<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXXI

Pewnego dnia spotkał Martin Gertrudę na Broadway. Zdarzenie to było — jak się okazało — dość pomyślne, choć nieprzyjemne. Siostra, czekając na tramwaj, dostrzegła brata pierwsza, i uwadze jej nie uszły wychudzone rysy chłopaka i rozpaczliwy, głodny blask oczu. Istotnie, Martin zrozpaczony był i stargany do granic ostatnich. Wracał właśnie po bezskutecznych odwiedzinach u lichwiarza, od którego próbował wydostać dodatkową sumkę za rower. Kiedy bowiem rozpoczęła się dżdżysta jesień, Martin zastawił rower, a odebrał czarny garnitur.
Oto jest ubranie — oświadczył lichwiarz, który znał doskonale wartość swoich klijentów. — Nie potrzebuje mi pan mówić, że nie zastawi go pan dzisiaj u tego przeklętego żyda, Lipka. Bo gdyby pan kiedykolwiek...
Lichwiarz spojrzał groźnie, a Martin pośpieszył odpowiedzieć.
— ...Nie, nie; nic podobnego. Muszę je włożyć, żeby móc załatwić szereg interesów.
— Dobrze, dobrze, — odrzekł udobruchany lichwiarz. — Ale ja również pilnuję swoich interesów i dlatego nie dam panu ani grosza więcej. Nie pracuję przecie dla zdrowia.
— Ależ dostał pan czterdziestodolarowy rower w doskonałym stanie, — nalegał Martin. — Dał mi pan tylko siedem dolarów. Nie, nawet nie siedem! — sześć i ćwierć, bo procent odliczyliśmy zgóry.
— Jeśli pan chce więcej, proszę mi oddać garnitur — zabrzmiała odpowiedź, która wypchnęła wreszcie Martina z dusznego, nędznego sklepiku na ulicę. Powędrował z rozpaczą w sercu, a rozpacz wypełzła z serca na twarz i wzbudziła litość spotkanej przypadkowo siostry. Zaledwie się przywitali, nadjechał wagon, idący na Telegraph Avenue i wiozący popołudniową zmianę sklepowych. Martin pomógł siostrze wsiąść do tramwaju, Gertruda spostrzegła jednak zawczasu, że sam jechać nie zamierza. Odwróciła się na schodkach i spojrzała ku bratu. Wychudzona twarz wzruszyła kobiecinę.
— Nie jedziesz? — zagadnęła.
Wysiadła i stanęła obok niego.
— Wolę iść, ruch jest zdrowy — wyjaśnił.
— W takim razie przejdę się też ze dwie ulice — oświadczyła Gertruda. — Może mi to dobrze zrobi. Kiepsko się czułam we wnętrzu te kilka dni.
Martin spojrzał uważnie na siostrę i przekonał o prawdzie jej słów; twarz miała mizerną, zmęczoną, postać niezdrowo otyłą, obwisłe ramiona i ciężki, niesprężysty chód, który był prawdziwą karykaturą ruchów szczęśliwego ongiś i swobodnego ciała.
— Zatrzymajmy się tutaj, i wsiądź do następnego tramwaju — poradził, gdyż podchodzili właśnie do przystanku na pierwszym rogu.
— Rety! Jakem się już zmachała! — biadała zadyszana Gertruda. — Ale akurat tak samo drepczę, jak i ty w tych pięknych butach. Takie już wyświechtane, że z nóg spadną, zanim dojdziesz do Północnego Oaklandu.
— Mam drugą parę w domu — brzmiała odpowiedź.
— Zaszedłbyś jutro na obiad — zapraszała szorstko. — Męża niema w domu. Pojechał do San-Leandro w interesie.
Martin potrząsnął głową, ale nie mógł zataić wilczego błysku spojrzenia na wzmiankę o obiedzie.
— Nie masz grosza, Mart, i dlatego drałujesz na piechtę. Dla zdrowia, peda! Widzicie go! — usiłowała parsknąć z pogardą, ale pogarda zgubiła się jakoś po drodze. — Ot, czekaj-no, stary...
Poszperawszy skwapliwie w torebce, wsunęła do ręki brata pięciodolarową monetę.
— Zdaje się, że zapomniałam o twoich ostatnich urodzinach, Mart, — mruknęła zmieszana. Ręka chłopaka odruchowo zatrzymała monetę. W tej samej chwili zrozumiał, że nie powinien przyjmować. Zastygł, borykając się w szponach wahania. Ten kawałek złota oznaczał żywność, życie, ciepło w ciele, światło w mózgu, siłę do dalszego pisania, i — kto wie? — może do napisania czegoś, co przyniesie wiele takich sztuk złota. Zobaczył nagle rękopisy dwu artykułów, które wykończył był właśnie. Leżały ciśnięte pod stołem, na grudzie rękopisów zwróconych, dla których zabrakło już marek. Zobaczył świeżo wybite na maszynie tytuły: „Arcykapłani tajemnicy“ i „Kolebka Piękna“. Nie posyłał ich jeszcze nigdzie. Były w swoim zakresie najlepsze z jego rzeczy. Gdybyż tylko mieć marki dla ich wysłania! — Nagle wybuchła mu w sercu gorąca pewność ostatecznego zwycięstwa. Głód ścisnął wnętrzności — szybki ruch ręki wrzucił monetę do kieszeni.
— Zwrócę ci, Gertrudo, sto razy tyle — wykrztusił gardłem zdławionem boleśnie i z oczyma pełnemi łez. — Zapamiętaj moje słowa! — krzyknął z nagłą determinacją. — Zanim rok przejdzie, położę ci do ręki sto takich złotych chłopczyków. Nie proszę, byś mi wierzyła. Tylko czekaj i patrz.
Nie wierzyła, rzecz prosta. Zwątpienie jednak krępowało ją wobec brata, to też, nie znając się na dyplomacji, palnęła bez ogródek:
— Wiem, że głodujesz, Mart. Odrazu widać z oczu. Zawsze możesz zajść przekąsić. Podeszlę które z dzieci, jak męża nie będzie w domu. Ale, Mart...
Martin czekał, chociaż wiedział dobrze, co usłyszy, tak przejrzyste były mu myśli siostry.
— ...Czy nie uważasz, że pora już wziąć się do roboty?
— Więc nie wierzysz, że postawię na swojem? — zapytał.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nikt nie ma wiary we mnie, Gertrudo, nikt, prócz mnie samego, — głos chłopaka brzmiał namiętnym buntem. — Zrobiłem dobrą robotę, dużo roboty, i prędzej czy później zbiorę jej owoce.
— Skąd możesz wiedzieć, że jest dobra?
— Bo... bo... — przerwał, gdy nagle cała olbrzymia przestrzeń historji literatury ożyła i zaludniła się w jego mózgu. Pojął beznadziejność wszelkich prób udowodniania Gertrudzie podstaw swej wiary. — Bo — bo to, co napisałem, jest lepsze od 99-ciu procent utworów, drukowanych po czasopismach.
— Chciałabym, żebyś nabrał rozsądku — odparła słabo, lecz z niezachwianem poczuciem słuszności swej diagnozy. — Chciałabym, żebyś nabrał rozsądku — powtórzyła. — A przyjdźże jutro na obiad!
Martin, pomógłszy siostrze wsiąść do tramwaju, pośpieszył na pocztę i zakupił marek za całe trzy dolary z otrzymanych pięciu. Wieczorem, idąc do państwa Morse, wstąpił znowu na pocztę, żeby wysłać kilkanaście wielkich, ciężkich kopert, poczem z marek pozostały mu tylko trzy dwucentowe znaczki.
Wieczór ten stał się dla Martina pamiętnym, albowiem wtedy to właśnie poznał Russ Brissendena. Jakim sposobem dostał się Brissenden do państwa Morse, czyim był przyjacielem i kto go wprowadził — Martin nie wiedział. Nie chciał też pytać Ruth. Krótko mówiąc, Brissenden wydał się Martinowi cherlawym narwańcem i odrazu przestał go interesować. Po upływie godziny okazało się, ie nadomiar złego Brissenden jest to gbur: wałęsał się po wszystkich pokojach, gapił na obrazy, wyciągał książki z bibljoteki, albo siedział na uboczu, utkwiwszy nos w zabrane ze stołu czasopisma. Chociaż obcy w domu państwa Morse, odosobnił się wreszcie zupełnie od towarzystwa, zakopawszy w ogromnym miękkim fotelu, zaczytany w małej książeczce, wyjętej z własnej kieszeni. Czytając, gładził włosy pieszczotliwym i roztargnionym ruchem. Martin tego wieczora nie zwrócił już uwagi na nowego znajomego, raz tylko jeszcze zauważywszy, jak z wielkiem powodzeniem przekomarzał się z kilkoma młodemi pannami.
Przypadek zrządził, że Martin, opuszczając dom Morsów, zrównał się na ulicy z Brissendenem, który również wyszedł był przed chwilą.
— Hallo! To pan? — odezwał się Martin.
Tamten odmruknął coś niechętnie, ale począł iść obok. Martin nie próbował już rozpoczynać rozmowy, przeszli więc kilka ulic w niezmąconem milczeniu.
— Pompatyczny stary osioł!
Nagłość i lapidarność okrzyku uderzyła Martina. Chciało mu się śmiać, a zarazem coraz mocniej nie lubił przypadkowego towarzysza.
— Po kiego licha pan tam chodzi? — trysnęło ku Martinowi po przejściu jeszcze jednej ulicy.
— A pan? — odrzucił Martin.
— Słowo daję, sam nie wiem — usłyszał. — Zresztą, jest to narazie moje pierwsze wykroczenie tego rodzaju. Doba ma dwadzieścia cztery godziny, trzeba je przecież jakoś spędzić. Chodź pan, napijemy się czego.
— Owszem — zaaprobował Martin.
Natychmiast jednak poczuł niezadowolenie ze swej gotowości. W domu czekało jeszcze kilkogodzinne pisanie, nie mówiąc już o tomie Weismanna i Autobiografii Spencera, która była dla Martina równie przejmująca i pełna romantyzmu, jak najciekawsza powieść.
— Poco właściwie tracić tyle czasu z człowiekiem, którego się nie lubi — przemknęło mu przez myśl. Po chwili zrozumiał jednak, że nie chodziło o tego człowieka, ani o samo picie — chodziło o akcesorja picia: blask żyrandoli, lśnienie luster, migotliwy rynsztunek szkieł, rozgrzane, wesołe twarze, donośny gwar męskich głosów. Ach tak — właśnie owe glosy, głosy mężczyzn zadowolonych z losu, wdychających powodzenie i wyrzucających pieniądze na wypitkę, beztrosko, po męsku. Martina gnębiła samotność — i tu właśnie leżała istotna przyczyna, dla której uchwycił się zaproszenia, niczem bonita białego gałganka na końcu wędki.
Od czasu pijatyki z Joe w Gorących Źródłach Martin raz jeden tylko zaszedł na kieliszeczek do baru, jeśli nie liczyć przełknięcia szklaneczki wina z Portugalczykiem-sklepikarzem. Wyczerpanie umysłowe nie wytwarzało pragnienia alkoholu, jak ongiś wyczerpanie fizyczne, i Martin mógł nie pić wcale. Teraz jednak zapragnął gwałtownie kieliszka, a raczej atmosfery, w której kieliszki są nalewane. Zaszli do Grotto i, padłszy w głębokie skórzane fotele, popijali zwolna szkocką whisky z wodą sodową.
Potoczyła się rozmowa. Rozmowa o wielu rzeczach; whisky-soda zamawiali obaj kolejno lecz nieustannie. Martin miał wyjątkowo silną głowę, podziwiać jednak począł wytrzymałość towarzysza, przerywając ów podziw co chwila, żeby zkolei zachwycać się rozmową. Niewiele czasu potrzebował do zrozumienia, jak wykształcony jest Brissenden, i wywnioskowania, że oto jest nareszcie drugi inteligentny człowiek, jakiego spotkał. Zauważył też odrazu, iż Brissenden posiada to, czego brakowało profesorowi Caldwellowi: ogień — płomienne jasnowidzenie, burzliwą nieposkromioność, nieświadome promieniowanie talentu. Słowa, jak żywe, sfruwały z jego ust. Wąskie wargi, niby stempel, wybijały zdania tnące ostrzem, kłujące żądłem; albo znów, zgarniając troskliwie przeddźwięki i pobrzmienia, te same cienkie wargi wysnuwały misterny drobiazg z miękkiego aksamitu, gibkie sploty wyrazów barwnych i jaśniejących, słów nieodparcie pięknych, lśniących odbiciem tajemnicy, dotykających tuż niewymowności życia. I jeszcze: wąskie wargi stawały się niby cudowny róg, przez który buchał grzmot i zgiełk wielkiej zwady wszechświata, zdania, co podzwaniały najczystszem srebrem, roztwierały na blask gwiezdnych przestrzeni,
skupiały najmędrsze słowo wiedzy, a przecież dawały coś więcej jeszcze: — objawienie poety, doskonałą, nadprzyrodzoną prawdę, na którą niema wyrazów dość wyszukanych, a która przecież znajduje istotne odbicie w przedziwnem, choć ledwie uchwytnem, wtórnem znaczeniu słów najprostszych. Brissenden cudem intuicji sięgał poza najdalsze granice empiryzmu, na których zarysowanie brakło siły mowie ludzkiej, a przecież umiał niepojętem zaklęciem talentu tchnąć nowe znaczenie w stare dźwięki i świadomie zwierzyć Martinowi wieści, których nie zdołałyby wymienić dusze przeciętne.
Martin zapomniał o swem pierwszem wrażeniu niechęci. Oto wcieliły się najlepsze stronice książek. Oto inteligencja, oto żywy człowiek, którego wolno oglądać. „Leżę w prochu u jego stóp“ — powtarzał Martin pocichu.
— Pan gruntownie studjował biologję — odezwał się głośno i z naciskiem.
Ku zdziwieniu Martina, Brissenden potrząsnął głową.
— Rozważa pan jednak prawdy, ustalone właśnie przez biologję — nastawał Martin. Odpowiedziało mu spojrzenie bez wyrazu. — Tak jest, wnioski pańskie idą po jednej linji z wnioskami dzieł, które pan zapewne studjował.
— Bardzo rad jestem to słyszeć — brzmiała odpowiedź. — Być może, iż moje nader powierzchowne wiadomości pomogły mi do skrócenia sobie
drogi ku prawdzie. Co do mnie, nie interesuję się nigdy zagadnieniem, czy mam słuszność, czy jej nie mam. To przecież nie posiada wartości. Człowiek nigdy nie pozna prawdy absolutnej.
— Pan jest uczniem Spencera! — zawołał Martin z triumfem.
— Nie czytałem go od czasów najwcześniejszej młodości, wtedy zaś czytałem tylko „Wykształcenie
— Chciałbym móc gromadzić wiedzę w sposób tak beztroski — przerwał Martin w pół godziny później. Badał uważnie zasoby umysłowe Brissendena. — Pan jest zdecydowanym dogmatystą, i to jest właśnie zadziwiające. Konstatuje pan a priori fakty, które nauka ustalić zaledwie potrafi drogą długich badań i rozumowań. Jednym skokiem chwyta pan należyte wnioski. Skrót wprost fenomenalny. Jakimś dziwnym, nadracjonalnym sposobem przebywa pan drogę do prawdy z szybkością światła.
— Tak jest; sprawiało to niemały kłopot ojcu Józefowi i braciszkowi Dutton — odrzekł Brissenden. — O, proszę bardzo, nie jestem przecie kompletnem zerem. Szczęśliwem zrządzeniem losu posyłano mnie w młodości do katolickiego zakładu naukowego. A pan gdzie gromadził swoje zapasy wiedzy?
Martin, opowiadając, obserwował towarzysza, począwszy od wąskiej, wytwornej twarzy i bezwładnie zwisłych ramion, kończąc na przerzuconem przez poręcz sąsiedniego fotela okryciu, którego kieszenie zwisały niezdarnie od zbyt częstego wypy-
chania książkami. Twarz Brissendena tyla opalona zarówno jak długie, smukłe ręce. Opalenizna ta zdziwiła Martina. Przysiągłby, że Brissenden nie należy do ludzi, co szukają przygód pod otwartem niebem. Gdzież go słońce znalazło? Coś ciekawego i tajemniczego znaczy ta opalenizna — zdecydował Martin, nie przestając obserwować ściągłej twarzy o lekko wydatnych kościach i zapadniętych policzkach, ozdobionej subtelnym orlim nosem, najpiękniejszym, jaki Martin widział kiedykolwiek. Oczy były ani zbyt wielkie, ani zbyt małe, o nieokreślonej barwie bronzowej; na dnie ich pełgał jednak ogień — a raczej zapalały się dwa wrogie sobie płomyki, polśniewała dziwaczna, przekorna sprzeczność. Wyzywające, dumne, a nawet ostre oczy Brissendena, wzbudzały jednocześnie litość. Martin czuł, że współczuje temu człowiekowi, sam nie wiedząc, dlaczego. Za chwilę jednak miał się dowiedzieć.
— O, ja jestem zdeklarowanym suchotnikiem — oświadczył poprostu Brissenden w dalszej rozmowie, wspomniawszy o niedawnym powrocie swym z Arizony. — Siedziałem na południu całe lata, dla powietrza — dodał.
— Jakto? A teraz nie boi się pan tutejszego klimatu?
— Bać się?
Odpowiedział odruchowo i bez żadnej buty. Martin wyczytał jednak z ascetycznej twarzy, iż wszelki strach jest jej obcy. Oczy zhardziały, aż stały
się orle, rozdrgane nozdrza niepokonane były, zuchwałe i zdobywcze, niby dziób ptaka-drapieżcy. Wspaniałe! — przemknęło przez myśl Martina, zadyszanego w rozkosznym podziwie. Głośno zaś przytoczył:

Pod ciosami Losu
Głowa ma krwawi, ale się nie schyli


— Lubi pan, jak widzę, Henley’a — odezwał się Brissenden, i twarz złagodniała mu nagle ku miękkiej, prześlicznej rzewności. — Rzecz prosta, spodziewałem się tego. Ach, Henley! Dzielny chłop. Jakże przerósł wszystkich naszych dzisiejszych rymopisów — poetów dla gazetek — on, gladjator pośród bandy eunuchów.
— Pan nie uznaje czasopism? — spróbował zlekka Martin.
— Co? Może pan uznaje? — ryknięto mu chrapliwie w odpowiedzi. Martin zmieszał się.
— Ja — ja piszę — to jest właściwie — próbuję pisać dla czasopism... — wyznał zająkliwie.
— No, to już lepiej — odrzekł tamten łagodniej. — Pan próbuje, ale nikt pana nie chce drukować. Szanuję i podziwiam taką przegraną. Wiem, co pan pisze. Domyślam się. Jest w tem wszystkiem pewna nieznaczna przyprawa, która jednak odstrasza wszystkich redaktorów. To żywa krew, czasopisma zaś nie mają nabywców na ten gatunek towaru. Potrzebują mydlin i brudów. O, niema strachu, i na to znajdą się dostawcy. Ale pana między nimi nie będzie. — Cóż... jestem tylko zwykłym rzemieślnikiem — wtrącił Martin.
— Przeciwnie. — Brissenden przerwał i zuchwałym wzrokiem powiódł po naocznem ubóstwie Martina: niemodnym krawacie, kołnierzyku o brzeżkach stępionych, świecących łokciach palta, nieco przetartych mankietach i wreszcie bladych, zapadłych policzkach — przeciwnie — powtórzył — do rzemiosła panu daleko, tak daleko, że nigdy tam pan nie dobrnie. Cóż, chłopcze drogi, obrazi się pan, jeśli zaproponuję wspólne zjedzenie kolacji?
Martinowi mimowoli krew zalała policzki; Brissenden roześmiał się triumfalnie.
— Pełny, doskonały człowiek nie obraziłby się na takie zaproszenie! — zawyrokował.
— Szatanie! — wykrztusił z wściekłością Martin.
— O co chodzi? Przecież pana nie zaprosiłem.
— Nie ośmielił się pan.
— Ach taak? Więc zapraszam pana w tej chwili. — Brissenden uniósł się zlekka na fotelu, jakby zamierzając wstać i iść do restauracji.
Martin zacisnął pięści, krew grzmiała mu w skroniach.
— Uwaga! Panowie i panie! Żywcem zjada! Żywcem! — wołał Brissenden, imitując doskonale pożeracza wężów z miejscowego cyrku.
— Niewątpliwie, że takiego jak pan, mógłbym żywcem łyknąć — rzucił zkolei Martin, mierząc zuchwałym wzrokiem mizerną postać tamtego.
— O, nie jestem godzien...
— Przeciwnie — rozstrzygnął Martin — incydent nie jest godzien. — Wybuchnął nagle serdecznym, zdrowym śmiechem. Przyznaję, że wystrychnął mnie pan na dudka. Fakt, że jestem głodny, a pan to zauważył, jest zupełnie zwyczajnem zjawiskiem, a nie żadną hańbą. Widzi pan, próbowałem już drwić sobie z mizernej moralności stada, ale rzucił pan jedno słowo brutalne, choć prawdziwe — i znowu ocknąłem się w sidłach tejże drobnomieszczańskiej etyki.
— Tak jest, uważał się pan za obrażonego.
— Byłem nim jeszcze przed chwilą. Przesądy wczesnej młodości, uważa pan. Nauczyłem ich się kiedyś no, i pozostały jeszcze pewne szczątki. Spoczywają w osobnym, moim własnym schowku.
— A teraz przynajmniej zamknął je pan na klucz?
— O, tak.
— Napewno?
— Napewno.
— No, to chodźmy zjeść.
— Dobra! — odrzucił Martin, chcąc płacić za soda-whisky resztą drobnych, pozostałych z dwóch dolarów. Kelner jednak, już opłacony, położył drobne zpowrotem na stole.
Martin skrzywił się, wrzucając je do kieszeni, i w tej samej chwili poczuł na ramieniu ciężką, życzliwą rękę Brissendena.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.