba było zajrzyć niebezpieczeństwu w oczy i wiedzieć, czem mu grożono.
Przede wszystkiem jednak, trzeba było upewnić się, czy list, który posiadał, daje rzeczywiste bezpieczeństwo.
W tym celu należało przetłomaczyć cyfry.
Gabinet Roberta mieścił w sobie biblioteki, pełne prac wszelkiego rodzaju, umieszczone według specyalności.
Jedna szafa zawiera książki, dotyczące chemii, druga tomy, traktujące o mechanice, w trzeciej znajdował się zbiór bardzo zupełny wszystkiego, co miało związek z bronią i pociskami wojennemi prawie od trzech wieków.
Robert zbliżył się do jednej z szaf, otworzył drzwi szklane i wziął z pułki tom formatu ósemki nieoprawny świeżego wydania i noszący tytuł:
Między kartami tej ósemki znajdował się list cyfrowany.
Rozłożył go usiadł przed biurkiem i wyczytał tytuł:
Potem niżej skreślone po niemiecku te wyrazy:
„Jego ekscelencya ambasador cesarstwa niemieckiego w Paryżu.“
Dalej następowały zdania cyfrowane; podpis na tym dokumencie tajemniczym był umyślnie nieczytelnym, ale Robert dobrze go znał.
Widząc dwie pierwsze litery P. L. skreślone u góry, przypomniał sobie, że O’Brien powiedział mu: klucz małego Laroussa, (Petit Larousse).
Dla przetłomaczenia trzeba mu było trochę cierpliwości.
Wziął z biurka wydanie słownika w ósemce z roku 1874, potem wlepił oczy w list, otwarty przed nim.
Wydaje nam się zbytecznem podać czytelnikom list w całości. Ażeby im wytłomaczyć mechanizm przekładu, wystarczy pierwsza linia, która tak się przedstawiała:
= 515+7 = 670+23 = 245-9 = 132-1-672-11
Robert przyjrzał się pierwszym dwom cyfrom.
Były to 515 i 7.
Dawny szpieg w służbie pruskiej mógł z łatwością dokonać pracy, którą zapewne podejmował nie po raz pierwszy.
Otworzył encyklopedyę, przerzucił strony i zatrzymał się na stronie 515.
Znak, który następował, wskazywał mu, że powinien szukać wyrazu na drugiej kolumnie tejże strony, gdzie wyraz ten był siódmym.
Ten siódmy był to wyraz: Niech. Napisał go ołów.
kiem pod pierwszemi cyframi.
Przechodząc wtedy do drugiej cyfry; 670+23 odnalazł stronicę 670 i policzył aż do dwudziestego trzeciego wyrazu na drugiej kolumnie, co dało mu wyraz: Wasz, który podpisał pod drugą cyfrą.
Przyszedł do trzeciej cyfry: 245-9, poszukał strony 245. Znak —, umieszczony między dwiema liczbami, mówił mu, że wyraz znajduje się dziewiąty na pierwszej kolumnie i że wyraz ten jest: Ekscelencja, i podpisał go pod trzecią cyfrą.
Jak z tego widać sekret ten był nader prosty i zarazem bardzo bezpieczny.
Komu mogłoby przyjść na myśl, że kryptografia niemiecka umieści sekret swej korespondencyi w encyklopedyi francuskiej?
Robert ciągnął dalej tę pracę.
Trzy kwadranse przepędził na odcyfrowaniu listu, i to mu dało dosłownie, co następuje:
— Niech — wasza — ekscelencja — nie traci — oczy — kapitan — artyleryi — D przydany — ministeryum — wojny — ma — wydać — plan — uruchomienie — armia — francuskie — wypadek — wojna — płacić — wynagrodzenie — pięć — sto — tysiące — frank — potrzeba — różne — Porozumienie — przedstawiciel — ambasada — dotyczący — proch — bez — dym — Potrzeba — nowy — pocisk marynarka — torpile.“
Tłomaczenie wolne tych myśli, podanych w stylu telegraficznym, nie było trudne do zrobienia.
Robert odczytał biegle:
„Niech wasza ekscelencya nie traci z oczu kapitana artyleryi D., przydanego do ministeryum wojny. Oficer ten ma nam wydać plany uruchomienia armii francuskiej na wypadek wojny. Zapłacić mu aż do wysokości pięć kroć sto tysięcy franków za potrzeby różne. Porozumiewać się z przedstawicielem wojskowym w naszej ambasadzie. Trzeba nam sekretu prochu bezdymnego, zastosowanego we Francyi i modelu nowych pocisków dla torpedowców i dział marynarki.“
— O’Brien mnie nie oszukał — rzekł do siebie Ryszard Verliere. — To istotnie broń potężna, którą zużytkuję w razie potrzeby.
Po raz drugi odczytał list.
— Co to za kapitan, którego tu podają tylko pierwszą literę? — zapytał siebie. — — Zresztą, co mnie to obchodzi! Tem gorzej dla niego, jeżeli będę potrzebował go obryzgać błotom! Niech każdy dba o siebie w walce życiowej!.. Tak! odpowiem na wezwanie barona Schwartza! On myśli, że mnie ma w swym ręku, a to ja go trzymam! Jutro, nie opóźniając się dłużej, pójdę na ulicę Verneuille.
Robert wziął arkusz białego papieru i na nim skopiował list cyfrowany, pod każdą cyfrą podpisując odnaleziony wyraz.
Kopertę wsunął do swej teki, a list oryginalny włożył do książki, która znów zajęła swe miejsce na półce biblioteki.
Jakkolwiek miał zupełną pewność, że jest potężnie uzbrojony do walki, zmarszczka głęboka przerznęła czoło Roberta.
Myślał o O’Brienie.
Gdzie znaleźć można Amerykanina? Tego nie wiedział, a jednak jego tylko uważał za zdolnego, do usunięcia z drogi wszelkich przeszkód, które ją zawalały.
Jednak starał się uspokoić, mówiąc:
— Interesa jego wymagają, ażeby mi przyszedł z pomocą, więc nie może i nie powinien mnie opuścić...
Wreszcie, ażeby odpędzić posępne myśli, które go trapiły, wyjechał do Saint-Ouen, gdzie roboty około fabryki wymagały codzień jego obecności.
∗
∗ ∗ |
Miesiąc marzec był śliczny.
Kwiecień zapowiadał się również takim. Bzy, te pierwsze kwiaty wiosenne, już miały pachnące pączki, natura odżywała nowem życiem, budząc się ze snu zimowego.
Willa pani Verniere w Neuilly była trochę samotną, trochę smutną dla Aliny i Matyldy, które tak świeża żałoba usposabiała do smutku.
Co lata, lub zimy, odkąd opuściły pensyę, obie panienki towarzyszyły Danielowi Savanne do jego posiadłości w Parc-Saint-Maur, dokąd co wieczór po przyjeździe z sądu, zwykł się udawać dla odpoczynku po pracy całodziennej.
Alina i Matylda przyzwyczaiły się do tego domu miłego, gdzie całe spędzały wakacye.
Polubiły ten ogród obszerny, którego aleje w łagodnym spadku opuszczały się aż do brzegów Marny z wodami zielonemi.
Tam, pod cieniem drzew wiekowych, znajdowała się ławka wysoka, na której lubiały siadywać po całych godzinach, patrząc na trzciny, kołysane prądem rzeki.
Tak samo jak córka, jak Alina, pan Savanne pożądał z upragnieniem epoki tego sezonu letniego, podczas którego odpoczywał zarówno umysłowo, jak i fizycznie.
Potrzebował wielce świeżego powietrza i zupełnej samotności i znajdował je w Parc-Saint-Maur.
Zrana, po śniadaniu, o bardzo wczesnej godzinie, jeździł do Paryża, dokąd go powoływały niezbędne obowiązki, a wieczorem za powrotem znajdował się uszczęśliwiony wśród swych trojga dzieci, jak nazywał Matyldę, Alinę i Henryka.