Marta (de Montépin, 1898)/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Daniel życzył sobie przyśpieszenia epoki swego wyjazdu do Parc-Saint-Maur, nie chciał jednak znajdować się sam w willi, a nie śmiał powiedzieć pani Verniere:
— Zabieram pani moje dzieci!
Matylda i Alina miały tę samą myśl co i on, ale wahały się zwierzyć z niej przed sobą.
Córka Daniela zdecydowała się pierwsza to powiedzieć swej przyjaciółce i pewnego poranku, gdy się przechadzały po małym parku w Neuilly, rzekła do niej:
— Nie możesz sobie wyobrazić, jak pragnęłabym nadejścia tej chwili, kiedy ojciec zawiezie nas do Parku Saint-Maur.
Alina westchnęła z pewną ulgą.
To, czego nie śmiała sama powiedzieć, wymknęło się z ust jej przyjaciółki.
— A! — rzekła, ściskając ręce Matyldzie — jak ja cię rozumiem i słuszność przyznaję.
— Więc podzielasz moje życzenie?
— O! tak!.. Ciotka moja pani Verniere jest bezwątpienia bardzo dobrą dla nas i bardzo przywiązaną, a jednak zdaje mi się, że oddycham tu mniej swobodnie, niźli tam. A przytem...
Alina przerwała sobie.
— A przytem co, moja droga? — spytała Matylda.
— Henryk, jak i za lat dawnych, zamieszkałby z nami w willi parkowej i widywałabym go przynajmniej codzień. Tu zaledwie zajrzy, a gdy przychodzi, zamieniamy z sobą zaledwie słów kilka. Tam rozmawialibyśmy długo, przechadzając się po cienistych alejach nad brzegami Marny, które wolę sto razy niż brzegi Sekwany... Tutaj ogród jest obszerny i drzewa piękne, ale nie wart tego, w którym razem stawiałyśmy pierwsze kroki i w którym nauczyłyśmy się kochać...
Matylda zamyśliła się.
— Czy tylko dla tych powodów pragniesz opuścić to miejsce? — spytała, bacznie wpatrując się w swą przyjaciółkę.
Na to pytanie Alina zarumieniła się i nie odpowiedziała.
Matylda otoczyła ją ramionami i, zaprowadziwszy na ławkę drewnianą, podchwyciła:
— Mów do mnie szczerze... Wiesz, że jestem twoją przyjaciółką... twoją przyjaciółką szczerą i przywiązaną... Wiesz, że znam tajemnicę twego serca... Nie wahaj się więc wyjawić, że szczęśliwą będziesz, oddalając się ztąd, bo obok przywiązania pani Verniere, które jest dla ciebie drogiem, inne jeszcze uczucie sprawia ci utrapienie.
— O! prawda — wyszeptała Alina.
— Więc się nie omyliłam...
— Nie...
— To uczucie, jakkolwiek niewinne, jest Filipa de Nayle.
— Zrozumiałaś go?
— Oddawna już i to wcale nietrudne do odgadnięia, bo to bije w oczy... On cię, biedny chłopiec, kocha!
— Niestety!
— Czy ci to powiedział?
— O! nie, cóż znowu!.. Nie pozwoliłabym na to, ale dał mi to do poznania, jak i ciotka...
— Więc pani Verniere wie?
— Wie, że Filip mnie kocha i przed kilku dniami, krótkiemi słówkami, domyślnikami, dała mi do zrozumienia, iż byłaby szczęśliwą, widząc mnie żoną jej syna...
— Cóżeś ty na to odpowiedziała?
— Nic. Udałam, że nie rozumiem.
Trzeba było odrazu skończyć, mówiąc prawdę..
— Jaką prawdę?
— Że ty kochasz Henryka... że jesteś jego narzeczoną.
— Nie mogłam tego uczynić, gdyż jej wynurzenia nie były dość otwarte... A zresztą, obawiałam się ją zranić... tyle jej mam do zawdzięczenia!.. Pomyśl, co uczyniła dla mnie. Byłam zrujnowaną!.. Biorąc mnie za wspólniczkę z mężem i synem, czyż nie zapewniła mi majątku w przyszłości?.. Nie, nie, nie miałabym śmiałości wręcz wyznać, że kocham Henryka... Byłoby to złamać jej serce, bo ona ubóstwia swego syna, który jest zresztą dobrym i miłym chłopcem i dla którego byłabym z najzupełniejszem uznaniem, gdyby się nie był tak nie w porę zakochał we mnie...
— Więc gotowaś mu odmówić swej ręki?
— Raczej umrzeć wolałabym, niż się zgodzić.
— Więc gdy pani Verniere zada ci pytanie stanowcze, co odpowiesz?
— Sama myśl o tem mnie przestrasza.
— Pewna jesteś, że kochasz Henryka?
— Z całego serca i z całej duszy.
— A więc niech ta miłość doda ci odwagi... Pojmuję i podzielam twą wdzięczność dla pani Verniere. Ale nie będziesz potrzebowała majątku, mogącego od niej pochodzić, gdyż Henryk jest bogaty i majątek będzie twoim... Tak, opuśćmy ten dom, uciekniesz przed niebezpieczeństwem, które przewidujesz. Oddalisz od siebie Filipa i uprzedzisz Henryka, co się dzieje...
— A jeżeli się mylę?.. Jeżeli niebezpieczeństwo nie istnieje?.. Jeżeli ja biorę za oznaki miłości zwyczajną tylko grzeczność?
— Nie, wcale się nie mylisz, bo to, co ty widziałaś, i ja widziałam i zrozumiałam jak i ty, znaczenie tego ugrzecznienia ze strony Filipa... Chociaż się nie oświadcza, jego niepokój, kiedy się zbliża do ciebie, drżenie jego głosu, gdy do ciebie przemawia, spojrzenia, jakiemi się wpatrują jego oczy, gdy patrzy na ciebie, wszystko to dość wyraźnie mówi za niego... Gdy będziemy w Parku, będzie cię widywał rzadziej...
— I zapomni o mnie rzekła żywo Alina.
— Na to nie licz, moja droga! — odparła Matylda z uśmiechem — zbyt jesteś czarującą, ażeby o tobie zapomnieć tak prędko, ale w braku sposobności, kiedy Filip nie będzie cię męczył całodziennemi nadskakiwaniami, może zrozumie nareszcie, że nie ma najmniejszych widoków na spodobanie się tobie...
— Przypomnij sobie, że ojciec twój wymógł na pani Verniere obietnicę, że gdy się sprowadzimy do Parku, ona tam przybędzie, ażeby czas jakiś spędzić z nami...
— Tem lepiej, bo tam niepodobna jej będzie nie zauważyć porozumienia, istniejącego między tobą a Henrykiem... Zobaczy, że się kochacie i wyrzeknie się swych projektów... Zresztą, jeżeliby ona tego nie widziała, ja postaram się jej otworzyć oczy.
— Jak ty to wszystko dobrze układasz!..
— Tak... tak... pozwól mi działać... Najgłówniejszem będzie wpływać na ojca, ażeby jak najprędzej zabrał nas do Parku Saint-Maur... I tego również się podejmuję...
— Kiedy pomówisz z ojcem?.. — zapytała żywo Alina.
— Nic nie wiem, zapewne gdy zawiadomi, kiedy tu przyjedzie, w każdym zaś razie, napiszę doń, wstawszy od stołu, a właśnie dzwonią na śniadanie.
Rzeczywiście dźwięki dzwonka wzywały do pokoju jadalnego mieszkańców willi Neuille.
Przyjaciółki połączyły się z panią Verniere, która szła już na ich spotkanie.
Po śniadaniu Matylda udała się do swego pokoju, jak postanowiła, napisała do ojca.
∗
∗ ∗ |
Prosimy czytelników, ażeby nam towarzyszyli na ulice Verneuil, do gabinetu głównego naczelnika służby wywiadowczej w ambasadzie niemieckiej.
Baron Wilhelm Schwartz siedział rozparty na fotelu za wielkiem biurkiem, pokrytem papierami i broszurami, i palił ogromne cygaro, głaszcząc się, ręką lewą po pięknej brodzie jasnej, przystrzyżonej wachlarzowato.
Przed nim stał rosły mężczyzna, w liberyi, pokorny, jak żołnierz pruski przed podoficerem na mustrze Był to lokaj, pomerańczyk, którego widzieliśmy przy ulicy Zwycięztw, w służbie u magnetyzera, któremu się zdawało, że liczyć może na jego przywiązanie i dyskrecyę.
— Z uwagą odczytałem wasz raport — mówił do niego baron Schwartz, puszczając kłąb dymu. — Trzeba, ażebyś mi dał dokładne szczegóły o faktach, których byłeś świadkiem.
― Pan baron raczy mnie zapytać — odpowiedział pomerańczyk — bo zdaje mi się, że nie mogę nic dodać do tego, com mu pisał w raporcie.
— Więc to Robert Verniere przychodził do doktora O’Briena?
— Tak, to on. Nie mogłem się omylić, ponieważ znam go oddawna.
— A ta kobieta, ta niewidoma, która przychodziła radzić się jasnowidzącej?
— To dawna odźwierna z fabryki Ryszarda Verniere.
— I to po odwiedzinach tej kobiety postanowił raptownie opuścić Paryż?
— Tegoż wieczora oznajmił mnie o swojem wyjeździe, a nazajutrz zrana zostaliśmy zapłaceni i odprawieni.
— I nawet nie mogliście się przekonać, czy ten wyjazd był rzeczywisty, czy udany i jaki był jego powód?
— Drzwi od gabinetu doktora były szczelnie zamknięte i dlatego starałem się napróżno podsłuchać, co się mówiło między nim i panną Mariani... Nie mogłem podchwycić ani jednego wyrazu, sądzę jednak, że wyjazd był konieczny, klientela się zmniejszała, pieniądze stawały się rzadkiemi, panna Mariani nudziła się... Mój pan miał ochotę spróbować szczęścia gdzieindziej...
— Czy jednak to dziecko, towarzyszące niewidomej, to dziecko uśpione, to dziecko jasnowidzące, które, jak się zdawało, mogło wydać mordercę Ryszarda Verniere, czy ono nie ma jakiego znaczenia w tym przyśpieszonym wyjeździe?
— Nie wiem, ale wątpię...
— Dlaczego?
— Ponieważ dziecko i jego babka są ciągle w Saint-Ouen.
— To dobrze... Jesteś bardzo użytecznym, Hermanie, i o tem pamiętać będziemy... Otrzymałeś ładną nagrodę, a Natan, bogaty bankier, całkiem nam oddany, dał ci miejsce doskonałe, gdzie musisz nam oddać usługi znaczne... Nie zapomnij otrzymanych poleceń.
— Polecono mi rozciągnąć bezustanny dozór nad oficerem artyleryi, do którego zgodziłem się za lokaja, upozorowawszy pochodzenie alzackie; mam otwierać szuflady przy pomocy dobranych kluczy, czytać całą jego korespondencye i kopiować wszystko, co mi się wyda szczególnie zajmującem.
— Tak... to dobrze... nie trać nic z oczu, a zwłaszcza nieomieszkaj przeglądać bacznie papiery zwinięte wrzucone do kosza... W ten sposób często można poczynić nieoszacowane odkrycia... francuzi są tak lekkomyślni.
— Przyniosłem w tej wielkiej kopercie kilka z tych papierów.
— Przejrzę je... Dostarczaj ich więcej.
— Pan baron może zawsze liczyć na mnie.
— Teraz cię więcej nie potrzebuję, mój Hermanie. Weź te dwa luidory, mój dzielny chłopcze, i nie zapominaj, że jeżeli mnie zobaczysz przychodzącego z wizytą do twego nowego pana, winienem pozostać dla ciebie zupełnie nieznanym.
— Ja nigdy nic nie zapominam, panie baronie odpowiedział Herman.
Pomerańczyk schował dwa luidory, ukłonił się z szacunkiem i wyszedł pocichu z gabinetu.
Baron spojrzał na zegar.
Była godzina dziesiąta.
— Czy przyjdzie dziś zrana? — mruknął.
Potem zaczął przeglądać papiery i czynić notatki.
Zapytując samego siebie: „czy przyjdzie“ — naczelnik biura wywiadowczego miał na myśli Roberta Verniere, który od dwóch dni powinien już był otrzymać list, znany naszym czytelnikom.
Robert, dostawszy list ten, powiedział sobie:
— Jutro pójdę.
Nazajutrz jednak, ustępując chwiejności, będącej główną właściwością jego charakteru, odłożył to na później.
Wreszcie, poradziwszy się swego wspólnika, Klaudyusza Grivot, bardzo zaniepokojonego tem grożącem wezwaniem, udał się w aleję Neuilly, spodziewając się tam znaleźć dorożkę.
Nie zawiódł się, przejeżdżała dorożka pusta.
Wsiadł do niej i kazał się zawieść na róg ulicy Ojców Świętych.
Ztamtąd przez ostrożność zamierzył iść pieszo na ulice Verneuill.
Dorożka była odkryta i koń biegł szybko.
Robert, wygodnie rozsiadłszy się, myślał o wizycie, na którą się udawał.
Powóz na wysokości Łuku Tryumfalnego, minął się z karetką wynajętą, zaprzężoną w dwa konie.
Bardzo zamyślony nie zauważył człowieka, którego twarz dawała się widzieć przez otwarte okno karetki i który dawał mu znaki ręką.
Dorożka toczyła się dalej.
Karetka zatrzymała się raptownie i zawróciła.
Siedzący w niej mężczyzna powiedział kilka słów do woźnicy.