Marta (de Montépin, 1898)/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Verniere oczekuje nas, mój drogi — wyrzekł następnie sędzia — nie dajmy jej czekać...
Alina i Henryk podążyli za nim do salonu, gdzie żona Roberta znajdowała się z Matyldą.
Rozmowa była krótka.
Daniel i synowiec jego nie ukończyli jeszcze przejrzenia papierów kapitana Savanne.
Wrócili się do gabinetu i przekonali się wkrótce, że to, co im pozostawało do obejrzenia, było względnie małego znaczenia.
— Ojciec pozostawił ci ładny majątek — rzekł sędzia śledczy, gdy ukończyli tę pracę. — Sądzę, że uczynisz dobrze, nie podnosząc go z rąk naszego przyjaciela Robineta, który oddawna ma powierzone interesa twego ojca i moje... To człowiek uczciwy i zacny administrator... Czyś gotów usłuchać tej rady?
— Bezwarunkowo, drogi stryju.
— Zjemy więc śniadanie prędko i idziemy do niego.
Obaj mężczyźni przeszli do pokoju jadalnego, gdzie podane już było śniadanie.
Pan Robinet, notaryusz, przy ulicy Richeuliego, nie wiedział o śmierci swego klienta, Gabryela Savanne.
Ponieważ wiadomość o tej śmierci nie doszła jeszcze przedtem do rodziny w sposób urzędowy, więc go wcale nie zawiadomiono.
Gdy mu oznajmiono wizytę sędziego śledczego wraz z synowcem, dał rozkaz, ażeby ich wprowadzono natychmiast, i poszedł na ich spotkanie z wyciągniętemi rękami.
Na widok szerokiej krepy na ich kapeluszach, zadrżał.
— Po kim jesteście w żałobie, moi przyjaciele — zapytał żywo.
— Mój brat umarł — odpowiedział Daniel, a oczy jego napełniły się łzami.
— Umarł. Kapitan Savanne umarł! — zawołał notaryusz zdumiony — a ja go widziałem tak pełnego życia przed trzema miesiącami niespełna! Co za katastrofa nieprzewidziana i smutna, gdzież i jak wydarzyło się to wielkie nieszczęście?
— Brat mój padł ofiarą tyfusu, na pokładzie nowego statku, na falach morza, przed miesiącem... Zwiastowała to nam depesza, ale dziś dopiero otrzymaliśmy kopię aktu zejścia.
— I przychodzicie, panowie, zapytać mnie, o stanie majątku, który złożył na me ręce mój klient nieodżałowany?
— Tak.
— Jestem cały do rozporządzenia panów. Siadajcie, proszę.
I rejent wskazał krzesełka, stojące przy biurku.
— Czy brat powierzył panu jaki testament? — zagadnął Daniel.
— Nie, i byłbym bardzo ździwiony, gdyby testament napisał. Po co? Syn jest jedynym spadkobiercą.
— Niewiadomo panu, czy Gabryel gdzie indziej pozostawił kapitały?
— Byłem jedynym depozytaryuszem wszystkiego, co posiadał, i z czystem sumieniem powiedzieć mogę, że podczas jego długiej nieobecności, jak najlepiej prowadziłem jego interesy. Zresztą podziękował mi za to uprzejmie, gdy mnie odwiedził w ostatnich dniach grudnia, i kiedy mu pokazałem rachunki i dowody na jego kapitał... Znalazł się bogatszym, niż przypuszczał.
Daniel zmarszczył brwi, słysząc pana Robineta, mówiącego o wizycie kapitana Savanne w ostatnich dniach grudnia, ale nie podniósł tego szczegółu, postanawiając go jednak później wyświetlić.
— Jaką cyfrę przedstawia obecnie spadek mego brata? — zapytał.
— Powiem panu co do centyma, gdy zajrzę do księgi kasowej.
Zadzwonił, kazał sobie przynieść książkę, zawierającą rachunki Gabryela Savanne, znalazł odpowiednie miejsce, i podsunął cyfry przed oczy Daniela i jego synowca.
— Widzicie, panowie — rzekł — milion sto tysięcy franków, do czego trzeba dodać jeszcze procent za trzy miesiące.
Urzędnik przebiegł wzrokiem szeregi cyfr.
Uderzyła go jedna data.
— Trzydziestego grudnia — przeczytał głośno. — Gabryel był u pana trzydziestego grudnia roku zeszłego.
— Tak.
— I pan mu dałeś trzysta tysięcy franków?
— Z których pokwitowanie znajduje się w mojej kasie.
— Ależ — zawołał Henryk — ojciec nie był w Paryżu 30-go grudnia, skoro tego dnia stanął dopiero w Tulonie. W niedzielę zrana, wprost z kolei, przyszedł do mego stryja na bulwar Malesherbes... w tem musi być pomyłka co do daty...
— Niema żadnej pomyłki co do daty, kochany panie Savanne — odparł rejent — to tylko pańska pamięć nie dopisuje... Kapitan Savanne znajdował się w Paryżu 30-go grudnia niezawodnie, bo jeszcze był u mnie po raz pierwszy 28-go tegoż miesiąca.
— Dwudziestego ósmego?
— Tak, i to po zapoznaniu się ze swym rachunkiem i podziękowaniu za zarząd interesów, zażądał odemnie trzysta tysięcy franków, ot ta suma jest tutaj zapisana.
Oczywiście nie miałem w swej kasie trzysta tysięcy franków w banknotach, trzeba było sprzedać papiery wartościowe nazajutrz na giełdzie, 30-go grudnia, więc w ciągu dnia oddałem mu fundusz, którego potrzebował.
Daniel Savanne rozmyślał.
Rejent, wstawszy z fotela, otworzył kasę, wyjął papier, złożony we czworo, rozwinął go i pokazał sędziemu śledczemu, oraz jego synowcowi.
— Oto pokwitowanie — rzekł — widzicie, panowie, że ma datę 30-go grudnia.
Obaj przybyli milczeli.
Zapytywali się w myśli:
— Dlaczego skłamał przed nami, utrzymując, że przybywa zrana 31-go grudnia, gdy znajdował się w Paryżu co najmniej już od trzech dni?
Po chwili milczenia Daniel podchwycił:
— Pozwoli mi pan zadać jedno pytanie?
— I owszem.
— Czy brat mój powiedział panu, jaki użytek zamierza uczynić z trzystoma tysiącami franków, które od pana odebrał?
— Tak. Stwierdziwszy, że pieniądze te przedstawiają procenty narosłe, które mógł był wydać, które byłby wydał z pewnością, gdyby był pozostał we Francyi, że zatem syn nie może mieć pretensyi, gdyby niemi rozporządził, podług swego upodobania, objaśnił mnie, że jeden z jego przyjaciół, przemysłowiec, którego interesy się chwiały, odwołał się do niego, prosząc go o ratunek, co też uczynić chciał, pożyczając mu trzysta tysięcy franków.
— I pan w to uwierzyłeś?
Jakże mógłbym był wątpić w słowa pańskiego brata?
— Czy wymienił panu przyjaciela, któremu tak szlachetnie przychodził z pomocą?
— Nie, i przyznaj pan, że delikatność nie pozwoliła mię go wypytywać w tym przedmiocie.
— To słuszne. Dziękuję panu za udzielone nam objaśnienia. Co zaś do majątku mego brata, należy on teraz do mego synowca, lecz w imieniu jego, proszę pana, abyś go zechciał zachować w swem ręku i czynić w dalszym ciągu dla syna, coś pan czynił dla ojca z takiem przywiązaniem i gorliwością.
— A ja będę panu tak wdzięczny, jak i mój ojciec — dodał Henryk Savanne.
Rejent podał rękę nowemu klientowi i odpowiedział:
— Uczynię to z całego serca.
Rozmowa się skończyła.
Stryj i synowiec opuścili kancelaryę przy ulicy Richeuliego i udali się razem na bulwar Malesherbes.
Młodzieniec wydawał się pod wrażeniem przygniatającego smutku, który zrodziło w jego duszy czytanie listów ojcowskich i tak niespodziewane objaśnienie rejenta.
— Niezawodnie — rzekł do stryja, zamierzając zachować dla siebie swoje myśli — biedny ojciec uniósł z sobą tajemnicę swego błędu; to, czegośmy się dowiedzieli, jest wyraźnym dowodem. Ryszard Verniere był jedynym jego powiernikiem, i ja nigdy się nie dowiem, o czem powinienem zapomnieć, wprzód przebaczywszy!...
— Może — odparł sędzia śledczy.
— Nie rozumiem cię, mój stryju... Czego się spodziewasz?.. Na co masz jeszcze nadzieję?..
— Mam nadzieję wnieść światło w otaczające nas ciemności...
— Jakim sposobem?
— Nie mogę ci wytłomaczyć w tej chwili, ale powtarzam ci, bądź pewny, że błąd, o który się oskarża twój ojciec nie należy do tych, jakie plamią honor, i że nawet, nie znając go, powinniśmy przebaczyć...
Przybywszy na bulwar Malesherbes, rozstali się.
Henryk zamknął się w swym pokoju, ażeby tam pracować, a Daniel w swym gabinecie, ażeby wszystko rozważyć.
On również — jak synowiec — uważał dziwne postępowanie brata, gdyż ten oznajmił, że przybył do Paryża dopiero 31-go grudnia.
U rejenta otrzymał niestety dowód tego kłamstwa, a nadto istniał jeszcze dlań inny, którego Henryk Savanne w strapieniu swem wcale nie zauważył, a który wynikał z listu, odczytanego przed kilku godzinami i napisanego przez Gabryela do Ryszarda Verniere.
Daniel odczytał ten list, w którym uderzyły go dwa zdania.
Wziął ołówek niebieski i je podkreślił.
Pierwsze zdanie było takie:
„Ty byłeś jedynym powiernikiem mych zgryzot... Ty tylko wiesz, co ja wycierpiałem... Zachowasz, żałując mnie, wspomnienie o tym wieczorze grudniowym, który przepędziłem przy tobie...“
Zatem w wieczór 30-go grudnia Gabryel znajdował się w fabryce Saint-Ouen, dokąd się udał, wychodząc od rejenta, który mu dał trzysta tysięcy franków.
Zatem nazajutrz zrana Ryszard Verniere na bulwarze Malesherbes, stawał się wspólnikiem Gabryela, udając, że go widzi po raz pierwszy po jego przyjeździe.
Istniała między nimi jakaś tajemnica?
X. tej zagadki pozostawało niewiadome dla sędziego śledczego.
Ale urzędnik przypomniał sobie, że Weronika Sollier mówiła mu o jego bracie i że jej zaprzeczył, gdy twierdziła, że wprowadziła kapitana Savanne do Ryszarda Verniere, wieczorem 30-go grudnia.
Przypomniał sobie, że była w jego gabinecie, w sądzie, w chwili, gdy Henryk przybył zgnębiony, przynosząc wiadomość o śmierci ojca, i że wtedy niewidoma, badana przez niego, odpowiedziała:
— Teraz już nie mam nic do powiedzenia panu.
Weronika musiała więc znać tajemnicę, powierzoną przez Gabryela Ryszardowi Verniere.
Skoro nie stało Ryszarda, należało się do niej zwrócić.
Drugie zdanie, które podkreślił brzmiało następująco:
„Żegnaj, mój stary przyjacielu, myśl o mnie i przez miłość dla mnie, czuwaj dobrze nad niem.“
Te ostatnie wyrazy szczególnie go uderzyły.
Nad kim Ryszard Verniere miał czuwać?
W tem była tajemnica Gabryela.
Urzędnik złożył list, zaadresowany do Ryszarda, i wziął drugi, pisany do niego przez brata.
Tu podkreślił również to zdanie:
„Jeżeli później dowiesz się o tej fatalnej tajemnicy, nie będziesz nielitościwym. Rozgrzesz mnie jak inni rozgrzeszyli.
Inni go rozgrzeszyli.
Kogo Daniel wskazywał pod tym wyrazem inni?
Jednym z nich był niezawodnie Ryszard.
Daniel długo siedział zamyślony, szukając w swym mózgu klucza tajemnicy i nie znajdując nic, mówił do siebie:
— Ta wizyta mojego brata w Saint-Ouen, w przeddzień dnia, kiedy Ryszard Verniere został zamordowany i okradziony, kiedy podpalono jego fabrykę, kiedy Weronika Sollier padła, ugodzona jak i on, kulą mordercy... Gdyby to wszystko miało z sobą związek?..
Sędzia śledczy wstał raptownie, chodził gorączkowo po gabinecie, potem, zbliżywszy się do biurka, wyciągnął szufladę i wyjął brelok, zabrany przez Magloira z zaciśniętej ręki zemdlonej Weroniki.
Długo mu się przyglądał, następnie położył na to samo miejsce i zamknął szufladę.
— Wybadam znowu Weronikę Sollier i kasjera Prieur... — szepnął. — Ja nie tracę odwagi... Muszę się dowiedzieć, jaką tajemnicę powierzył Gabryel Ryszardowi... i będę wiedział...