Martin Eden/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Martin Eden | |
Wydawca | Rój | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakł. Graf. „Feniks” | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | „Martin Eden“ | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Na drugi dzień, o wczesnem popołudniu, Marja
wstrząśnięta została widokiem drugiego gościa Martina. Tym razem jednak nie straciła głowy, sadowiąc Brissendena w uroczystym saloniku.
— Mam, nadzieję, że nie pogniewa się pan za
najście? — zaczął Brissenden.
— Ależ bynajmniej; — odrzekł Martin, witając się i prowadząc gościa do swojej izdebki. Podał
mu jedyne krzesło, sam usiadł na łóżku. — Ciekawym jednak, jak mnie pan odszukał?
— Zatelefonowałem do Morsów — odpowiedziała panna Morse. — Więc oto jestem. — Sięgnął
do kieszeni palta, wyciągając małą książeczkę. —
Oto wiersze. Proszę przeczytać i zachować książkę. Martin próbował się bronić, ale tamten przerwał:
— Cóżbym ja robił z książkami? Dziś rano znów
miałem krwotok. Nie macie whisky?
— Rozumie się, nie. Poczekajcie chwilę.
Wstał i wyszedł. Martin odprowadził oczyma
chudą, wysoką postać, co przeszła z ganeczka i zniknęła za furtką; z bolesnem wzruszeniem patrzał
na ramiona i plecy, co ongiś musiały być proste
i szerokie, a pochyliły się teraz i zapadły nad ruiną
piersi. Przygotował dwie szklanki i zaczął czytać
nową książkę. Był to świeży tom poezyj Henryka
Yaughan Marlow.
— Niema szkockiej — oświadczył, wchodząc,
Brissenden. — Łajdak sprzedaje tylko amerykańską wódkę. Zato butelczyna spora.
— Poszlę którego z malców po cytryny i przyrządzimy sobie grog — zaproponował Martin. —
Ciekawym, ile też wziął za taką książkę Marlow? — dodał, wskazując tomik.
— Z pięćdziesiąt dolarów — brzmiała odpowiedź, — chociaż może się uważać za dziecko szczęścia, że wogóle ruszył z miejsca i nabrał wydawcę
na takie ryzyko, jak tomik poezyj.
— Więc... czyż nie można utrzymać się z pisania poezyj?
Wyraz twarzy i ton głosu Martina pełne były
rozczarowania.
— Rozumie się, że nie. Cóż za warjat w to wierzy? Z rymowania — i owszem. Jest przecie pan Bruce i Virginia Spring i Sedwick. Mają się wcale nieźle. Ale poeci... Czy pan wie, z czego żyje
Vaughan Marlow? Uczy niesfornych chłopaków
w jakiejś szkółce w Pensylwanji, ze wszystkich zaś
kręgów piekła ten jest chyba najdokuczliwszy. Nie
zamieniłbym się z nim na miejsca, choćby mu było
pisane pięćdziesiąt lat życia. A przecież twórczość
Marlowa świeci pośród tandety wierszydeł dzisiej-
szych, niby rubin między paciorkami. A zobaczyłbyś pan, jakie zdobył recenzje! Niech licho porwie
całą tę zgraję pigmejów.
— Ludzie, co pisać nie mogą, piszą zbyt wiele o tych, co pisać powinni — potwierdził Martin. —
Zdumiony byłem wprost górą bredni, jaką napisano o Stevensonie i jego dziełach.
— Wampiry i harpje! — sarknął Brissenden,
zgrzytając zębami. — Znam dobrze to plemię! Byliby go zakłuli dziobami za „List do Ojca Damiana“. Analizowali, ważyli.
— Mierzyli miarą własnej nicości — wtrącił
Martin.
— Tak, tak — dobrze powiedziane — ośliniali i hańbili na rachunek autora Prawdę, Piękno i Dobro, aż wreszcie poklepali po ramieniu: „Dobry pies, dobry“. Ech! Ryszard Realfe powiedział o nich,
umierając: „gadatliwe drobnoludki“.
— Porywają się z dziobem na gwiazdy — podtrzymał Martin. — Napisałem kiedyś satyrę na krytyków, a raczej na recenzentów.
— Dawaj pan — poprosił szczerze Brissenden.
Martin więc wyszukać musiał pod stołem kopję
„Gwiezdnego Pyłu“, Brissenden zaś, czytając, parskał z uciechy, zacierał ręce i zapomniał o swoim
grogu.
— Wiecie co? Samiście jak ten pyłek gwiezdny,
rzucony na świat ślepych karłów — odezwał się,
przeczytawszy. — Rzecz prosta, odrazu pierwsze
pismo odrzuciło ten szkic?
Martin przejrzał notesik.
— Odrzuciło go pism 27 — odrzekł.
Brissenden wybuchnął serdecznym, długim śmiechem, któremu nagle położył kres gwałtowny atak
kaszlu.
— Słuchajcie, nie będziecie chyba próbowali
wmawiać we mnie, że nie flirtujecie z muzą! —
uśmiechnął się, schwytawszy oddech. — Pokażcie
mi trochę swoich wierszy!
— Dobrze, ale proszę teraz nie czytać — prosił
Martin. — Pogadajmy lepiej. Zrobię z nich paczkę,
i weźmiecie ją do domu.
Brissenden, wychodząc, zabrał „Cykl miłosny“
oraz „Peri i Perły“. Następnego dnia powrócił,
przywitawszy Martina słowami:
— Jeszcze, jeszcze, chcę jeszcze.
Brissenden zapewnił Martina, że uważa go za
prawdziwego poetę. Martin zaś dowiedział się, że
nowy przyjaciel jest nim również. Poezje Brissendena wprowadziły chłopaka w niewypowiedziany zachwyt, połączony z oburzeniem, że nie robiono nigdy najmniejszych prób ich opublikowania,
i — Niech to wszystko licho porwie! — odpowiedział Brissenden, kiedy Martin ofiarowywał się rzucić mu książeczkę na rynek. — Kochajcie Piękno
dla niego samego i ciśnijcie do cholery wszystkie
druki. Wróćcie do waszych okrętów i waszego morza — Martin Eden — oto moja rada. Czego tu
chcecie w dusznych i zgniłych miastach ludzkich?
Zabijacie siebie z każdym dniem, który tu marnu-
jecie, próbując prostytuować Piękno na użytek rozmaitych „magazines“. Coście-to cytowali wczoraj...
Ach, tak: „Człowiek, ostatnia efemeryda“... Pocóż
więc wy, ostatnia efemeryda, uganiacie się za sławą? Jeśli ją zdobędziecie — otruje was. Zbyt prosty jesteś, Martin Eden, zbyt żywiołowy, zbyt wreszcie racjonalny, do licha, żeby prosperować na tej
pożywce. Mam nadzieję, że nie sprzedacie ani jednej linijki do gazet. Piękno jest jedynym panem,
któremu służyć warto. Służcie mu wiernie i przeklinajcie gawiedź! Powodzenie! Gdzież ono jest
wreszcie, jeśli nie w samym fakcie stworzenia tego
oto sonetu o Stevensonie, sonetu, który przewyższa „Zjawę“ Henley’a, w tym cyklu miłosnym,
w tamtych wierszach z morza!? Nie w powodzeniu
rzeczy stworzonych leży rozkosz, lecz w samym procesie tworzenia. Cóż mi pan odpowie? hę? Wiem,
że mam rację. I pan wie o tem. Boli cię Piękno, pali
nieustannie w głębi piersi, jest jak niegojąca się rana, jak nóż z płomieni. Poco się babrzesz z wydawcami?! Niechże Piękno będzie początkiem i końcem.
Pocóż wymieniasz je na złoto? Zresztą, chwalić Boga, nie udaje się nawet; wobec tego nie masz się
czem przejmować. Możesz pan przeczytać pisma
z tysiąca lat, jeśli masz ochotę. Wszystkie nie będą
warte jednej linijki Keats’a. Zostaw sławę, gwizdnij na złoto, zapisz się jutro na okręt, powracaj
w morze!
— Nie dla sławy, lecz dla miłości — uśmiechnął
się cicho Martin. — Miłość, jak widzę, nie ma miej-
sca w pańskim kosmosie. W moim — Piękno jest
tylko służebnicą Miłości.
Brissenden spojrzał z politowaniem i podziwem
jednocześnie.
— Młodyś jeszcze, chłopaku, tak bardzo młody!
Wysokiego pragniesz lotu, ale pamiętaj, że skrzydła
masz z najcieńszych błonek, osypane połyskami
barw najpiękniejszych. Nie opal ich! Zresztą, zapominam, że jużeś je opalił. Wstyd! „Cykl miłosny“
napisany jest ku czci jakiejś uwielbianej i opiewanej spódniczki!
— Ku czci miłości, nietylko spódniczki — zaśmiał się Martin.
— Ech, filozofja szaleństwa — brzmiała odpowiedź. — Ja też wmawiałem to sobie ongiś, wędrując w snach haszyszowych! Strzeż się jednak! Te
burżuazyjne miasta zabiją cię! Weźmy chociażby
tę norę handlarzy, w której spotkaliśmy się po raz
pierwszy. Zgnilizna, robaczywe próchno — to jeszcze zbyt łagodnie. Niepodobna zachować zdrowia
w podobnej atmosferze. Oni są poniżający, demoralizujący! Wszyscy w czambuł, mężczyźni i kobiety, te ożywione żołądki, kierowane przesądami...
Przerwał raptownie i przyjrzał się Martinowi.
Olśniło go nagłe zrozumienie sytuacji. Na twarz
wystąpił wyraz zdumionej zgrozy.
— I pan... pan napisałeś swój wspaniały „Cykl miłosny“ dla niej — dla tej mizernej, napuszonej
samiczki!
W tejże chwili prawa ręka Martina zamknęła się
niby potężne kleszcze na gardle Brissendena
i wstrząsnęła wątłem ciałem, aż zaklekotały zęby.
Lecz z oczu ofiary nie patrzyła trwoga — tylko zaciekawiony i drwiący szatanek. Martin opamiętał
się i rozciągnął Brissendena na łóżku, rozluźniając
chwyt.
Brissenden chwytał oddech i pochrząkiwał przez
chwilę, wreszcie zaczął się śmiać.
— Czułbym się wieczystym dłużnikiem pańskim,
gdybyś był dokończył i zdmuchnął iskierkę — powiedział.
— Nerwy moje są nie w porządku ostatniemi
czasy — przepraszał Martin. — Mam nadzieję, że
nie sprawiłem panu bólu. Zaraz przygotuję świeży
grog.
— Ach ty, młody Helleńczyku! — ciągnął Brissenden. — Nie wiem, czy jest pan dostatecznie dumny z tego wspaniałego ciała? Pan jest piekielnie
silny. Jak młoda pantera, jak lew. Ale poczekaj-no,
bratku, zapłacisz ty dobrze za tę siłę.
— Jakto? Dlaczego? — dopytywał się ciekawie
Martin, podając szklankę grogu. — Pij pan, daruj i nie gniewaj się.
— Dlaczego? — Brissenden duszkiem wlał w siebie grog i podziękował uśmiechem uznania. — Ano, przez kobiety. Będą ci dokuczać aż do śmierci, dokuczały zresztą zawsze; wiem przecie, co w trawie
piszczy. Na nic się nie zda wytrząsanie ze mnie duszy. Powiem swoje, bo chcę. Nie wątpię, że ta miłość to poprostu cielęcy zachwyt, ale w imię Piękna,
zróbże pan lepszy wybór na drugi raz. Czegóż, na
miły Bóg, chcesz pan od tej mieszczaneczki? Uciekaj od filistrów! Znajdź sobie wspaniałą, bujną kobietę-płomień, która śmieje się życiu w twarz, drwi
ze śmierci i kocha miłość. Takie kobiety istnieją
i kochać cię będą równie chętnie, jak pierwsze lepsze małoduszne stworzonka, wytwór filisterskich
cieplarni.
— Małoduszne? — zaprotestował Martin.
— Tak, a nieinaczej — małoduszne — co tylko
potrafią recytować urojone kanony życiowe, które
zkolei im samym wyrecytowano ongiś. Takie boją
się żyć naprawdę. Będą pana kochały, Martin, nie
przeczę, ale bardziej kochać będą swoje kanony.
Panu potrzeba wspaniałej beztroski, wielkiej, wolnej duszy, olśniewającego motyla, a nie ubogiej,
szarej ćmy. O, wiem, zamęczą cię zczasem kobiety-samice, jeśli, rzecz prosta, będziesz pan miał nieszczęście żyć długo. Ale niema obawy. Długo żyć
nie będziesz. Nie chcesz powrócić do swego morza
i swoich okrętów, będziesz więc tkwił w tych miastach, norach zarazy, aż zgnijesz do szpiku kości.
Wtedy — umrzesz.
— Wdzięczny jestem za nawracanie, ale wiary
nie zmienię — odrzekł Martin. — Ostatecznie sąd
pański jest wytworem pańskiego temperamentu, mój
zaś — mojego. Oba są równie dobre.
Nie zgadzali się w poglądach na miłość, na czasopisma i wiele innych rzeczy, lubili się jednak bardzo; ze strony Martina wytworzyło się nawet głębo-
kie przywiązanie. Widywali się codziennie, i Brissenden przynajmniej godzinkę spędzał w pokoiku
Martina. Nie przychodził nigdy bez swojej butelczyny, kiedy zaś jedli razem obiad na mieście, Martin widział, iż Brissenden systematycznie pijał whisky-soda między potrawami. Płacił zawsze Brissenden, i dzięki niemu to Martin poznał wyrafinowany wykwint kuchni, pił pierwszego szampana
i skosztował reńskiego wina.
Brissenden pozostał jednak zagadką. Człowiek
ten, z twarzą ascety, pożądał rozkoszy i radości całą
mocą swej krwi stygnącej. Przed śmiercią strachu
nie czuł, gorzko i cynicznie drwił z życia, a przecież umierając, kochał życie, każdy atom życia. Dręczyło go szaleństwo pragnienia, wrażeń, doznań,
przeżyć. Chciał zapełnić „nieskończenie małą przestrzeń w pyle kosmicznym, z którego powstał", jak
sam kiedyś wyraził. Otępiony przez narkotyki, imał
się licznych dziwacznych sposobów dla zaznania nowych dreszczów. Opowiadał Martinowi, że kiedyś
trzy dni nie pił dobrowolnie wody, poto tylko, żeby
doświadczyć wyszukanej rozkoszy zaspokojenia tak
silnego pragnienia. Kim i czem był Brissenden,
Martin nie dowiedział się nigdy. Jedno widział tylko: był człowiekiem bez przeszłości, przed sobą
miał niedaleki i nieunikniony grób, w dniu dzisiejszym zaś gorzką namiętność życia.