<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XIV

Nie ze względu na Olney’a i nawet naprzekór miłości swej dla Ruth, zdecydował Martin ostatecznie nie brać się do łaciny. Pieniądze — to czas, tyle zaś było rzeczy pilniejszych niż łacina, tyle wiedzy nietkniętej, natrętnie kuszącej. Pozatem — należało przecie pisać, należało zarabiać. Dotychczas nic jeszcze nie przyjęto do druku. Dwie pliki rękopisów wędrowały bez końca od redakcji do redakcji. W jaki sposób udaje się innym? Martin spędzał długie godziny w bezpłatnej czytelni, przeglądając to, co napisali inni, studjując cudzą pracę uważnie i krytycznie, porównywając ją z własną i podziwiając szczerze ów tajemniczy sposób, który umożliwił im sprzedaż utworów.
Oszołomiała go ogromna ilość drukowanego materjału, zupełnie martwego. Ani światła, ani ruchu, ani barwy, ani najlżejszego oddechu życia, a jednak wszystko szło, szło, po dwa centy za wyraz, po dwadzieścia dolarów za tysiąc, jak obwieszczały reklamy. Martina gniewały niezliczone ilości krótkich opowiadań, pisanych lekko i niegłupio, (przyznać to musiał), lecz najzupełniej pozbawionych realizmu i nerwu. Życie było tak dziwne i cudowne, tak pełne zagadnień, marzeń i bohaterskich zmagań, a jednak owe nowele zajmowały się wyłącznie przeciętnością. Martin czuł do głębi powagę, bujność i napięcie życia, jego znój i gorączkę, jego wysiłek i dziki bunt. Oto temat! Unieśmiertelnić ofiary straconych nadziei, uwieńczyć szaleńczych kochanków i tytanów walczących w najwyższym wysiłku, a otoczonych tragizmem i grozą, rozkazujących życiu, by drżało i łamało się od ich potężnych zapasów.
A jednak, jednak beletrystów z czasopism zdawały się interesować wyłącznie typy à la Butler, mizerne groszoroby i przeciętne afery miłosne przeciętnych mężczyzn i kobiet. Czy nie decyduje tu właśnie przeciętność samych redaktorów? Czy też wszyscy; poprostu boją się prawdy — ci autorzy, redaktorzy, wydawcy, czytelnicy?
Główną jednak troską Martina było to, że nie znał i nigdy nie widział żadnego z autorów, ani wydawców. Nie znał nawet nikogo, ktoby próbował pisać. Nie miał się kogo poradzić, zapytać, posłuchać. Wkońcu począł nawet wątpić, czy owi wydawcy i redaktorzy są rzeczywistymi ludźmi. Zdawaćby się mogło, że są raczej kółkami maszyny.
Tak właśnie — maszyny. Martin wkładał całą duszę w nowele, artykuły, wiersze i powierzał ją maszynie: składał kartki rękopisu, umieszczał je wraz z markami na odpowiedź w stereotypowej kopercie, kopertę tę zaklejał, znowu zaopatrywał w marki i wreszcie wszystko razem wyrzucał do skrzynki pocztowej. Wędrowało to przez cały kontynent i po pewnym czasie listonosz zwracał rękopis w innej, długiej kopercie, opatrzonej markami, które sam posłał był niegdyś. Nie, po drugiej stronie nie było stanowczo wydawcy człowieka, lecz nader sprytnie urządzony system kół i kółeczek, co przekładały tylko rękopis z jednej koperty do drugiej i naklejały marki. Zupełnie tak, jak w „słodkim automacie“, do którego wrzucało się miedziak, poczem z metalicznym chrzęstem opuszczającej się monety wyskakiwały dwa karmelki lub tabliczka czekolady. Rodzaj łakoci zależał od otworu, do którego wrzuciło się monetę. Tak samo działa maszyna wydawnicza. Jedna jej część przynosi czeki — druga zawiadomienia o zwrocie. Dotychczas trafiał Martin zawsze do drugiej.
Owe drukowane zawiadomienia dopełniały wrażenia straszliwego automatyzmu całego procesu. Brzmiały zawsze w stereotypowy sposób, Martin zaś otrzymał ich całe setki, po tuzinie albo i więcej na każdą ze swych literackich pierwocin. Czułby się uszczęśliwiony, gdyby pośród wszystkich tych kartek znalazł choć kilka słów prywatnych, osobistych. Ani jeden z redaktorów nie dał znaku życia. Pozostawała więc tylko konkluzja, że tam, po drugiej stronie, niema istot ludzkich, lecz skomplikowany system dobrze naoliwionych kółek i trybów, nieomylnie działających w maszynie.
Martin umiał walczyć dzielnie, wspaniałomyślnie, zuchwale i rad byłby całemi latami karmić tak sobą tajemniczą maszynę, ale krwawił już śmiertelnie, tygodnie więc, nie lata, rozstrzygnąć były winne o wyniku walki. Każde zsumowanie tygodniowych wydatków uświadomiało go o zbliżającej się ruinie, ostatecznie zaś przeważyło szalę rozesłanie raz jeszcze ze czterdziestu rękopisów. Nie kupował już książek, oszczędzał jak najskrupulatniej, próbując odwlec nieunikniony koniec; prawdę powiedziawszy jednak, oszczędzać nie umiał i własnoręcznie o tydzień przybliżył chwilę krytyczną, podarowawszy siostrze Marian pięć dolarów na suknię.
Walczył w ciemnościach, pozbawiony rady i zachęty, osaczony przez zniechęcających. Nawet Gertruda spoglądała nań, jak gdyby pytająco. Początkowo, z siostrzaną pobłażliwością tolerowała to, co uważała za warjackie wybryki; teraz jednak, w swej siostrzanej troskliwości zaniepokoiła się poważnie, czy ekstrawagancje nie przechodzą w obłąkanie. Martinowi dokuczało to boleśniej, niż ostentacyjna i jadowita pogarda Higginbothama. Martin wierzył w siebie, ale nikt nie podzielał jego wiary, nawet Ruth. Pragnęła, żeby poświęcił się wyłącznie studjom i chociaż nigdy wyraźnie nie potępiła jego prób pisarskich, nie pochwala ich również.
Dotychczas Martin nie proponował jej ani razu czytania swych utworów. Pochłaniały ją w całości prace uniwersyteckie, chłopak zaś nigdy nie pozwoliłby sobie zabierać jej drogiego czasu. Ukończywszy jednak pracę i uzyskawszy stopień naukowy — Ruth zwróciła się doń sama z prośbą o przeczytanie czegoś. Martin był w siódmem niebie. Oto sędzia prawdziwy! Ruth — Bachelor of Arts! Studjowała literaturę pod kierunkiem fachowców. Redaktorzy znali się może również — Ruth jednak sądzić będzie inaczej. Nie wręczy mu przecie drukowanego zawiadomienia, ani nie poinformuje sucho, iż brak upodobania do jego prac dowodzi bezwarunkowo braku wszelkiej ich wartości.
Porozmawia z nim ciepło, żywo, po ludzku, odezwie się po swojemu, wesoło, jasno, a przedewszystkiem — i to jest najważniejsze — zobaczy prawdziwego Martina Edena, oceni wartość jego duszy i serca i dojrzy, choć dalekie, błyski jego marzeń i siły.
Martin zebrał kilka kopij swoich nowel i — zawahawszy się chwilę, dorzucił jeszcze — Liryki Morza. — Pewnego czerwcowego popołudnia wsiedli na rowery i pojechali na ulubione pagórki za miasto. Martin po raz drugi w życiu znalazł się z dziewczyną poza jej domem i, podczas gdy sunęli w balsamicznem cieple powietrza, leciutko drgającem od świeżego oddechu morza, przeniknęła chłopaka głęboka świadomość, jak piękny i dobrze urządzony, jest świat, jak słodko jest żyć i kochać.
Zostawili rowery przy drodze i weszli na szczyt pagórka, na ciemnozłotą polankę, gdzie spalona od słońca trawa wydychała suchą a słodką woń żniw.
— Spełniła swoje — odezwał się Martin, kiedy Ruth usiadła na jego rozpostartym płaszczu, on zaś na ciepłej ziemi. Wdychał woń rumianych ziół, co poiły słodyczą i kołysały myśl, każąc jej od szczegółów rozpościerać się ku uogólnieniom. — Ta trawa ukończyła swoje zadanie, wypełniła cel istnienia, — ciągnął, gładząc tkliwie źdźbła suche a szeleszczące. — Pełna ambicji parła w górę wśród przeciwności minionej zimy, przewalczyła gwałtowność wczesnej wiosny, kwitła, wabiła owady i pszczoły, rozsypała w lecie dojrzałe nasiona, zmierzyła się z własnem zadaniem, z otaczającym światem, i wreszcie...
— Dlaczego patrzy pan na wszystko tak przeraźliwie, realistycznie? — przerwała Ruth.
— Dlatego zapewne, że przestudjowałem teorję ewolucji. Prawdę mówiąc, niedawno dopiero stworzyłem sobie wogóle światopogląd.
— Zdaje mi się jednak, że światopogląd pana nie uwzględnia piękna, że pan piękno burzy, jak mały chłopiec, co chwyta motyle i odziera je z tęczowych skrzydełek.
Zaprzeczył ruchem głowy.
— Piękno posiada głęboką treść, ale teraz dopiero zrozumiałem ją. Dotychczas brałem piękno za coś bez określonego znaczenia wewnętrznego, poprostu „piękno“ bez przyczyny i sensu. Nie wiedziałem nic o pięknie prawdziwem; teraz dopiero wiem, a raczej zaczynam cośniecoś wiedzieć. Ta trawa jest dla mnie tem piękniejsza, że znam jej pochodzenie i wszystkie ukryte procesy, stworzone przez słońce, deszcz i ziemię przemiany, co kazały jej stać się trawą. Cóż, historja życia trawy pełna jest romantyzmu — o tak, i pełna przygód. Wzrusza mnie sama myśl o tem. Kiedy uprzytomnię sobie wielką grę materji i energji, wstrząsające ich zmagania i współpracę, — czuję, że mógłbym stworzyć epopeję o trawie.
— Jak pan dobrze mówi! — zauważyła Ruth, jakby mimowoli i Martin dostrzegł, że przygląda mu się bacznie.
Zmieszał się i zakłopotał odrazu, a ciemny rumieniec objął mu twarz i szyję.
— Przypuszczam, że nauczyłem się już mówić jako tako — wyjąkał — tyle jest rzeczy, które chciałbym móc wyrazić, ale wydają mi się zbyt wielkie. Nie jestem w stanie wypowiedzieć wszystkiego, co we mnie żyje. Czasami wydaje mi się, że cały świat zamieszkał w mojej duszy i błaga, żebym się stał jego głosem. Czuję — och, niepodobna wyrazić — czuję wielkość tego, co w sobie noszę, ale kiedy zacznę mówić, sylabizuję i bąkam jak dziecko. Przetworzyć czucie i wrażenie w słowo żywe lub pisane, które zkolei przerodzić się potrafi w duszy słuchacza w pierwotne wrażenie lub odczucie — jakież to wielkie, wspaniałe zadanie! Jakaż to wielka sztuka! Proszę spojrzeć: wtulam twarz w trawę, i woń, którą wchłaniam nozdrzami, każe mi drżeć pod naporem wizji. Oto znam pieśń i śmiech, radość i ból, walkę i śmierć. Obrazy rodzą mi się w mózgu dziwacznym sposobem z samej woni tych traw i chciałbym móc rzucić je światu, pani wszystkim!
Lecz jak? Język mój jest niby w okuciu. Spróbowałem chociażby w tej chwili wyrazić pani żywem słowem wrażenie, jakie czyni na mnie aromat trawy, a przecież nie udało mi się. Zaplątałem się tylko w niezdarne słowa. Mnie samemu wydają się one śmieszne. A jednak bezustannie pali mię chęć wypowiedzenia... O! — desperacko strzepnął rękami — to jednak jest niemożliwe, niepojęte, niewyrażalne!
— Ależ pan mówi bardzo dobrze — nastawała panienka. — Proszę tylko pomyśleć, jak wielkie postępy zrobił pan przez krótki czas naszej znajomości! Taki pan Butler np. jest ogólnie znanym mówcą. Komitet Wyborczy Stanu prosi go zawsze o publiczne oracje podczas kampanji. Tymczasem pan mówi równie dobrze jak pan Butler zeszłego wieczoru przy obiedzie. Co prawda nie jest pan tak opanowany, zanadto się pan unosi. Ale to przejdzie z chwilą nabrania wprawy. Cóż, mógłby pan zostać dobrym mówcą, zajść bardzo daleko... gdyby pan tylko zechciał. Pan umie narzucić swój autorytet, pociągnąć za sobą słuchacza. Dlaczegóż nie miałoby się udawać ze wszystkiem tak, jak naprzykład z przyzwoitą angielszczyzną? Mógłby pan zostać wybitnym adwokatem! Rej wodzić w polityce! Nic nie przeszkadza panu zrobić karjerę niegorszą niż Butler. Nie mówiąc, rzecz prosta, o jego stanie zdrowia — dodała z uśmiechem.
Rozmawiali dalej. Ruth po swojemu, uprzejmie, lecz stanowczo wracając niejednokrotnie ku potrzebie gruntownych podstaw wykształcenia i ku pełnej zalet łacinie, jako części fundamentu pod karjerę. Rysowała mu swój ideał mężczyzny, wzorowany w całości na podobiźnie ojca, zlekka wycieniowany charakterystycznemi linjami pana Butlera. Martin słuchał poważnie, chętnie, leżąc nawznak, patrząc ku niej w górę i radując się każdem poruszeniem dziewczęcych warg. Umysł nie pochłaniał jednak zbyt chciwie słów panienki. Nie widział żadnych ponęt w roztaczanych przez nią perspektywach. Równocześnie zaś uświadamiał sobie ostry ból rozczarowania i boleśniejszy jeszcze poryw miłości. We wszystkiem, co mówiła, nie było ani słowa o jego pracy literackiej, a rękopisy przywiezione do przeczytania leżały nietknięte na ziemi.
Nareszcie, skorzystawszy z przerwy w rozmowie, Martin spojrzał na słońce, mierząc oczyma jego wysokość, i przypomniał o istnieniu rękopisów, począwszy je zgarniać z ziemi.
— Ach, zapomniałam — odezwała się skwapliwie Ruth. — Tak, tak, bardzo chciałabym posłyszeć...
Przeczytał więc nowelę, którą uważał za najlepszą. Nazwał ją „Wino życia“ i moc tego wina, co szumiało mu w mózgu, gdy pisał, upoiła go na nowo podczas czytania. Pomysł miał pewien czar swoisty, podkreślony jeszcze oryginalnem ujęciem i wykończeniem. Cały ogień dawnej namiętności, zaznany ongiś przy pisaniu, rozżarzył się teraz na nowo, i chłopak zapamiętał się tak dalece, że głuchy był i ślepy na wady własnego utworu. Inaczej Ruth.
Wyćwiczone jej ucho odnajdywało każde niedociągnięcie lub przeciągnięcie struny, oceniało zbyteczną emfazę tonu i bacznie podchwytywało wszelkie załamania i chybnięcia rytmu. Rytm wogóle z pewnym trudem zaledwie można było ująć, z wyjątkiem momentów, kiedy stawał się pompatyczny i niemile raził dyletantyzmem wykonania. Ostateczny sąd panienki sformułował się właśnie w wyrazie: „Dyletantyzm“ chociaż słowa tego nie wypowiedziała. Odwrotnie, kiedy skończył, wskazała kilka słabych stron, lecz oświadczyła, że nowela jej się podoba.
Chłopak był rozczarowany! Ruth miała niewątpliwie słuszność. Przyznawał to w zupełności, lecz przecie nie dla retorycznych poprawek, dobrych dla szkolnego ćwiczenia, dzielił się swoją pracą z ukochaną kobietą. Szczegóły nie są rzeczą ważną. Niechże troszczą się same o siebie. Można je zresztą poprawić, można nauczyć się je poprawiać. Wyeliminował z życia rzecz wielką, i targnął się na uwięzienie jej w słowach. Tem właśnie — tą rzeczą wielką — chciał się podzielić, lecz nie sposobem budowania zdań i rozstawiania przecinków. Pragnął, żeby Ruth odczuła z nim razem tę wielkość, którą posiadł, dojrzał własnemi oczyma, zagarnął mózgiem i umieścił własnemi rękoma na białej karcie pod symbolem liter. No, przegrałem — zdecydował pocichu. Może wydawcy naprawdę mają rację? Widocznie umiał odczuć rzeczy wielkie, lecz nie potrafił ich wyrazić. Ukrył starannie rozczarowanie i tak sprytnie przyłączył się do wywodów krytycznych panienki, że nie domyśliła się nawet, jak głęboko dnem duszy pobiegł mu tajny strumyk goryczy.
— A to opowiadanie nazwałem „Garnek“ — odezwał się chłopak, rozwijając następny rękopis. — Cztery czy pięć czasopism odrzuciło je co prawda, ale wciąż zdaje mi się, że to ma pewną wartość. Właściwie nie umiem tego ocenić, wiem tylko, że cośniecoś udało mi się przecież wypowiedzieć. Może pani zresztą nie odczuje tego... Króciutkie — ze dwa tysiące słów.
— Okropność! — zawołała Ruth, kiedy Martin skończył czytanie. — Straszne! Przeraźliwe!
Martin z ukrytą satysfakcją obserwował pobladłą twarzyczkę, ogromne oczy o wytężonem spojrzeniu, i zaciśnięte dłonie. Tym razem udało się! Wizję swą potrafił przekazać drugiej istocie ludzkiej. Zadał cios. Obojętną było rzeczą, czy opowiadanie podobało się słuchaczce. Wzięło ją, ujarzmiło, zatrzymało wsłuchaną i zapomnieć kazało o szczegółach.
— To jest życie, — rzekł, — życie niezawsze jest piękne. A jednak, może dziwak jestem, widzę w tem wiele piękna i zdaje mi się, że piękno jest dziesięciokrotnie cenniejsze przez to, że na nizinach życia również istnieje.
— Ale czemuż tak biedna kobieta!... — przerwała mimowoli Ruth. Potem nagle zdławiła zbuntowaną[1] myśl i wykrzyknęła:
— O, to jest poniżające! To jest brzydkie! To jest brudne!
Przez chwilę zdawało się chłopakowi, że serce mu bić przestanie. Brudne! Coś podobnego nie śniło mu się nawet! Nie przypuszczał wogóle, że można... Całe opowiadanie ognistemi zgłoskami zabłysło mu przed oczyma, lecz w tem olśniewającem świetle szukał napróżno myśli nieczystej. Wtedy serce ożyło znowu. Nie! Na to nie zasłużył.
— Dlaczego nie wybrał pan ładniejszego tematu? — pytała panienka. — Wiemy, że są na świecie rzeczy brudne, ale to nie racja...
Mówiła jeszcze długo w zapale oburzenia, lecz Martin już nie słuchał. Uśmiechał się sam do siebie, patrząc na jej twarz dziewiczą, tak niewinną, tak do głębi niewinną, że przeczystość tych lic zdawała się zawsze promieniować ku niemu, broniąc od wszelkiego pyłu ziemi i nurzając w powodzi eterycznego błękitu, co chłodny jest, miękki i aksamitny jak światło gwiazd. „Wiemy, że są na świecie rzeczy brudne!“ Wyobraził sobie, co też ona wiedzieć mogła i uśmiechnął się, jak z miłego żartu. I zaraz potem rozbłysnął mu przed oczyma kalejdoskop niezliczonych szczegółów, całe morze brudnych spraw tego świata, które znał, i przez które sam przeszedł. W tej chwili przebaczył Ruth niezrozumienie jego noweli. Cóż temu winna, że nie rozumie? Bogu niech będą dzięki, że urodziła się i uchowała w tej śnieżnej bieli. On zato zna życie dobrze; życia brud i piękno, wielkość i podłość i — na Boga! — tak właśnie mówić będzie światu! Czyż święci w niebie mogą nie być czyści i piękni? To nie zasługa, świętość wykwitła na bagnie — oto cud wiecznie żywy, oto prawdziwa wartość. Dostrzec wyżyny z otchłani bagniska, wznieść się i schwytać błysk piękna mglisty i daleki oczyma zalewanemi przez namuł, a wreszcie, wyrwawszy się słabości i odrętwieniu, występkowi i piekielnym mocom — posiąść siłę i prawdę i najwyższe krainy ducha...
Dosłyszał oderwane zdanie z przemowy Ruth.
— Ton całej noweli jest niski, a przecież tak wiele mamy rzeczy wzniosłych, o których mówić warto. Weźmy naprzykład „In Memorjam“.
Miał ochotę przypomnieć jej „Locksley Hall“ i byłby to zrobił, gdyby wizja nie owładnęła nim znowu i nie postawiła przed oczy samej Ruth właśnie, samicy gatunku ludzkiego, istoty co z pierwotnego fermentu wznosiła się, wpełzała, wdrapywała coraz wyżej po nieskończonej drabinie życia, przez tysiące tysięcy wieków i z larwy bezkształtnej przeobraziła się w ową Ruth, kobietę piękną, nieskalaną, boską, co potrafiła wzbudzić miłość, nawróciła ku dobremu, kazała zapragnąć smaku świętości — komu? — jemu, Martinowi, który również sposobem przedziwnym wznosił się z chaosu, bezkształtu i niezliczonych omyłek nieskończonego stwarzania. Oto wspaniałe dzieje, oto cud, oto temat do pisania! Gdybyż znaleźć było można odpowiednie słowa! Święci w niebie? Cóż, ostatecznie są tylko świętymi i nie mogą wyjść poza siebie! Ale on jest przecie człowiekiem...
— Pan ma siłę — wpadły mu znowu w uszy słowa mówiącej panienki, — ale siła ta jest nieujarzmiona...
— Coś niby byk w sklepie z chińską porcelaną — wtrącił Martin i w odpowiedzi uzyskał blady uśmiech.
— Musi pan rozwinąć w sobie zmysł krytyczny, wyrobić smak, wytworność tonu, umiar...
— Ważę się na zbyt wiele — odmruknął. Ruth uśmiechnęła się twierdząco, poczem okazała gotowość wysłuchania dalszych utworów.
— Nie wiem, co pani o tem powie — tłumaczył się Martin. — Opowieść jest dziwaczna. Obawiam się, że nieco wystąpiłem z brzegów, intencje miałem przecież jak najlepsze. Proszę nie zwracać uwagi na szczegóły, ale starać się ogarnąć rzecz wielką, o którą mi chodzi. Jest wielka i prawdziwa, ale niestety nie potrafiłem zdaje się uczynić jej zrozumiałą.
Czytał — i czytając obserwował dziewczynę. Nareszcie jest wzruszona! — pomyślał. Siedziała nieruchomo, z oczyma utkwionemi w czytającego, z oddechem wstrzymanym, opanowana i zaklęta — jak przypuszczał Martin — czarem tego, co był stworzył. Nowela zwała się „Przygoda“. Była to istotnie apoteoza Przygody, — nie tej z fantastycznych książek dla młodzieży — lecz przygody prawdziwej — dzikiej władczyni czynu, wielkiej gdy karze, wielkiej gdy nagradza, niewiernej i kapryśnej, żądającej cierpliwości bez granic, straszliwych dni i nocy, znoju, by wreszcie u kresu okrutnego wysiłku, pragnienia, głodu, długiej męki, potwornego delirjum, zgniłej gorączki we krwi i pocie, obdarzyć blaskiem słonecznej chwały lub mrokiem śmierci, by doprowadzić poprzez długie dni zła i miernoty ku królewskim osiągnięciom i bohaterskim dokonaniom.
Wszystko to i więcej jeszcze tchnął Martin w opowiadanie i to właśnie, jak przypuszczał, rozgrzało zasłuchaną, znieruchomiałą dziewczynę. Oczy jej rozszerzyły się, blade policzki zapałały i zdawało się, że z trudnością chwyta oddech. Istotnie, Ruth była wzruszona. Uległa przecież czarowi bliskości Martina, nie czarowi jego utworu. Mało myślała 0 noweli; natomiast żar męskiej potęgi, dobrze znany prąd siły, po dawnemu, otoczyły ją i obezwładniły. W uczuciu Ruth istniała sprzeczność. Opowieść stanowiła przewodnik, za którego pośrednictwem siła i męskość ogarnęły dziewczynę, zyskiwały władzę. Odczuwając siłę, nie uświadamiała sobie jednak działania przewodnika. W chwili, gdy zdawała się być najbezwzględniej porwana tem, co słyszała, w istocie była uniesiona przez myśl najzupełniej temu obcą — myśl straszliwą i niebezpieczną, co nagła i nieproszona zrodziła się w mózgu.
Schwytała się na rozważaniu, czem jest właściwie małżeństwo. Po chwili, uświadomiwszy sobie całą natarczywość i żar tej myśli — przeraziła się sama. Podobne uczucie było jej najzupełniej obce i nieznane. Nie było dziewicze. Nigdy dotychczas Ruth nie dręczyła się własną kobiecością. Żyła w wymarzonej krainie poezji Tennysona, nie pojmując nawet znaczenia subtelnych aluzyj subtelnego mistrza na temat realizmu wzajemnych stosunków księżniczek i rycerzy. Śniła, aż oto życie grzmiącemi ciosami dobijać się poczęło do wszystkich drzwi naraz. Rozsądek nakazywał zamknąć okiennice i zaryglować wrota. Ale równocześnie jakiś mglisty instynkt zmuszał do roztworzenia bram naoścież na przywitanie obcego a cudownego gościa.
Martin radośnie czekał wyroku. Nie miał wątpliwości co do jego brzmienia, to też zdziwił się szczerze, usłyszawszy:
— Piękne.
— Bardzo piękne — dodała po chwili z emfazą.
— Hm, tak, niewątpliwie niebrzydkie, ale przecie chodziło o coś jeszcze poza pięknem, o coś znacznie większego i ważniejszego, co pięknem, jako takiem, posługiwało się, niby skromnym sługą. Martin w milczeniu leżał na trawie, wpatrzony uporczywie w ponure widmo zwątpienia wyrastające przed oczyma. Przegrał. Nie potrafił wyrazić swej duszy. Widział przecie jedną z najpotężniejszych zjaw świata i nie zdołał zamknąć jej w słowa.
— Cóż pani myśli o.... — zawahał się, zmieszany koniecznością użycia nowego terminu — o idei przewodniej? — zapytał.
— Jest nieco mglista — odrzekła panienka. — Ogólnie mówiąc, to jedyna wada, którą mogę zarzucić. Uważałam bardzo, ale dał pan tyle myśli ubocznych!... Wogóle nieco za wiele słów. Pan zaciemnia akcję, przez zbyt liczne dygresje.
— Mówię o temacie głównym — tłumaczył skwapliwie Martin — o wielkiej, kosmicznej, ogólno-ludzkiej idei, przepływającej w głębi utworu jak strumień podziemny. Starałem się, żeby nie przerastała akcji, chociaż akcja jest tu, rzecz prosta, tylko złem koniecznem. Byłem już na właściwym tropie, zbłądziłem jednak. Nie udało mi się uzmysłowić tego, com pragnął. Nauczę się zczasem.
Ruth nie podążała za nim; posiadła co prawda stopień Bachelor of Arts, lecz Martin sięgnął poza granice jej umysłu. Nie zrozumiała, pośpieszyła jednak przypisać niepojętność swą — jego niejasności.
— Pańskiemu utworowi brak syntetycznego ujęcia — oświadczyła — ale niektóre kawałki są bardzo ładne.
Słuchał jej głosu, jakby zdaleka, i zastanawiał się, czy warto jeszcze czytać „Liryki Morza“. Leżał niemy i zniechęcony. Ruth obserwowała go badawczo, opanowana znowu mimowolną, a upartą myślą o małżeństwie.
— Pan chce być sławny? — rzuciła nagle.
— Tak... trochę... może... — wyznał chłopak. — Ale to jedna tylko z przyczyn mojej wyprawy. Więcej niż sława, wart jest dla mnie sam proces jej zdobywania. Zresztą, sława byłaby tylko środkiem do pewnego dalszego celu, dla którego, wyznaję, chciałbym być sławny, bardzo sławny.
— Dla ciebie — dodać pragnął i byłby dodał, gdyby Ruth, poznawszy jego pracę, okazała choć trochę zapału.
Ruth jednak zajęła się zbytnio wykreślaniem mu w myśli jakiejś możliwej karjery, żeby pytać o ten cel ostateczny. Karjera pisarska niewątpliwie nie sądzona była Martinowi. Panienka nie miała już żadnych wątpliwości. Dał dowód przez to sztubackie wypracowanie. Co prawda, posiadł pewną elokwencję, pisać jednak w sposób literacki nie umiał. Ruth porównała go z Tennysonem, Browningem i jeszcze paroma ulubionymi autorami. Skończyło się to rozpaczliwie na niekorzyść Martina; jednak, Ruth nie powiedziała mu prawdy. Dziwne zainteresowanie, jakie budził w niej ten chłopak, kazało łagodzić i przewlekać sprawę. Przecież owa namiętna chęć pisania była ostatecznie tylko przemijającą słabostką. Wyrośnie z tego, a wtedy, wtedy poświęci się poważniejszym sprawom i niewątpliwie osiągnie powodzenie. Ruth była tego najzupełniej pewna. Martin miał tyle siły, że nie mógł przegrać... byle tylko cisnął to pisanie!
— Chciałabym, żeby pan pokazywał mi wszystko, co napisze — rzekła głośno.
Zaczerwienił się ze szczęścia. Nie ulegało wątpliwości, że Ruth została zainteresowana. Ostatecznie, nie dała przecie kosza jego literackim grobom. Niektóre urywki podobały się nawet! Pierwsza to zachęta, jaką kiedykolwiek otrzymał.
— Dobrze! — odrzekł namiętnie. — Obiecuję pani, że dopnę swego. Zrobiłem już spory kawał drogi, wiem o tem, i dużo mi jeszcze do przejścia pozostało, ale dojdę do celu, choćbym miał iść na kolanach. — Wyciągnął ku dziewczynie zwitek rękopisów. — Oto są „Liryki Morza“ przed samym domem wręczę je pani, żeby pani mogła sama odczytać swobodnie. Chciałbym zato mieć pewność, że usłyszę pani szczere zdanie. Niczego mi tak nie potrzeba jak krytycznej oceny. Proszę, błagam, niech pani będzie szczera!
— Będę najzupełniej szczera — obiecała panienka — tając w duszy niemiłe przeświadczenie, że dzisiaj szczera nie była, oraz wątpliwość, czy nadal szczera być potrafi.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Początek wyrazu nieczytelny





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.