<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXXIII

Martin powoli lecz nieustannie przegrywał bitwę. Przy największej nawet oszczędności honorarja za „wyroby hurtowe“ nie pokrywały wydatków. Przed Świętem Dziękczynienia zmuszony był znowu zastawić czarny garnitur i nie mógł przyjąć na dzień tak uroczysty zaproszenia państwa Morse. Ruth bynajmniej nie była temu rada, co zaś do Martina, to wpadł nieomal w rozpacz. Obiecał panience, że przyjdzie pomimo wszystko; pojedzie do San-Francisco, odnajdzie redakcję „Transcontinentalu“, odbierze należne pięć dolarów i wykupi swój garnitur.
Wczesnym rankiem pożyczył dziesięć centów od Marji. Wolałby pożyczyć je od Brissendena, ale dziwak przepadł nagle bez wieści. Martin nie widział go już od dwóch tygodni i napróżno zastanawiał się nad przyczyną obrazy. Pożyczone dziesięć centów umożliwiło Martinowi przeprawienie się przez zatokę do San-Francisco. Idąc Rynkową, chłopak rozważał, co pocznie, jeśli nie zdoła wydobyć należnych pieniędzy. Droga do Oakland zostanie wtedy zamknięta, w San-Francisco zaś nie ma nikogo znajomego, od kogo pożyczyćby można drugie dziesięć centów.
Drzwi redakcji „Transcontinetitalu“ były uchylone, i Martin, otwierając je, wstrzymany został nagle odgłosem dochodzącej z wewnątrz podnieconej rozmowy.
— Nie o to chodzi, panie Ford. (Martin wiedział, że było to nazwisko redaktora). Kwest ja polega wyłącznie na tem, czy pan przygotowany jest do płacenia? Gotówką, uważa pan. Nie jestem osobiście zainteresowany prosperowaniem „Transconlinentalu“, zamiary zaś pańskie dotyczą roku przyszłego. Co do mnie, życzę sobie być zapłacony za to, co robię, i powiadam panu wyraźnie, że gwiazdkowy numer nie pójdzie pod prasę, dopóki nie dostanę monety do ręki. Żegnam. Proszę mnie odwiedzić, jak tylko będzie pan miał pieniądze.
Drzwi rozwarły się gwałtownie, jegomość przebiegł obok Martina i ruszył w głąb korytarza, pieniąc się ze złości, klnąc i zaciskając pięści. Martin zdecydował nie wchodzić odrazu i z kwadrans chodził po korytarzu. Wreszcie otworzył drzwi. Doświadczenie było nowe. Po raz pierwszy w życiu wchodził do redakcji. Bilety wizytowe były tu widocznie niepotrzebne, albowiem goniec pośpieszył niezwłocznie donieść do sąsiedniego pokoju, że przyszedł jakiś człowiek i chce się widzieć z panem redaktorem. Wróciwszy, chłopak kiwnął Martinowi zdaleka i wprowadził go do Sanktuarjum czyli prywatnego gabinetu redaktora. Pierwszem wrażeniem Martina było stwierdzenie niezwykłego nieporządku i niechlujstwa, panującego w pokoju. Następnie
zauważył młodego człowieka z faworytami, siedzącego przy wysokiem zamykanem biurku i przypatrującego się ciekawie przybyszowi. Martina zdziwiła spokojna i beztroska twarz redaktora. Widocznie awantury z drukarzem nie wziął zbytnio do serca.
— Jestem... jestem Martin Eden — rozpoczął interesant. — („Chcę otrzymać swoje pięć dolarów“ — miał ochotę dodać).
Była to jednak pierwsza wizyta u redaktora i w dodatku w mało sprzyjających okolicznościach, Martin więc nie życzył sobie działać zbyt gwałtownie. Tymczasem, ku jego największemu zdziwieniu, redaktor zerwał się z fotela i z okrzykiem: „Ach, czyż być może!“ skoczył ku Martinowi. Za chwilę z całą serdecznością ściskał jego dłoń obiema rękami.
— Nie umiem wypowiedzieć, jak bardzo się cieszę, że pana widzę. Często zastanawiałem się, jak też pan wygląda.
Odsunął Martina na odległość ramienia i tkliwem okiem przemknął wzdłuż „nieomal najlepszego“ ubrania Martina, które było zarazem jego najgorszem, i nieco już złachmanionem, chociaż spodnie zachowały niepokalaną linję, nadaną przez Martina żelazkiem Marji.
— Wyznaję, nie przypuszczałem, że pan jest tak młody. Pańska nowela, uważa pan, wykazuje takie natchnienie, siłę, dojrzałość i głębię myśli. Arcydzieło, słowo daję! Wiedziałem o tem już po przeczy-
taniu sześciu wierszy. Pozwoli pan, że opowiem, jak czytałem ją po raz pierwszy. Albo nie; przedewszystkiem muszę zapoznać pana z moim sztabem.
Nie przestając mówić, pan Ford zaprowadził Martina do kancelarji ogólnej, gdzie zapoznał go z sekretarzem redakcji, panem White, szczupłym, wątłym człowiekiem, którego dłoń była dziwnie chłodna w dotknięciu, jak u chorego na malarję, faworyty zaś lśniące i jedwabiste.
— Pozwoli pan, panie Eden — pan Ends, nasz administrator.
I oto Martin potrząsał znowu jakąś dłonią, tym razem należącą do łysego człowieka o żywych oczach i stosunkowo młodej twarzy, a raczej owej części twarzy, którą dojrzeć było można zpośród śnieżnobiałej brody, rozczesywanej troskliwie rączkami samej pani administratorowej — regularnie co niedzielę.
Trzej gentlemani otoczyli Martina i mówić poczęli równocześnie, i z coraz większem uwielbieniem, aż Martin począł się zastanawiać, czy przypadkiem nie uczynili zakładu, który dłużej wytrzyma.
— Często dziwiliśmy się, dlaczego pan nas nie odwiedza — rzekł pan White.
— Nie miałem na przewóz, a mieszkam po drugiej stronie zatoki — odpowiedział Martin bez ogródek, chcąc w ten sposób wyrazić dosadnie, jak bardzo potrzebuje pieniędzy.
— Zresztą — myślał — malownicze łachmany
świadczą chyba dostatecznie o mojej nędzy. — Kilkakrotnie próbował wspomnieć o właściwym celu swej wizyty, lecz uszy trzech wielbicieli pozostały głuche. Nie przestawali prawić komplementów, opowiadać co myśleli o utworze na pierwszy rzut oka, co myślą obecnie, co uważają żony ich i cała rodzina, o honorarjum jednak nie czynili najlżejszej nawet wzmianki.
— Czy mówiłem już panu, w jaki sposób po raz pierwszy zapoznałem się z tą śliczną nowelą — zwierzał się pan Ford. — Zapewne jeszcze nie. Otóż wracałem na Zachód z New-Yorku, i kiedy pociąg zatrzymał się w Ogden, służący wagonu sypialnego przyniósł mi bieżący zeszyt „Transcontinentalu“.
— Boże — pomyślał Martin, — on może podróżować wagonem sypialnym, a jest mi winien głupie pięć dolarów, mnie, który umieram z głodu! — Zalała go fala gniewu.
Krzywda, wyrządzona przez „Transcontinental“, pomnożyła się nagle stokrotnie, w pamięci wstały żywo straszliwe miesiące próżnych oczekiwań, głodu i nędzy, głód obecny zbudził się i zawył we wnętrznościach, i Martin teraz dopiero uprzytomnił sobie, że nie jadł nic od wczoraj, a wczoraj też bardzo niewiele. Przez chwilę czerwone płaty migotały mu przed oczami. Ci ludzie nie byli nawet odważnymi bandytami — byli poprostu kieszonkowymi złodziejaszkami. Kłamstwem i obłudą wyrwali mu jego pracę. Dobrze więc, dostaną teraz za
swoje. Postanowił całą siłą woli, że nie wyjdzie z tego lokalu, dopóki nie odbierze należności. Przypomniał sobie raz jeszcze, że droga do Oakland zamknięta. Opanował się szybko, niedość szybko jednak, żeby ukryć wilczy połysk oczu, zauważony natychmiast przez wesołą trójkę.
Zmieszali się i podwoili uprzejmość. Pan redaktor zaczął znowu opowiadać, jak to czytał po raz pierwszy „Dźwięk dzwonów“, pan sekretarz zaś skwapliwie komunikował Martinowi zachwyty swojej siostrzenicy, która to siostrzenica piastuje godność nauczycielki w Alamedzie.
— Teraz zaś pozwolą panowie, że wyjaśnię cel swych odwiedzin — zdołał wreszcie wypowiedzieć Martin. — Przyszedłem odebrać honorarjum za tę nowelę, która tak bardzo podobała się panom. O ile się nie mylę — pięć dolarów jest sumą, którą otrzymać miałem po wydrukowaniu.
Na ruchliwej twarzy pana Forda odbiła się natychmiastowa i uradowana gotowość do usług. Sięgnął po portfel, nagle jednak zwrócił się do administratora, oświadczając z żalem, że niestety pozostawił pieniądze w domu. Imć pan Ends nie był rad z obrotu rzeczy, i Martin zauważył obronny ruch, jakim osłonił odruchowo kieszenie swych spodni. Nie ulegało wątpliwości, że tam właśnie znajdują się pieniądze.
— Bardzo mi przykro — wyrzekł słodko pan Ends — musiałem zapłacić drukarza przed godziną, zabrał mi całą bieżącą gotówkę. Było to może tro-
chę nierozsądnie z mej strony, nie byłem mu przecież nic winien, lecz tak niespodzianie poprosił mnie o zaliczkę jak o łaskę...
Obaj gentlemani zwrócili wyczekujące spojrzenia na pana White, który roześmiał się tylko i wzruszył ramionami. Ten istotnie sumienie miał czyste. Wstąpił do „Transcontinentalu“, żeby się zapoznać z techniką wydawniczą, wzamian jednak zaco zapoznawał się przeważnie z kłopotami pieniężnemi. Redaktor winien mu był pensję za cztery miesiące, pan White jednak rozumiał, że drukarz musi być zaspokojony przedewszystkiem.
Bardzo się nieprzyjemnie złożyło, panie Eden, że zastał nas pan w tak niesprzyjających warunkach — usprawiedliwiał się pan Ford. — To wszystko przez roztargnienie, upewniam pana. Ale powiem panu, jakie znajdziemy wyjście: jutro raniutko wyszlemy panu czek. Pan posiada adres pana Edena, nieprawdaż, panie Ends?
Tak jest, pan Ends adres posiada i bezwarunkowo jutro raniutko wyszle czek. Martin miał słabe pojęcie o manipulacjach bankowych, niemniej jednak nie mógł znaleźć słusznej przyczyny, dla której wypisanie czeku należy odłożyć do jutra.
— A więc postanowione, panie Eden, jutro rano wysyłamy panu czek — streszczał pan Ford.
— Pieniędzy potrzebuję dziś jeszcze — odrzekł tępo Martin.
Niestety, tak fatalny zbieg okoliczności..., gdyby pan był zaszedł kiedy indziej — zaczął pan
Ford grzeczniutko i pozwolił natychmiast przerwać panu Ends, którego żywe oczka świadczyły o popędliwości charakteru.
— Pan Ford wyjaśnił już panu sytuację — rzucił Ends z lekkiem wyzwaniem w głosie. — Ja wyjaśniłem również. Czek wysłany zostanie jutro.
— Co do mnie, wyjaśniłem również — przerwał Martin. — Dziś jeszcze życzę sobie odebrać pieniądze.
Czuł, że burzy się w nim krew na szorstkość administratora; a jednocześnie wiedział, że tego właśnie ptaszka najtroskliwiej pilnować trzeba, w jego bowiem kieszeni spoczywa niewątpliwie gotówka „Transcontinentalu“.
— Bardzo to przykre — zaczął pan Ford. Lecz w tej samej chwili pan Ends odwrócił się niecierpliwie, jakby chcąc wyjść z pokoju. Martin jak błyskawica poskoczył ku niemu i jedną ręką chwycił za gardło w taki sposób, że śnieżno-biała broda administratora, zachowując ciągle swą niepokalaną a ozdobną falistość, patrzyła ku sufitowi pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Panowie Ford i White ku swej nieopisanej zgrozie ujrzeli, jak ich administratora trzepią niby dywan astrachański.
— Wytrząsaj pan, co masz, łaskawy tępicielu młodych talentów — poradził spokojnie Martin. — Wytrząsaj sam, żebym nie potrzebował wytrzepywać ci z kieszeni miedziaka po miedziaku. A wy tam, nie zbliżać się, żebyście sobie przypadkiem nie zaszkodzili — zwrócił się do przestraszonych widzów.
Pan Ends zakrztusił się nieco i dopiero po uspokojeniu gwałtownej chrypki zdolen był przystąpić do realizacji programu wytrząsania. Ostatecznie, po kilkakrotnych wysiłkach, czeluści jego kieszeni wydały na świat cztery dolary i piętnaście centów.
— Wywrócić kieszeń — zakomenderował Martin. Wypadła jeszcze dziesięciocentówka. Martin dla dokładności raz jeszcze przerachował rezultat obławy.
— Na pana kolej! — rozkazał imć panu Fordowi. — Żądam jeszcze siedemdziesięciu pięciu centów.
Pan Ford nie czekał, lecz z własnej inicjatywy wywrócił kieszenie, z mizernym jednak skutkiem sześćdziesięciu centów.
— Napewno wszystko? — zapytał groźnie Marttin, biorąc monetę w posiadanie. — A kamizelka?
Na dowód swych najlepszych chęci, pan Ford wywrócił odrazu obie kieszonki. Z jednej wypadł kawałek tektury. Redaktor podniósł go i chciał schować zpowrotem, lecz Martin zawołał.
— Co to? Bilet na prom? Doskonale. Wart jest dziesięć centów. Będę to uważał za pański bilet kredytowy. Odebrałem więc obecnie w poczet honararjum cztery dolary i dziewięćdziesiąt pięć centów. Pięć centów wciąż jeszcze winna mi jest szanowna redakcja.
Spojrzał uważnie na pana White, kruchy człowieczek jednak wręczał mu już owe pięć centów.
— Uprzejmie dziękuję — rzekł Martin, zwracając się do całej trójki. — Życzę panom wszystkiego najlepszego.
— Bandyta! — zachrypiał ku niemu pan Ends.
— Kieszonkowe złodziejaszki! — odrzucił Martin, zamykając za sobą drzwi.
Był w świetnym humorze, w tak świetnym, że przypomniawszy sobie, iż „Szerszeń“ nie zapłacił jeszcze piętnastu dolarów za „Peri i Perły“, Martin zdecydował pójść natychmiast do redakcji i odebrać swoją należność. Lecz sztab „Szerszenia“ składał się z bandy młodzików, pięknie ogolonych i zbudowanych naschwał, profesjonalnych urwisów, rabujących wszystko u wszystkich i wzajemnie u samych siebie. To też po pewnem naruszeniu całości umeblowania udało się redaktorowi (ex-atlecie), wspomaganemu dzielnie przez administratora (byłego impressario), wyprzeć Martina z lokalu i nadać pewną szybkość początkową jego zejściu z pierwszej kondygnacji schodów.
— Proszę nas odwiedzać, panie Eden; zawsze będziemy radzi! — śmiano się ku niemu z wyższego piętra.
Martin wesoło wyszczerzył zęby, doprowadzając się do porządku.
— Fiu, fiu! — zamruczał. — Tamta banda w „Transcontinentalu“ to same ciastka, ale wy macie przynajmniej kilku przyzwoitych bokserów.
Odpowiedział mu wybuch śmiechu.
— Trzeba przyznać, panie Eden — zawołał re-
daktor, — że jak na poetę, to pan jest też wcale niczego. Czy można wiedzieć, gdzie się pan nauczył tego pięknego cross’a?
— Tam, gdzie pan swego pół-Nelsona — odrzekł Martin. — A jednakże oko będziesz pan miał sine przez dobre kilka dni.
— Mam nadzieję, że szyja nie będzie panu zbytnio dolegała — wyraził swe szczere życzenie redaktor. — A cobyś pan powiedział, gdybyśmy tak wszyscy razem zaszli gdzie na kieliszek?
— Przegrałem, niema rady, pójdę — przyjął Martin.
Tak więc złodzieje pili z okradzionym i zgodzili się szybko a polubownie, iż zwycięstwo osiągnęli silniejsi, to też piętnaście dolarów za „Peri i Perły“ należy się prawnie redakcji „Szerszenia“.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.