Martin Eden/XII
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Pewnego wczesnego wieczoru, gdy Martin zmagał się właśnie z nowym sonetem, w którym zamknąć próbował napróżno treść piękna, co jak lotny
tuman kłębiło mu się pod czaszką — zawołano go
do telefonu.
— Głos damy, wytwornej damy — zakpił przy
okazji pan Higginbotham. Martin podszedł do aparatu, wiszącego w kącie sklepu, i poczuł, jak opływa
go fala gorąca na dźwięk głosu Ruth. W walce z sonetem zapomniał był o jej istnieniu, teraz zaś na
dźwięk tego głosu miłość ogarnęła go nagle, jak potężna nawałnica. Cóż za głos! — Subtelny i słodki
niby strumień dalekiej, przymglonej muzyki, a może jak dzwonek srebrzysty o doskonałym kryształowo-czystym tonie. Żadna kobieta nie miała podobnego głosu. Było w nim coś płynącego z zaświatów. Martin tak był oczarowany, że zaledwie rozróżniał słowa panienki; musiał jednak opanować grę
twarzy, wiedząc, że oczy szwagra śledzą go, jak
szpiegi.
Ruth niewiele miała do powiedzenia: Norman
miał towarzyszyć jej na odczyt, ale rozbolała go głowa, więc niewiadomo co począć, są dwa bilety, i jeśli Martin nie wybiera się dziś nigdzie, to czy nie
zechciałby jej towarzyszyć?
Czyby nie zechciał? Przemocą zdusił radość głosu. Niesłychane! Dotychczas widywał Ruth tylko
w jej domu; nigdy nie ośmielił się prosić, by poszła z nim gdziekolwiek. Nagle, nieoczekiwanie,
wciąż jeszcze rozmawiając przez telefon, zapragnął
namiętnie umrzeć za tę dziewczynę. Wizje bohaterskich poświęceń zapalały się i gasły w rozgorączkowanej głowie. Kochał tak bardzo, tak straszliwie,
tak beznadziejnie. W tym momencie nieprzytomnej
szczęśliwości, kiedy Ona, ubóstwiana, raczy pójść
na odczyt z nim, Martinem Edenem — śmierć za
Nią wydała mu się jedynym sposobem okazania
wdzięczności. Była to wspaniała ofiarność serca,
znana każdemu, kto kiedykolwiek kochał prawdziwie.
Przyszła nagle, podczas banalnej rozmowy, w zamieci ognistej glorji. Umrzeć za Ruth — wiedział
napewno — znaczyło dobrze przeżyć życie i dobrze
umieć kochać. A lat miał przecie dwadzieścia jeden
i nie znał dotychczas miłości. Ręka drżała, kiedy
wieszał słuchawkę, i osłabł cały od nawałnicy wzruszenia. Oczy mu lśniły, twarz miał przeobrażoną,
oczyszczoną z marności ziemskich, uduchowioną
i świętą.
— Randka na mieście, hę? — zgrzytnął zębami
szwągierek. — Wiemy, co to znaczy; ani chybi,
skończy się w policji!
Martin jednak nie mógł zstąpić z wyżyn. Nawet bydlęca brutalność aluzji nie przywiodła go na ziemię. Ból i złość niedostępne mu były w tej chwili.
Posiadł przeżycie cudowne, odczuć mógł chyba tylko litość dla tego ludzkiego robaka. Przesunął po
nim oczyma, nie widząc. Jak we śnie pobiegł na górę, żeby się przebrać, i dopiero zawiązując krawat,
uświadomił sobie, że brzęczy mu w uszach jakiś
dźwięk ohydny. Po chwili zastanowienia pokrył go
z końcowem zdaniem pana Higginbothama, które
wcześniej nie zdołało przeniknąć do mózgu.
Kiedy frontowe drzwi mieszkania Ruth zamknęły
się cicho, i młodzi zeszli ze schodów — Martin poczuł się nieswojo. Towarzyszenie panience na odczyt nie jest zbyt łatwem szczęściem. Nie orjentował się wrogóle, co należy przedsięwziąć. Widywał
nieraz na ulicy, że panie z wyższej sfery szły pod
rękę z panami. Nie zawsze jednak. Martin więc nie
wiedział sam, czy pod rękę chodzi się tylko wieczorem, czy też może tylko z żoną, lub krewną?
Wchodząc na trotuar przypomniał sobie Minnie;
była zawsze bardzo wymagająca. Wyszedłszy z nim
na spacer po raz drugi w życiu, nieomieszkała przywołać go do porządku zato tylko, że szedł po wewnętrznej stronie chodnika; Minnie głosiła kanon,
iż kawaler iść winien po stronie zewnętrznej. Miała
też miły zwyczaj deptania po piętach, w celu przypomnienia, iż zejść należy na stronę zewnętrzną.
Martin dziwił się zawsze, skąd też zdobyła Minnie
owe prawidła etykiety, ale nie wiedział, czy aby
napewno przeniknęły one „z góry“.
— Spróbować nie zawadzi — zdecydował, znalazłszy się na ulicy, i poszedł obok Ruth po zewnętrznej stronie chodnika. Natychmiast jednak wyłonił
się drugi problemat: czy powinno się ofiarować ramię? Nigdy w życiu nie ofiarowywał kobiecie ramienia! Z dziewczętami, które znał był dawniej, nie
chodziło się pod rękę. Najpierw szło się obok siebie, a potem poprostu — ramię wokoło kibici, a kobieca główka na męskiem ramieniu (o ile ulica nie
była oświetlona). Tym razem jednak — co innego.
Ruth jest innym rodzajem kobiety. Trzeba przecie
coś przedsięwziąć!
Lekko więc, leciuteńko, zaokrąglił ku niej ramię,
tylko na próbę, nie zapraszając, ale ot tak, przypadkowo. I nagle — stała się rzecz cudowna: poczuł
lekką rączkę na swem ramieniu. Rozkoszny dreszcz
przeszył go od tego dotknięcia, i przez chwilę miał
wrażenie, iż ziemia usuwa mu się z pod nóg, on
zaś razem z ukochaną płynie w powietrzu. Wkrótce
jednak do rzeczywistości przywołała go nowa komplikacja. Przechodzili przez ulicę. Fakt ten przemieszczał Martina na wewnętrzną stronę chodnika.
Czy wobec tego należało puścić ramię panienki i stanąć u drugiego jej boku? I czy manewr ten powtarzać należy za każdym razem? Coś tu jest nie tak — pomyślał Martin i odtąd zdecydował nie zwracać
na nic uwagi i robić naiwnego. Ale i to rozwiązanie
nie zadowolniło go w zupełności, wobec czego, znalazłszy się na chodniku nie od strony jezdni, zaczął rozprawiać z powagą i zapałem, chcąc w ten sposób ewentualną niewłaściwość swego zachowania
zwalić na karb przejęcia się poruszonym tematem
i, co za tem idzie, roztargnienia.
Przechodząc przez Broadway, biedak stanął znowu oko w oko z nowem zagadnieniem: w świetle
latarni elektrycznej zobaczył Lizzie Connolly i jej
rozchichotaną przyjaciółkę. Przez błyskawicznie
krótką chwilę — zawahał się; potem — ręka w górę, kapelusz z głowy. Nie mógł zdradzić własnej
sfery — gestem tym pozdrowił nietylko samą Lizzie Connolly. Dziewczyna skinęła głową i spojrzała
wyzywająco — nie słodkiem i szlachetnem spojrzeniem Ruth, lecz ostrem łyśnięciem wspaniałych czarnych oczu, które z Martina przerzuciły się drapieżnie na jego towarzyszkę, taksując jej urodę, strój,
położenie społeczne. Chłopak dojrzał, że Ruth spojrzała również szybkiemi, lecz łagodnemi jak gołąb
oczyma, które jednak zauważyły wszystko: tanią
elegancję młodej robotnicy i jej twarz pod dziwacznym kapeluszem, modnym obecnie w sferach poddasza i suteryn.
— Cóż to za śliczna dziewczyna! — odezwała
się Ruth w chwilę później. Martin błogosławił jej
dobroć, lecz odrzekł tylko:
— Nie wiem. Zależy od gustu; mnie osobiście
nie wydaje się wcale ładna.
— Co też pan mówi! Nie wiem, czy jedna kobieta na tysiąc pochwalić się może równie prawidłowemi rysami. Są poprostu wspaniałe. Twarz jest tak czysto rzeźbiona, jak kamea. I oczy też bardzo
piękne.
— Tak pani sądzi? — rzucił Martin obojętnie;
dla niego istniała jedna tylko piękna kobieta na ziemi, a ta raczyła iść obok, z rączką wspartą na jego
ramieniu.
— Czy tak sądzę? Ależ panie Eden, gdyby ta
dziewczyna miała jakie takie pojęcie o ubieraniu
się, i gdyby nauczono ją ładnych ruchów, oczarowałaby zarówno pana, jak wszystkich zresztą mężczyzn.
— Należałoby przedtem nauczyć ją mówić —
zauważył — inaczej oczarowani mężczyźni nie zrozumieliby jej zupełnie. Pewien jestem, że pani nie
wiedziałaby, co znaczy każde z jej „naturalnych“
wyrażeń.
— Nonsens! Pan jest równie nieznośny jak Artur, kiedy chce postawić na swoim.
— Zapomina pani, jak pięknie mówiłem ja sam,
kiedyśmy się poznali. Od tego czasu nauczyłem się
właściwie nowego języka. Dawniej mówiłem tak,
jak dziś mówi ta dziewczyna; dzisiaj zaś pokusić
się mogę o tłumaczenie w pani języku, dlaczego pani nie zrozumie tamtej mowy. A czy pani wie, dlaczego ta dziewczyna tak krzywo się trzyma? Dawniej nie myślałem o takich rzeczach, lecz teraz myślę i zaczynam rozumieć... niejedno.
— Więc dlaczegóż?
— Dlatego, że całemi latami pracowała przy maszynie. Młode ciało jest plastyczne, ciężka praca urabia je z łatwością i zmienia zależnie od rodzaju zajęcia. Co do mnie, mogę od pierwszego spojrzenia
rozpoznać fach spotkanego na ulicy robotnika. Proszę spojrzeć na mnie. Dlaczego kołyszę się idąc? Bo
całe lata pracowałem na morzu. Gdybym przez ten
czas był, przypuśćmy, rzeźnikiem, chodziłbym równo, ale zato miałbym krzywe nogi. Tak samo rzecz
się ma z tą dziewczyną. Czy pani zauważyła, jakie
ostre, jakie twarde jest jej spojrzenie? Bo nikt o nią
nie dbał w dzieciństwie, nikt nie pieścił. Dbała sama o siebie, a młoda dziewczyna nie może, walcząc
o byt, zachować spojrzenia tak łagodnego i spokojnego jak... pani naprzykład.
— Zdaje się, że pan ma słuszność — odrzekła
cichutko Ruth. — A wielka szkoda. Taka śliczna
dziewczyna!
Martin spojrzał i dostrzegł blask współczucia
w błękitnych oczach. Przypomniał sobie, że miłuje
tę kobietę, i zatracił się cały we wdzięczności dla
losu, co zezwolił mu kochać, iść obok ukochanej,
a nawet — prowadzić ją pod rękę na odczyt.
— Któż ty jesteś, Martin Eden? — pytał sam
siebie, stając przed lusterkiem tegoż wieczora
w swojej izdebce. Patrzył długo i uważnie we własne oczy. — Ktoś ty jest? kto? Do kogo należysz?
Należysz prawnie do dziewczyn w rodzaju Lizzie
Connolly. Wraz z legjonami niewolników pracy należysz do tego wszystkiego, co niskie, brutalne, pozbawione piękna. Miejsce twoje pośród wołów roboczych, w brudnych norach, wśród dymu i smrodu zepsutych jarzyn. Jak te tutaj nadgniłe kartofle.
Gryź, psiakrew, spróbuj jak smakuje! A jednak —
wolno ci otworzyć mądrą książkę, słuchać pięknej
muzyki, rozkoszować się dobrym obrazem, rozmawiać najczystszą angielszczyzną, myśleć o rzeczach,
które nie obchodzą żadnego z twych braci, uciec
precz od wołów roboczych i rozmaitych Lizzie Connolly, ukochać bladego ducha kobiety o sto mil odległej, kobiety, co żyje pomiędzy gwiazdami. Ktoś
ty jest, i czem jesteś, pytam? I czy będzie co z ciebie?
Pogroził sam sobie pięścią, usiadł na brzegu łóżka i począł śnić z szeroko otwartemi oczyma. Potem wyjął zeszyt, podręcznik algebry, i pogrążył
się w równania kwadratowe. Godziny mijały. Gwiazdy gasły. Blady świt zaglądał w okna.