Martin Eden/XIII
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Improwizowany klub rezonujących socjalistów i filozofów ze sfer robotniczych, zbierający się pogodną godziną popołudnia w Parku Ratuszowym, — pomógł Martinowi do wielkiego odkrycia.
Raz lub dwa razy na miesiąc, mijając park po drodze do bibljoteki, chłopak zsiadał z roweru, przysłuchiwał się argumentom i za każdym razem wycofywał się z żalem. Ton dyskusji znacznie mniej
był wzniosły, niż przy stole państwa Morse. Mówcy
ani zbyt godni, ani zbyt poważni. Z łatwością tracili panowanie nad sobą, częstowali się wymysłami,
przekleństwa zaś i obelgi również nie były rzadkością. — Ze dwa razy Martin widział nawet, jak doszło do bójki. A jednak, pomimo wszystko, czuło
się coś żywego i prawdziwego w myślach tych ludzi.
Ich retoryka znacznie mocniej zaciekawiała umysł,
niż opanowane i spokojne dogmaty pana Morse.
Ludzie ci, mówiący zabójczą angielszczyzną, gestykulujący jak lunatycy, zwalczający ideje przeciwników z pierwotną zaciekłością dzikiego, zdawali się jednak być bliższymi życia, niż pan Morse
i jego nieodstępny druh, pan Butler.
Martin słyszał kilkakrotnie, jak w Parku Ratuszowym cytowano Spencera. Pewnego razu zjawił
się nawet wyznawca Spencera, stary włóczęga
w kurtce zapiętej szczelnie pod szyję, dla ukrycia
braku koszuli. Rozpoczęto jeneralną bitwę, pośród
dymu niezliczonych papierosów i ciągłego odpluwania tytoniowej goryczki. Stary włóczęga dzielnie dotrzymywał placu, pomimo to, iż jakiś zakamieniały socjalista robociarz podrwiwał: „Niemasz
Boga prócz Niepoznawalnego a Herbert Spencer
prorok jego“. Martin niezupełnie rozumiał o co
chodzi, ale zato jadąc dalej w kierunku czytelni,
wiózł ze sobą nowozrodzone zainteresowanie do
Herberta Spencera. Ponieważ zaś socjaliści najczęściej wspominali „Pierwsze zasady“ — Martin nieomieszkał zaopatrzyć się w tę książkę.
Tak oto zstąpiło wielkie objawienie. Raz już
Martin próbował był wziąć się do Spencera, wybrawszy jednak na pierwszy ogień „Zasady Psychologji“ przegrał na całej linji tak samo jak z panią Bławacką. Nie zrozumiał ani słowa i odniósł
książkę do czytelni. Owej jednak nocy — po algebrze,
fizyce i próbach przemożenia sonetu, położył się do
łóżka i otworzył „Pierwsze Zasady“. Ranek zastał
go przy czytaniu. Niepodobna było zasnąć. Nie
mógł też pisać dnia tego. — Leżał na łóżku, dopóki sen nie począł go morzyć. Wtedy spróbował
położyć się na podłodze i czytać, trzymając książkę
ponad głową, albo przewracając z boku na bok.
Następnej nocy przespał się i rano zasiadł do pisania, ale książka skusiła go wreszcie i na całe popołudnie pogrążył się w czytaniu, obojętny wszystkiemu na świecie, niepomny nawet, iż właśnie to
popołudnie spędzał zwykle u Ruth. Istnienie świata zewnętrznego przypomniał mu dopiero imć Higginbotham, który, wpadłszy do pokoju, zapytał zjadliwie, czy szwagierek nie myśli przypadkiem, że
oni utrzymują restaurację.
Martina Edena całe życie pożerała ciekawość.
Pragnął wiedzieć, wszystko wiedzieć i to właśnie
pragnienie gnało go poprzez bujny świat zdarzeń
i przygody. Dziś jednak posłyszał od Spencera, iż
nigdy nic nie wiedział i nie byłby się dowiedział,
gdyby nie przerwał był upartych wędrówek po lądzie i morzu. Dotykał bowiem tylko powierzchni
rzeczy, obserwował oderwane zjawiska, akumulował fragmenty faktów, czynił drobne, powierzchowne uogólnienia: bez metody, w sposób kapryśny,
nieporządny i przypadkowy. Obserwował przypuśćmy mechanizm lotu ptaków i rezonował na temat
z pełnem — zdawałoby się — zrozumieniem; nigdy
jednak nie przyszło mu do głowy, że należy postarać się o wytłumaczenie procesu rozwojowego ptaków, jako organizmów latających. Nie śniło mu się
nawet, że mógł istnieć proces podobny. Fakt, iż
ptaki mogły stawać się był wprost nie do pomyślenia! Istniały zawsze. Zdarzyły się poprostu.
A wszystko inne — tak samo jak owe ptaki. Nieumiejętne i niepoprzedzone odpowiedniem przygotowaniem zakusy filozoficzne Martina pozostały bezpłodne. Średniowieczna metafizyka Kanta nie
dała mu klucza prawdy i przyczyniła się tylko do
chwilowego zwątpienia w siły własnego umysłu.
W ten sam sposób, próby zapoznania się z teorją
ewolucji ugrzęzły w beznadziejnie naszpikowanym
technicznemi terminami dziele Rornanesa. Martin
nie zrozumiał nic i jedynym wnioskiem, do jakiego
doszedł po przeczytaniu, było, iż cała ta ewolucja
jest jakąś zasuszoną i przysypaną piaskiem teorją,
uznawaną przez nieliczną garstkę drobnoludków,
zagrzebanych w olbrzymie i niezrozumiałe słowniki. Obecnie dowiedział się, że teorją ewolucji
przestała już nawet być teorją, a stała się ogólnie
wiadomem i uznanem objaśnieniem procesu rozwojowego świata i że uczeni nie dyskutują już o jej
prawdziwości, a różnią się jedynie w poglądach na
jej przebieg.
Wtedy to właśnie objawił się chłopakowi Spencer, ten, który uorganizował wiedzę w całość, sprowadził wszystko do jedności, wypracował ostatnie
przesłanki i podsunął przed oszołomione oczy
wszechświat tak skonkretyzowany, że aż podobny
do modelu statku, budowanego czasem przez marynarzy i chowanego troskliwie pod szklanym kloszem. Nie istniały już kaprysy, ani przypadki.
Wszystko było prawem. Posłuszny prawu był lot
ptaka i w imię tegoż prawa, plazma ożywiona fermentem poruszyła się ongiś, urosła, rozwinęła skrzydła, tułów, kończyny i stała się ptakiem.
Martin krok za krokiem wznosił się ku intelektualnemu życiu, tym razem zaś wzniósł się wyżej
niż kiedykolwiek. Wszelkie rzeczy stworzone od
słaniały mu zwolna swe tajemnice. Upajał się poznaniem. Nocami przez sen współżył z bogami
w przepotężnych zjawach. W dzień krążył jak zaczarowany, z pustemi oczyma, zatraconemi w nowoodkrytym cudzie wszechświata. Między ludźmi,
przy stole, głuchy był na rozmowy o sprawach nieważnych, przyziemnych, nieustannie prąc wytężonym umysłem naprzód, w poszukiwaniu przyczyn
i skutków każdej rzeczy. W talerzu majaczyło mu
się odbicie słońca i odbudowywał wstecz dzieje jego
energji, poprzez wszystkie przemiany, aż do źródła
o setki miljonów mil odległego, albo szkicował drogę jego w przyszłość, aż do sprężystych mięśni własnego ramienia, które pozwalają krajać żywność,
aż do komórek własnego mózgu, które wydają mięśniom rozkazy ruchu. Wtedy widzenie wewnętrzne
ukazywało mu to samo słońce w głębi czaszki. Żył
jak porażony nadmiernym blaskiem, nie słysząc
przyśpiewek Jima, nie spostrzegając trwogi na twarzy siostry, ani niedwuznacznego gestu, którym pan
Higginbotham rysował kółka na własnem czole dla
oznaczenia, że coś się popsuło w główce kochanego
szwagierka.
Najsilniejsze wrażenie wywarła na Martinie jedność wszystkich nauk — jedność wiedzy. Dotychczas zaciekawiało go wiele rzeczy i wszystko, cokolwiek zdobywał, umieszczał w oddzielnych skrytkach pamięci. Tak naprzykład, dział wiadomości o morzu zaopatrzony był nader obficie. Niemniej
bogaty był dział wiadomości o kobietach. Oba jednak nie miały ze sobą nic wspólnego; dwie skrytki
pamięci nie łączyły się wzajemnie. Wydawało się
dziwacznem niepodobieństwem, żeby w wielkim kotle wiedzy połączyć było można histeryzującą kobietę ze statkiem, co pruje fale i walczy z burzą.
Dopiero Herbert Spencer przekonał go, iż nietylko
nie było to niepodobieństwem, lecz że odwrotnie,
brak łączności był niemożliwością. Każda rzecz łączy się w każdą inną, od najdalszej gwiazdy, w olbrzymich przestrzeniach świata, do mirjadów atomów w ziarnku piasku pod nogą człowieka.
Nowy ten światopogląd stał się dla Martina źródłem niewyczerpanego zainteresowania. Bezustannie szukał związku przyczynowego pomiędzy wszystkiemi rzeczami pod słońcem, a nawet po drugiej
stronie słońca. Przypominał sobie najbardziej niewspółmierne przedmioty i nie mógł się uspokoić,
dopóki nie znalazł ich wzajemnego ustosunkowania — ustosunkowania pomiędzy miłością, poezją,
trzęsieniem ziemi, ogniem, grzechotnikiem, tęczą,
drogiemi kamieniami, monstrualnością, zachodem
słońca, rykiem lwów, zapalonym gazem, kannibalizmem, pięknem, morderstwem, dźwignią i jej punktem oparcia, a wreszcie tytoniem. W myśli unifikował sobie wszechświat, brał go w ręce, oglądał,
wędrował przez jego ścieżki, aleje i dżungle nie
jak przerażony podróżny, w gąszczu tajemnic szukający nieznanej sobie mety, lecz jak spokojny obserwator, co patrzy, znajduje i bada wszystko, cokolwiek zapragnie. Im więcej zaś wiedział, tem namiętniej uwielbiał wszechświat, jego życie i swoje
własne pośród niego istnienie.
— Ty warjacie, — przemawiał niekiedy do swego odbicia w lustrze. — Chciałeś pisać, próbowałeś
pisać, a nie miałeś nic we łbie, o czem pisaćby warto. Cóżeś tam miał? Garstkę dziecinnych spostrzeżeń, trochę niedopieczonych sentymentów, całe mnóstwo niedojrzałego piękna, serce przepełnione miłością i ambicją tak wielką, jak miłość, a tak nieporadną, jak twoje nieuctwo. I ty chciałeś pisać!
Byłeś przecie u samego startu do zdobywania czegoś, o czem wogóle pisać można. Jakeś się ważył
stwarzać piękno, nie wiedząc nic o samej piękna
istocie? Chciałeś pisać o życiu, nie znając jego cech
zasadniczych. Chciałeś pisać o świecie, a zasada jego
egzystencji była ci obca. Cóż mógłbyś powiedzieć,
prócz: nic nie wiem? Ale uszy do góry, Martin,
mój chłopcze! Będziesz jeszcze pisał. Umiesz mało,
bardzo mało, ale jesteś na dobrej drodze. Pewnego
dnia, jeśli szczęście dopisze, zbliżysz się nieco do
możności wiedzenia tego, co wiedzieć należy. Wtedy
będziesz pisał.
Zwierzył Ruth swe Wielkie Objawienie, dzieląc
się z nią cudem swej radości. Panienka jednak nie
okazana zbytniego entuzjazmu. Taktownie wysłuchała; zdawała się znać tę sprawę z własnych studjów, nie wstrząsnęło to nią jednak tak głęboko,
jak Martinem. Chłopak byłby niemile zdziwiony, gdyby sobie nie wyperswadował, że Ruth zdążyła
już oswoić się z tem, co dla niego miało upajającą
świeżość. Artur i Norman, jak się okazało, wierzyli w ewolucję i czytali Spencera, nie doznali jednak żadnego wstrząsającego wrażenia. Zato czubaty młodzieniec w binoklach, Will Olney, sarknął
nieżyczliwie i powtórzył znany już Martinowi aforyzm: „Niemasz Boga, prócz Niepoznawalnego,
a Herbert Spencer, jego prorok“.
Martin jednak przebaczył mu to sarknięcie, ponieważ odkrył, iż Olney nie jest bynajmniej zakochany w Ruth. Zczasem zdołał nawet z pewnych
drobnych szczegółów wywnioskować, iż Olney nie¬
tylko nie dba o względy panny, lecz odwrotnie, czuje do niej zdecydowaną antypatję.
Martin nie mógł tego zrozumieć. Fenomen taki
nie dawał się pogodzić z innemi fenomenami świata. Pomimo to, Martin współczuł szczerze młodzieńcowi, któremu jakiś dziwaczny kaprys natury
nie pozwala odczuć piękna i subtelności dziewczyny. Nieraz w niedzielę wyjeżdżali wszyscy razem
na rowerach za miasto i Martin miał sposobność
obserwowania stanu zbrojnej neutralności, istniejącej pomiędzy Ruth o Olney‘em. Ten ostatni przyjaźnił się z Normanem i pozostawiał Arturowi
i Martinowi dotrzymywanie towarzystwa panience,
za co Martin odczuwał dlań prawdziwą wdzięczność.
Niedziele podobne uważał za dni wielkiego święta. obcował bowiem na równej stopie z młodymi ludźmi, należącymi do sfery Ruth. Rzecz dziwna jednak, iż niezależnie od długich lat, spędzonych przez
nich na systematycznem kształceniu, Martin czuł się
równy im umysłowo, godziny zaś spędzone na ogólnej rozmowie traktował jako ćwiczenia praktyczne
z namiętnie studjowanej gramatyki. Porzucił już
był podręczniki dobrego wychowania, polegając jedynie na żywym przykładzie. Z wyjątkiem chwil
jakiegoś szczególnego uniesienia, Martin zawsze
miał się na baczności i czujnie a nieznacznie obserwował sposób bycia nowych towarzyszy, ucząc się
kurtuazji i pewnych subtelnych szczegółów postępowania.
Fakt, iż Spencera czytywano i znano nader mało,
był dla Martina przez czas dłuższy źródłem niespodzianek. — Herbert Spencer, hm, tak, tak, wielki umysł — zawyrokował pewnego razu bibljotekarz w taki sposób, jakby nie wiedział nic o zawartości tego „wielkiego umysłu“.
Pewnego wieczoru, przy obiedzie, na którym
obecny był pan Butler, Martin skierował rozmowę
na temat Spencera. Pan Morse z goryczą zarzucił
angielskiemu filozofowi agnostycyzm, przyznał się
jednak, że nigdy nie czytał „Pierwszych Zasad“.
Pan Butler oświadczył wręcz, że nie ma cierpliwości do Spencera, że nie przeczytał ani słowa i przypuszcza, że obejdzie się bez tego doskonale. W umyśle Martina kiełkować poczęły pewne wątpliwości i gdyby posiadał mniejszą samodzielność sądu, przyjąłby może ogólną opinję i porzucił swego Spencera. Będąc jednak sobą, doszedł do wniosku, iż światopogląd spencerowski jest nader przekonywający,
to też (jak sformułował sam sobie) wyparcie się
Spencera byłoby równe tej nieostrożności, jaką popełnia żeglarz, wyrzucając za burtę kompas i chronometr. Tak więc przeszedł Martin na gruntowne
studja teorji ewolucji, coraz bardziej opanowując
przedmiot i czując się podtrzymanym przez głosy
tysięcy niezależnych pisarzy. Im bardziej zaś studjował, tem więcej odkrywał dziedzin niepoznanych, wobec czego żal, iż doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, prześladował go chronicznie.
Pewnego razu, z powodu tej nieznośnej krótkości dnia, Martin zdecydował rzucić algebrę i geometrję. Trygonometrji jeszcze nawet nie zaczynał.
Po niejakim czasie wykreślił również chemję ze
spisu swych nauk.
— Nie jestem specjalistą — bronił się przed
Ruth, — ani nie mam zamiaru nim zostać. Zbyt
dużo jest olbrzymich dziedzin wiedzy, żeby jeden
człowiek opanować mógł choćby dziesiątą część
przez czas swego życia. Chodzi mi o zdobycie ogólnego wykształcenia. Jeśli będę potrzebował jakichś
wiadomości specjalnych — zajrzę do dzieł specjalistów.
— O ileż lepiej posiadać to wszystko samemu! — zaprotestowała panienka.
— Zupełnie zbyteczne. Należy tylko umieć korzystać z pracy specjalistów. Od tego właśnie są
specjaliści. Wchodząc tu, zauważyłem kominiarzy przy pracy; są oni specjalistami, a kiedy skończą
swoją robotę, pani korzystać będzie z oczyszczonego kominka, nie wiedząc nic o jego konstrukcji.
— Obawiam się, że przykład jest trochę naciągany.
Ruth popatrzała znacząco, a chłopak odczuł lekki
wyrzut w jej spojrzeniu. Niemniej jednak, pewien
był własnej słuszności.
— Wszyscy myśliciele, twórcy wielkich syntez,
najpotężniejsze umysły świata — opierają się na
specjalistach. Czyni to między innymi Herbert
Spencer, budując uogólnienia filozoficzne na odkryciach tysięcy wynalazców. Musiałby żyć ze sto
lat, żeby porobić je samemu! Tak samo Darwin;
posługuje się wszystkiem, czego nauczyli go botanicy i hodowcy.
— Martin ma rację — odezwał się Olney. —
Wiesz pan, do czego dążysz, Ruth zaś nie wie ani
czem jest, ani czego chce. No — niewątpliwie —
uprzedził jej protest. — Wiem, wiem, pani nazwie to ogólną kulturą. Lecz w takim razie obojętną jest rzeczą, co się studjuje. Może pani studjować francuski, niemiecki, albo cisnąć to wszystko i pogrążyć się w esperanto. Osiągnie pani
ten sam poziom kultury. Równie dobrze może pani
zająć się greką lub łaciną, chociaż to się nigdy na
nic nie przyda. Przecie to równie dobra kultura!
A jednak nie. Panna Ruth studjuje starongielski,
jest znacznie mądrzejsza, niż przed dwoma laty
i napewno nie pamięta nic więcej ponad: „When that sweet April with his showers soote“ — no
czyż nie tak? Wystarczyło to jednak do osiągnięcia
upragnionego poziomu kultury — dodał z uśmiechem, po raz drugi nie dopuszczając Ruth do głosu. — Wiem o tem dobrze, byliśmy przecie w tej
samej klasie.
— Mówi pan o kulturze wyłącznie jak o środku
do osiągnięcia pewnego celu! — wykrzyknęła panienka; oczy jej zabłysły, na policzki wystąpiły wypieki. — Dla mnie kultura jest celem sama w sobie.
— Martin jednak pragnie czego innego.
— Skądże pan może wiedzieć?
— No, czego pan pragnie, Martin, hę? — zagadnął Olney, tym razem zwracając się ostentacyjnie do młodego marynarza. Martin poczuł się nieswojo i spojrzał błagalnie na Ruth.
— Tak, tak, proszę powiedzieć, czego pan pragnie; — nalegała panienka — to rozstrzygnie spór.
— Hm, niewątpliwie chodzi mi o ogólną kulturę — wykręcał się chłopak. — Kocham piękno, a
kultura jest umiejętnością subtelnego odczuwania
piękna.
Skinęła głową i spojrzała triumfalnie.
— Bzdury! — rzucił się Olney — sami o tem
państwo wiecie. Martin szuka karjery, a nie żadnej
„kultury ogólnej“, lub w szczególności „kultury
artystycznej“. Przypadkowo jednak tak się złożyło,
że kultura artystyczna jest mu w danym wypadku
potrzebna do karjery. Gdyby chciał zostać naprzykład chemikiem, kultura owa byłaby mu mniej potrzebna. Martin chce pisać, ale boi się do tego przyznać, żeby racja została po stronie pani... A dlaczego Martin chce pisać? — ciągnął nieubłaganie
Olney. — Dlatego, że nie tarza się w złocie.
A dlaczego panna Ruth studiuje swój staro-angielski i napawa się „ogólną kulturą“? Dlatego, że
nie potrzebuje sama zarabiać na życie. Papa dba
o wszystko; papa kupuje sukienki i inne różności.
Cóż za realna korzyść z całego ogólnego wykształcenia Artura, Normana, mojego etc. Siedzimy po
uszy w kulturze, lecz jeśli nasi tatusiowie zbankrutują pewnego pięknego poranka, na drugi dzień
zetniemy się przy egzaminie na nauczycieli ludowych. Stosunkowo najlepszą posadę dostanie panna
Ruth: nauczycielki w wiejskiej szkółce, albo „mistrzyni fortepianu“ w pensjonacie dla panienek.
— A czemże zostanie szanowny pan? — zapytała.
— Niczem nadzwyczajnem w każdym razie.
Mógłbym zarobić z półtora dolara dziennie całej
parady, o ile zostałbym instruktorem w natłoczonym klubie Hanley’a. Powiadam, „o ilebym został“,
gdyż zupełnie możliwe, że wylanoby mnie po upływie tygodnia za notoryczne niedołęstwo.
Martin uważnie słuchał dyskusji i pomimo to,
że przyznawał rację Olney’owi, raził go lekceważący sposób traktowania Ruth. Podczas rozmowy
skrystalizowało mu się w myśli nowe pojęcie o miłości: rozum, słuszność, logika, wszystko to milkło
wobec kochania. Jest rzeczą najzupełniej obojętną, czy umiłowana kobieta rozumuje słusznie, czy niesłusznie. Miłość przerasta rozum. Mimo, że Ruth
nie oceniła jego szlachetnego pragnienia konkretnych zdobyczy, nie stała się przez to ani trochę
mniej godna kochania. Po dawnemu była nieskończenie pociągająca, a to co myślała nie zmniejszało
ani trochę jej ponęt.
— O co chodzi? — zapytał nagle Martin, usłyszawszy zwrócone ku sobie jakieś pytanie 0lney’a.
— Powiadam właśnie, że mam nadzieję, iż nie
będzie pan tak nierozsądny, żeby się brać do łaciny.
— Łacina, to więcej niż kultura — przerwała
Ruth — to podstawa wszelkiej kultury.
— No cóż, wobec tego weźmiesz się pan do łaciny? — nastawał Olney.
Martin był zakłopotany. Czuł, że Ruth czeka niecierpliwie na jego odpowiedź.
— Przypuszczam, że nie będę miał czasu — wyrzekł nareszcie. — Chciałbym, ale nie zdążę.
— Widzi pani, Martin nie szuka kultury jako
takiej — wywnioskował Olney, — co innego chce
zdobyć, do czego innego dojść.
— O, ale łacina jest doskonałym treningiem;
stwarza dyscyplinę umysłową. — Ruth spojrzała
wyczekująco na Martina, jak gdyby spodziewając
się, że chłopak zmieni zdanie. — Rzecz wiadoma,
że np. miłośnicy foot-ball’u trenują się przed decydującą grą. Treningiem myśliciela jest łacina.
— Tralala! Wmawiają nam to w dzieciństwie,
ale jest coś, czego nie mówią nam wcale. Zczasem dopiero domyślamy się sami. — Olney spauzował
dla efektu i wreszcie dokończył: — Mówią nam, że
każdy gentleman powinien uczyć się łaciny, nie powiedzą jednak nigdy, że gentleman powinien łacinę
umieć.
— O, przepraszam, to już jest nieładnie! — zawołała Ruth. — Wiedziałam, że pan tak skieruje
rozmowę, żeby się móc wykręcić.
— Jest nietylko ładnie, ale i rozumnie — odparował Olney. — Jedyni ludzie znający dziś u nas
łacinę, to aptekarze, prawnicy i profesorowie tejże
łaciny. Jeżeli Martin pragnie zostać jednym z nich,
cofam się na całej linji. Ale cóż to ma wspólnego
ze Spencerem? Martin odkrył właśnie Spencera
i szaleje. Dlaczego? Bo Spencer prowadzi go w pewnym kierunku. Ten sam Spencer jednak nie zaprowadzi nigdzie pani ani mnie. My bowiem nie mamy
dokąd iść. Pani wyjdzie zczasem zamąż, ja zaś nie
będę miał nic lepszego do roboty, jak pilnowanie
adwokatów i agentów handlowych, obracających
kapitałami, które po najdłuższem życiu pozostawić
mi raczy papa.
Olney wstał, żeby wyjść, ale przy drzwiach odwrócił się jeszcze i cisnął pożegnalną strzałę:
— Radzę dać spokój Martinowi, panno Ruth. On
sam najlepiej wie, czego mu potrzeba. Niech pani
spojrzy tylko na rezultaty dotychczasowe. Doprawdy, Martin mnie zawstydza. Wie więcej o życiu,
ziemi, ludziach i wszelkich sprawach tego świata,
niż Artur, Norman, ja, a wreszcie nawet pani, pomimo swojej łaciny, francuszczyzny, staro-angielszczyzny i całej kultury.
— Przepraszam bardzo, panna Ruth jest moją
mistrzynią — odparł rycersko Martin. — Jej tylko
zawdzięczam te okruchy wiadomości, jakie posiadam.
— Gadaj zdrów! — zaśmiał się Olney, spoglądając złośliwie na dziewczynę. — Czekałem już pańskich zapewnień, że Spencera czytujesz również
z polecenia panny Ruth. Ale jakoś pan nie zaryzykował. Panna Ruth wie o Darwinie i ewolucji niewiele więcej, niż ja o świątyni króla Salomona. Ale
ale, jakże brzmi ta karkołomna definicyjka spencerowska o jakiejś rzeczy, czy też każdej innej, którą to definicyjką uczęstował nas pan przed paru
dniami? — Coś niepojętego, niesamowitego! Ciśnijno pan to zdańko panience i przekonasz się, czy
zrozumie choć jedno słowo. Bo to, uważa pan, nie
należy do „kultury“. No, pięknie, ale jeśli weźmiesz się pan do łaciny — stracę dla pana wszelki
szacunek.
Martin, pomimo zainteresowania dyskusją, wyczuwał w niej nieustannie jakiś drażniący ton. Mówiło się o studjach, dotykało istotnych podstaw i zasad wiedzy, ale sztubacki ton rozmowy przeczył
wielkości przeżyć Martina i obcy był potężnemu
chwytowi, z jakim chłopak wpijał się w świat, obcy
dreszczom kosmicznego zachwytu, przeszywającym
aż do bólu, a przedewszystkiem obcy rodzącej się
świadomości, że duch ludzki zdołał ujarzmić i opanować wszystko. Porównywał się sam do poety, wyrzuconego przez morze na brzeg obcego lądu, poety
pełnego piękna i mocy, lecz nadaremnie starającego
się wyśpiewać pieśń swą w surowym a barbarzyńskim języku nowych współrodaków. Czyż nie to
właśnie spotkało jego, Martina? Żywo, aż do bólu
żywo, czuł potężne tętno wszechświata, a jednak
zmuszony był włóczyć się poomacku wśród sztubackich problamatów i debatować nad tem, czy będzie, lub nie będzie uczyć się łaciny.
— Cóż u licha ma do tego łacina? — zapytywał
wieczorem własnego odbicia w lustrze. — Zostawmy prochy w grobie. Czemuż mną i pięknem, które
jest we mnie, mieliby rządzić umarli? Piękno żywe
jest i nieśmiertelne. Mowy ludzkie rodzą się i mijają. Stają się popiołem umarłych.
Nagle uderzyła go świadomość, że jednak wcale
nieźle wypowiadać umie myśli i równocześnie zdziwił się, dlaczego nie potrafi mówić tak w obecności
Ruth; przy niej był tylko uczniakiem i mówił językiem uczniaka.
— Dajcie mi czas! — zawołał nagle. — Dajcie
mi czas!
Czas! Czas! Czas! — była to jego nieustanna skarga.