Martin Eden/XV
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
— Pierwsza bitwa przyjęta i przegrana — rzekł
Martin do swego lusterka w kilka dni później. —
Ale będzie jeszcze bitwa druga, i trzecia, i dziesiąta, i tak aż do końca, dopóki...
Nie dokończywszy zdania, powiódł oczyma po
nędznej izdebce i zatrzymał smutne spojrzenie na
stosie zwróconych rękopisów, co w długich kopertach wciąż jeszcze spoczywały w kącie na podłodze.
Nie było marek, by stos ów posłać w dalszą podróż,
to też przez ostatni tydzień urósł niepomiernie. Jutro, pojutrze, popojutrze, przybędzie jeszcze więcej, aż nareszcie wrócą wszystkie. Maszyny do pisania nie opłacał już Martin przeszło miesiąc i opłacić nie mógł, posiadając zaledwie tygodniową ratę
na mieszkanie i utrzymanie, oraz na wpis w biurze
pracy.
Usiadł i w zamyśleniu popatrzał na stół. Deski
poplamione był atramentem. Chłopak na ten widok
rozczulił się nieoczekiwanie.
— Kochany stary stole — przemówił —- spędziliśmy razem wicie dobrych godzin i zawsze byłe!
mi prawdziwym przyjacielem. Nigdy nie odepchnąłeś, nie odrzuciłeś mej pracy, nie skarżyłeś się na
i nadmiar roboty...
Oparł się o stół ramionami, twarz ukrył w dłoniach; dławiło go w gardle, chciało mu się płakać.
Przypomniał sobie pierwszą walkę w życiu, kiedy
jako sześcioletni dzieciak pobity został dotkliwie
przez starszego o dwa lata chłopaka; pomimo to,
zapłakany, nie przestawał ani na chwilę walić wroga małemi piąstkami. Zobaczył znowu krąg rozwydrzonych towarzyszy, wyjących jak barbarzyńcy,
kiedy nareszcie upadł nawpół zemdlony, z nosem
ociekającym krwią, z oczyma wylewającemi strumienie łez.
— Biedny mały smyku — mruknął. — Tym razem przegrałeś niemniej paskudnie. Zbili cię na
kwaśne jabłko. O ziemię i precz.
Obraz dziecinnej bójki dokuczał jednak wciąż
pod powiekami i, przypatrując mu się uparcie, dostrzegł Martin, jak rozszczepia się i rozdziela w długą serję walk, które nastąpiły. W sześć miesięcy
później, Łeb-jak-Ser, (tak bowiem przezywany był
chłopiec), „urządził“ go znowu. Tym razem Martin
dobrze podbił mu ślepia. I tak szło dalej, bójka za
bójką. Martin zawsze bity — Łeb-jak-Ser zawsze
triumfujący. Martin zato nie uciekał nigdy. (Samo
to wspomnienie dodało mu nagle otuchy). Dotrzymał placu i spokojnie połknął gorzką pigułkę. Łeb-jak-Ser walczył niczem mały szatan i nie raczył
okazać wspaniałomyślności słabszemu. Martin jednak dotrzymywał placu, o, zawsze dotrzymywał
placu!
Przypomniał sobie teraz wąskie przejście między napół rozwalonemi domkami. Wylot zablokowany był przez jednopiętrowy budynek murowany, z którego bezustannie wydzierał się nazewnątrz
rytmiczny hałas drukarni, odbijającej wieczorowe
wydanie „Ankiety“. Martin miał lat jedenaście,
Łeb-jak-Ser trzynaście i obaj sprzedawali „Ankietę“. Dlatego właśnie stali w tem miejscu, czekając
na swoją porcję gazet. Łeb-jak-Ser natychmiast zaczepiał Martina i rozpoczynała się walka, której
nie kończono nigdy, gdyż o godzinie trzy na czwartą otwierano drzwi drukarni i tłum gazeciarzy
wdzierał się do środka, spragniony gazet.
— Spiorę cię jutro — słyszał Martin codzienne
wyzwanie nieprzyjaciela i własny piskliwy, drżący
od łez głosik, uparcie obiecujący stawić się jutro.
Istotnie, Martin zjawiał się nazajutrz, umyślnie
śpiesząc ze szkoły, żeby ubiec wroga choć o trzy
minuty. Koledzy dodawali mu odwagi, udzielali rad,
krytykowali metody bokserskie i obiecywali niezawodne zwycięstwo, jeśli rad ich posłucha. Ci sami
chłopcy zresztą dawali przeciwnikowi te same rady. A jakże upajali się walką! Martin zazdrościł im
nawet widowiska, jakiego sam codziennie wraz
z Łbem-jak-Ser dostarczał. Walka rozpoczynała się
natychmiast i trwała bez antraktów całe trzydzieści
minut, aż do chwili otwarcia drzwi drukarni.
Martin przyglądał się teraz własnej dziecinnej figurce, śpieszącej ze szkoły ku zaułkowi „Ankiety” Nie mógł iść prędko, obity i obolały od nieustannych bójek. Przedramię, co odparło już niezliczone ciosy, było czarno-sine od dłoni aż do łokcia, miejscami zaś w wymęczonych mięśniach rozpoczynało się zapalenie. Bolała głowa, ramiona i plecy, bolał kark, bolało całe ciało; umysł był zmęczony, oszołomiony, ciężki. Dziecko nie potrafiło
już bawić się, ani uczyć w szkole. Nawet całodzienne, spokojne siedzenie w ławce męczyło ponad miarę. Chłopcu zdawało się, że wieki minęły od dnia
rozpoczęcia codziennych walk; czas wydłużał się
w straszliwą nieskończoność, pełną dalszych starć.
Dlaczego nie można pokonać wroga? — myślał nieraz. To odrazu uwolniłoby od męki. Nigdy jednak
nie przyszło mu do głowy, żeby poprostu przerwać
walkę, pozwoliwszy wrogowi nasycić się biciem.
Tak więc, zdobywając trudną sztukę cierpliwości,
chory na ciele i duszy, wlókł się Martin codziennie
na zaułek „Ankiety”, aby spotkać wiecznego wroga,
zwanego Łeb-jak-Ser. Ten ostatni był również chory i skłonny już nawet do zlikwidowania awantur,
gdyby nie galerja urwisów, żądnych widowiska
i czyniących dumę zapaśników równie bolesną, jak
nieodzowną. Pewnego popołudnia, po dwudziestu
minutach rozpaczliwych wysiłków wzajemnego unicestwienia się, normowanych jednak niezłomnemi
prawami boksu (nie kopać nogami, nie uderzać poniżej pasa, nie tykać leżącego), zdyszany Łeb-jak-Ser zaproponował przeciwnikowi, żeby się uważał za skwitowanego. I dziś jeszcze, dorosły Martin,
wtuliwszy głowę w dłonie, drży ze wzruszenia na
widok małego Martina, który owego odległego popołudnia, poturbowany, bez oddechu, zachłyśnięty
krwią z rozbitych warg, spływającą do ust i zalewającą gardło, słania się ku nieprzyjacielowi, wypluwając krew, i wrzeszczy, że nigdy, nigdy się nie podda, a Łeb-jak-Ser może sam to zrobić, jeśli sobie
życzy. Lecz Łeb-jak-Ser nie życzył sobie. I walka
rozpoczęła się na nowo.
Dzień następny i nieskończony szereg dni późniejszych były świadkami dalszych popołudniowych
bójek. Kiedy Martin stawał w pozycji, ramiona bolały go przeraźliwie i pierwsze ciosy, zadane i odebrane, mroziły mu duszę; potem jednak ciało stawało się niemym i dzieciak walił jak ślepy, spostrzegając, niby przez mgłę, grube, tańczące i rozhuśtane rysy Łba-jak-Ser i jego roziskrzone, zwierzęce
oczy. Całą uwagę skupiał na tej twarzy; reszta
świata była tylko rozedrganą pustką. Nie istniało
nic, prócz tej nienawistnej maski, i chłopiec wiedział, że nie zazna spokoju, błogosławionego spokoju, dopóki twarzy tej nie zbije na miazgę swemi
skrwawionemi piąstkami, lub dopóki sam nie zostanie zbity skrwawionemi pięściami tamtego. Wtedy, tak czy inaczej, odzyska spokój. Ale poddać
się — on, Martin — poddać się — nigdy!
Pewnego dnia, dowlókłszy się do zaułka „Ankiety“, nie zastał tam Łba-jak-Ser. Owego popołudnia
wróg nie zjawił się wcale. Gazeciarze winszowali Martinowi, twierdząc, że pokonał wroga. Martin jednak nie czuł satysfakcji. Nie dobił Łba-jak-Ser,
ani tamten nie dobił jego. Problemat nie został rozwiązany. Zczasem dopiero wyjaśniło się, że tego
właśnie dnia zmarł ojciec Łba-jak-Ser.
Martin omija myślą dobre kilka lat i oto widzi
samego siebie na paradyzie teatru „Audytorjum“.
Lat ma siedemnaście i właśnie wrócił z morza. Rozpoczęła się jakaś awanturka, ktoś kogoś zaczepił,
Martin chciał interwenjować i nagle stanął oko
w oko — z Łbem-jak-Ser.
— Spiorę, psiakrew, po przedstawieniu — gwizdnął dawny wróg.
Martin skinął głową. Kontroler paradyzu zbliżał
się ku nim.
— Na ulicy, po ostatnim akcie — mruknął Martin, okazując równocześnie najwyższe zainteresowanie tem, co działo się na scenie.
Kontroler spojrzał karcąco i odszedł.
— Masz kompanję? — zapytał Martin w antrakcie.
— Pewnie, że mam.
— To i ja sobie zbiorę.
W antraktach wymusztrował sobie asystę, trzech
znajomych chłopaków z fabryki gwoździ, jednego
palacza kolejowego, z pół tuzina włóczęgów z pod
ciemnej gwiazdy i tyluż członków straszliwej bandy
z Osiemnastej i Rynku.
Po przedstawieniu obie kompanję ruszyły przeciwległemi chodnikami, jak gdyby nigdy nic. Doszedłszy do jakiejś mniej gwarnej uliczki, zatrzymały się i odbyły radę wojenną.
— Most na Ósmej będzie polem — oświadczył rudy chłopak z asysty Łba-jak-Ser. — Możeta zacząć pośrodku, pod latarniami, a jak wpadnie byk, zemkniem gdzie indziej.
— Przyjęte — odpowiedział Martin, po krótkiej naradzie ze swoimi.
Most na ulicy ósmej, przecinający bulwar San Antonio, ciągnie się na długość trzech przecznic. Pośrodku mostu i przy jego wylotach stoją latarnie elektryczne. Policjant nie może wejść niepostrzeżenie. Miejsce jest bezpieczne dla walki, która ożywa teraz po latach pod powiekami Martina. Widzi obie grupy, podniecone, lecz ciche, trzymające się zdala jedna od drugiej i osłaniające żarliwie swoich. Widzi, jak obaj z Łbem-jak-Ser rozbierają się do pasa. Czaty pilnować mają wejścia na most. Jeden urwipołeć z paczki Martina trzyma kurtkę, czapkę i koszulę swego patrona, gotów do ucieczki z tem wszystkiem w razie najścia policji. Martin widzi samego siebie: oto wychodzi na środek, patrzy wrogowi w oczy i, groźnie wznosząc rękę, oświadcza:
— To nie zabawka. Żadnego mi tu zawracania gitary. Nic, tylko na kotlety — zrozumiane? Bez oszukaństwa. Walka będzie na całego, aż do ostatka, słyszysz? Pora już, żeby jeden dokończył drugiego.
Łeb-jak-Ser zawahał się (widział to Martin), ale jego dawna, szatańska ambicja dotknięta została
w oczach całej kompanji.
— No dobra, dobra, co tu z pyska cholewę robić,
wyłaź i basta! — odrzekł — jak do końca, to do
końca. I tak mam cię w garści.
Rzucili się na siebie jak dwa byki, z całym rozmachem młodości, z całym szałem nienawiści, z nagiemi pięściami, co chcą ranić, niszczyć, kaleczyć,
mordować. Cały krwawy tysiącletni dorobek człowieka w jego pochodzie na czoło stworzenia —
przestał istnieć. Tylko latarnie elektryczne, niby
słupy wiorstowe, znaczyły drogę przebytą przez
ludzkość w kraju wiekuistej przygody: istnienia.
Martin i Łeb-jak-Ser byli dwoma dzikimi z kamiennego wieku, z czasów koczowania po lasach,
mieszkania na drzewach. Zapadali się coraz głębiej
i głębiej w błotnistą otchłań, wracali ku bezładnemu
wykluwaniu się pierwotnego życia z chaosu materji, mocując się ślepo i bezrozumnie, niby dwa pierwiastki chemiczne, niby planety w głębi niebios, niby atomy, co odpychają się, przyciągają i znowu
odpychają po wieki wieków.
— Boże! zwierzęta, dzikie zwierzęta! — wykrztusił Martin, wpatrzony w daleką walkę. Wspaniała zdolność wizjonerstwa podsuwała mu przed
oczy obrazy jak w kalejdoskopie. Był równocześnie
widzem i aktorem. Zaznana w ostatnim okresie życia kultura wstrząsała się ze wstrętu, potem nagle
teraźniejszość znikała z pamięci, widma przeszłości
władały niepodzielnie i Martin stawał się znowu tamtym Martinem, co właśnie wrócił był z morza
i tłukł się z Łbem-jak-Ser na moście Ósmej ulicy. Cierpiał, zmagał się, pocił, krwawił i triumfował,
kiedy nagie pięści trafiały należycie.
Zwarli się jak dwa huragany nienawiści, potwornie przeplótłszy ciała. Czas mijał i kompanowie
stali w głębokiem milczeniu. Nigdy jeszcze nie napotkali takiego wyładowania dzikości. Widowisko oszołomiło ich. Walczący byli straszliwszemi zwierzętami, niż oni. Po chwili pierwsza świeżość młodości znikła i zapaśnicy walczyli już przezorniej
i rozsądniej. Dotychczas żaden nie zdobył przewagi.
„Równe szanse“ — doszło do uszu Martina. W tej
samej chwili wróg zamierzył się z prawej, potem nagle z lewej strony, Martin otrzymał straszliwy cios
i poczuł, że policzek rozpłatany ma aż do kości. Naga pięść nie dokonałaby tego! Posłyszał krzyki protestu na widok straszliwego obrażenia, jakie mu zadano. Krew ciekła strumieniem, lecz Martin nie
mówił nic. Serce miał ciężkie i przepełnione oburzeniem, zrozumiał bowiem chytrą podłość i zbrodniczy podstęp przeciwnika. Czuwał i czekał, dopóki
tamten nie runął nań znowu we wściekłym ataku;
wtedy wstrzymał wzniesioną już nad sobą pięść,
ujrzawszy w niej błyskawiczne zalśnienie metalu.
— Trzymaj łapę! — ryknął. — Masz żelazo, kanaljo, żelazem walisz! — obie bandy rzuciły się naprzód, warcząc i pochrapując. Za chwilę bitwa stanie się ogólna i jego, Martina, pozbawią zemsty! To wyprowadziło go z równowagi.
— Precz, zgrajo! — wrzasnął jak szalony. —
Rozumiecie, psiakrew? No, rozumiecie, czy nie, pytam?!
Odstąpili. Byli zwierzętami, lecz on był arcyzwierzęciem, wcieleniem brutalnego terroru przerósł ich
i poskromił...
— Moja sprawia! nie wtrącać się! zabraniam!
Ej, ty tam, dawaj co masz w łapie!
Łeb-jak-Ser otrzeźwiony i nieco wystraszony, podał zdradliwe żelastwo: kastet.
— Toś ty mu wsunął, Rudy! Prześlizgnąłeś się
przez kompanję! — krzyknął Martin, cisnąwszy kastet w wodę. — Widziałem, jakeś lazł, i dziwiłem
się, po kiego licha. Jak mi jeszcze raz spróbujesz
odwalić taki kawał, zatłukę na śmierć. Zrozumiane?
Walczyli dalej, pomimo wyczerpania i jak gdyby
poza wyczerpaniem, które stało się już niezmierzone i wprost niepojęte. Wreszcie zwierzęcy krąg widzów, nasyciwszy żądzę krwi, przerażony tem, co
się działo, błagać począł obu, żeby kończyli. I Łeb-jak-Ser, gotowy paść i umrzeć, lub stać na nogach
i umrzeć, straszliwy potwór, z którego twarzy obtłuczono wszelkie podobieństwo do człowieka — zachwiał się i zawahał. Lecz Martin przyskoczył i tłuc
począł jeszcze i jeszcze.
Mijają minuty długie jak stulecie. Łeb-jak-Ser
wyraźnie słabnie. Nagle, w chwili splecenia obu
ciał, rozlega się suchy trzask i prawa ręka Martina
zwisa bezwładnie u boku. Złamana kość. Każdy posłyszał, każdy zrozumiał. Zrozumiał też Łeb-jakSer, natarłszy gwałtownie i zadając jeszcze cios po
ciosie. Kompanja Martina rzuciła się naprzód, żeby
przerwać walkę. Oszołomiony nagłym gradem ciosów, Martin cofnął hałastrę wylewem straszliwych
przekleństw i buchnął rozełkanym rykiem bezradnej, rozpaczliwej wściekłości.
Wali dalej, swoją jedyną lewą ręką, a waląc,
bestjalsko, dziko, półprzytomnie, jakby z jakiejś
zamglonej oddali, słyszy pomruk trwogi wśród bandy i jakiś drżący głos: „To już nie bójka, chłopcy,
to morderstwo. Zatrzymać!“
Nikt jednak nie odważył się zatrzymać i Martin
rad był, kując dalej ciężko, monotonnie, nieprzerwanie swoją jedyną ręką, tłukąc z całych sił w coś
krwawego, co widział przed sobą, a co nie było już
twarzą, lecz samą tylko okropnością — czemś chwiejącem się, migającem, ohydnem, bezimiennem, co
uporczywie trwa przed zamglonemi oczyma i nie
chce odejść precz. Martin uderza raz po raz, wciąż
słabiej i słabiej, podczas gdy uchodzi zeń ostatni
dech życia, spuszcza pięść przez setki i tysiące lat,
a może przez jakieś nieobliczalne, nieskończone zasięgi czasu, aż nagle półświadomie pojmować zaczyna, że bezimienny, straszliwy przedmiot zniża się, opada powoli, powoli, aż ku kamiennej jezdni
mostu. W następnej chwili Martin stoi już ponad
owym leżącym przedmiotem, chwiejąc się i słaniając na bezwładnych nogach, rękami chwytając powietrze i mówiąc głosem, którego nie poznaje:
— Chcesz jeszcze? No, chcesz jeszcze?
Mówił tak i mówił, pytając, nakazując, wzywając, grożąc, chcąc koniecznie dowiedzieć się, czy
tamto chciałoby jeszcze... Wreszcie poczuł, jak
chwycili go towarzysze, klepali po plecach i próbowali włożyć mu kurtkę. A potem — nagły zwał
ciemności i runięcie w przepaść.
Mały budzik cykał na stole, lecz Martin Eden,
z głową ukrytą w dłoniach — nie słyszał. Nie słyszał nic. Nie myślał. Tak żywo i realnie przeżył
dawny strzęp życia, że stracił teraz przytomność,
tak samo jak wówczas, przed laty, na moście Ósmej
ulicy. Całą minutę trwała nad nim ciemność i pustka niepamięci. Potem nagle, jak zbudzony z martwych, zerwał się z gorejącemi oczyma, spoconą od
wysiłku twarzą i krzyknął:
— Pobiłem cię przecie, Łbie-jak-Ser! Czekałem
jedenaście lat, alem cię przecie pobił!
Kolana pod nim zadrżały, poczuł, że mu słabo,
dowlókł się do łóżka i usiadł na brzegu. Wciąż jeszcze trzymały go szpony przeszłości. Rozejrzał się
po pokoju, przerażony, nie pojmując, gdzie się znajduje... Nagle spojrzenie padło na stos rękopisów
w kącie. Wtedy tryby pamięci ruszyły, przerzuciły
następne cztery lata i oto już uświadamiał sobie teraźniejszość, pamiętał o książkach, które był otwierał, o cudzie wszechświata, który w nich znalazł,
o snach swoich i zuchwałych marzeniach, o zakochaniu w bladym duchu kobiety nieziemskiej, subtelnej, przeczystej, co umarłaby ze zgrozy, gdyby ujrzała choć jedną, nieskończenie małą cząstkę tego, co przeżył on — jedną piędź tego bagna, przez
które się przedarł!
Wstał gwałtownie i przejrzał się w lusterku.
— Tak oto z prochuś powstał, i, Martin Eden —
wymówił uroczyście — oczy utopiłeś w wielkiej
światłości, ramionami roztrąciłeś gwiazdy, zdusiłeś
w sobie bestję i walczysz o najwyższe dary życia.
Spojrzał na siebie bacznie i uśmiechnął się.
— Nieco histerji i melodramatu, hę? — zagadnął drwiąco. — Nic nie szkodzi. Pobiłeś Łeb-jak-Ser, to pobijesz i wydawców, choćbyś na to zużył
dwa razy po jedenaście lat. Nie zatrzymasz się tu,
gdzie jesteś. Masz walić naprzód. To znaczy aż do
końca, uważasz bratku, do końca.