<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Martin Eden
Wydawca Rój
Data wyd. 1937
Druk Zakł. Graf. „Feniks”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. „Martin Eden“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Rozdział XXX

Pewnego popołudnia, u schyłku cudnego indyjskiego lata, odczytał Martin narzeczonej swój „Cykl miłosny“. Dzień podobny był owemu dniu złotemu, który przed rokiem ujrzał ich wyznanie. Jak zwykle wyjechali za miasto na rowerach i zatrzymali się na ulubionym pagórku. Dziewczyna co chwila przerywała czytanie okrzykami zachwytu, teraz więc, odłożywszy ostatnią kartkę — chłopak czekał wyroku.
Ruth zwlekała, aż nareszcie mówić poczęła zwolna, bojąc się zamknąć w słowa cierpkość swej myśli.
— Uważam, że wiersze te są ładne, bardzo ładne nawet; ale... ale nie może pan ich sprzedać — nieprawdaż? Czy pan rozumie, co ja chcę powiedzieć? — głos dziewczyny stał się nieomal błagalny. — To pańskie pisanie jest zupełnie niepraktyczne. Sama nie wiem dlaczego — może z winy rynku — nie udaje się panu nic zarobić. Proszę, kochany... proszę mnie źle nie rozumieć. Jestem z tych wierszy dumna, jestem z nich bardzo rada, i tak dalej, — nie byłabym zresztą kobietą, gdyby mi nie pochlebiały wiersze, stworzone dla mnie. Ale cóż z tego, kiedy one bynajmniej nie umożliwiają naszego małżeństwa. Czyż pan tego nie widzi? Proszę mnie nie uważać za chciwą materjalistkę. Przezemnie mówi jedynie miłość i troska o naszą przyszłość, wspólne życie. Cały rok minął od czasu zaręczyn, a dzień ślubu jest ciągle równie daleki. Proszę nie mieć mi za złe, że tak poprostu i może wbrew skromności mówię o ślubie, ale doprawdy, przecież postawiłam na kartę całe serce, całą siebie. Dlaczego nie postarasz się o posadę w jakiejś gazecie, jeśli już koniecznie chodzi o pisanie? Dlaczegóż nie zostać reporterem... choćby na krótko, tymczasem?
— Praca reporterska zepsułaby mi styl — zabrzmiał w odpowiedzi cichy, powolny, monotonny głos. — Pani nie ma pojęcia, jak bardzo pracowałem nad stylem.
— A tamte drobne noweletki? — nastawała panienka. — Nazywał je pan robotą rzemieślniczą i napisał ich sporo. Czyż nie psuły stylu?
— Nie, to zupełnie co innego. Noweletki powstawały same przez się, prawie bez wysiłku, po długim dniu pracy artystycznej, ale zajęcie reportera jest rzemiosłem od rana do nocy, jest nieustannem myśleniem o kawałku chleba. To życie wiatraka, istnienie wyłącznie chwilą bieżącą, bez przeszłości bez przyszłości, bez myśli o pracy artystycznej. Reporterski sposób pisania nie ma przecież nic wspólnego z literaturą. Zostać reporterem teraz, kiedy moja indywidualność artystyczna zaczyna się wykluwać, krystalizować — nie, to byłoby zabicie raz na zawsze siebie, jako materjału na pisarza. Zresztą każda noweletka rzemieślnicza, każde słowo wyłącznie dla zarobku pisane, było również pogwałceniem samego siebie, szacunku dla siebie samego, szacunku dla piękna. Proszę uwierzyć, było mi bardzo ciężko. Czułem, że grzeszę. I nawet, wyznaję, pokryjomu cieszyłem się brakiem zbytu, chociaż z tego powodu nosić musiałem ubranie do lombardu. Ale zato cóż za rozkosz tworzenie „Cyklu miłości“! Rozkosz twórcza w najszlachetniejszej, najczystszej formie! Dostateczna nagroda za wszystko.
Martin nie wiedział, że dla Ruth „rozkosz twórcza“ jest tylko pustym dźwiękiem. Owszem, używała tego wyrażenia, od niej nawet usłyszał je Martin po raz pierwszy; czytała o tem, studjowała to nawet, zdobywając swój stopień „Bachelor of Arts“. Nie znała jednak samodzielności myślenia, ani twórczości na jakiem bądź polu. Kult sztuki był w niej tylko odbiciem tego kultu, widzianego u innych.
— Czyż redaktor, który drukował pańskie „Liryki Morza“, nie miał słuszności, poprawiając je nieco? —- zapytała Ruth. — Proszę nie zapominać, że redaktorzy muszą mieć przecież jakieś kwalifikacje, inaczej nie zostaliby redaktorami.
To, co pani mówi, leży na jednej linji z uznawaniem i chwaleniem wszelkiego istniejącego stanu rzeczy, — odparł Martin, czując, że opanowuje go gromadzony oddawna gniew na wszelki ludek redaktorski. To, co istnieje, co utrwaliła rutyna, ma być nietylko dobre, ale nawet najlepsze i jedyne. Istnienie danej rzeczy służyć ma za wystarczające jej prawo do istnienia i w dodatku do istnienia nietylko w warunkach obecnych, ale wogóle we wszelkich warunkach. Tak rozumuje nieświadomie przeciętny obywatel; głupota to, rzecz prosta, każe mu wierzyć w podobne brednie, głupota, która jest niczem innem, jak owym, opisanym przez Weiningera, człowiekobójczym procesem, zachodzącym w mózgu ludzkim. Myślą, że myślą, i takie bezmyślne stworzenia stają się wyroczniami decydującemi o życiu nielicznych istot, które myślą naprawdę. Przerwał, zrozumiawszy, że mówi rzeczy przerastające umysł Ruth.
— Nie wiem, co prawda, kim był ów Weininger — odrzekła panienka. — Przytem mówi pan tak przeraźliwie ogólnikowo, że z trudnością chwytam, o co chodzi. Co do mnie, mówiłam o kwalifikacjach redaktorów...
— Ja zaś pozwolę sobie powiedzieć pani, — targnął się Martin — że w 99-ciu wypadkach na sto jedyną kwalifikacją redaktora jest bankructwo, przegranie życiowej stawki. Przegrali jako pisarze. Proszę nie myśleć, że ktokolwiek woli biurową skrobaninę i zależność od prenumeratorów i od administracji — niż czystą radość tworzenia. Dzisiejsi redaktorowie też próbowali kiedyś pisać — ale przegrali. Tu właśnie tkwi przeklęty paradoks: każda droga do powodzenia w literaturze strzeżona jest przez cerberów, którzy na tejże drodze ponieśli klęskę. Redaktorzy, wydawcy, ich sekretarze, pomocnicy i wspólnicy, — nieomal wszyscy — zarówno jak ci, co oceniają rękopisy dla księgarzy — są ludźmi, którzy chcieli pisać — i upadli. A teraz oni właśnie — ze wszystkich stworzeń pod słońcem najmniej do tego powołani — decydują, co trafić ma do druku. Ci, którym zabrakło indywidualności, którzy wykazali, że nie mają iskry bożej, ferują wyroki, rozdają patenty na oryginalność i talent. A potem nadchodzą recenzenci — również przeważnie chybione pióra, niedoszłe wielkości. Proszę mi nie mówić, że oni kiedyś nie marzyli o sławie, nie próbowali pisać! Próbowali — i przegrali. Czyż przeciętna recenzja nie jest bardziej mdła niż tran rybi? Pani zna moją opinję o sprawozdawcach i recenzentach, a nawet o krytykach, na których sąd zwykła się powoływać publiczność. Nie przeczę, istnieją wielcy krytycy — myśliciele, ale ci rzadcy są jak komety. Co do mnie, jeśli przegram jako pisarz, to dowiodę, że nadaję się na redaktora. Tak czy inaczej, kawałek chleba zapewniony.
Ruth zwykła myśleć pośpiesznie, niechęć zaś do wyrażanych przez Martina poglądów nasunęła jej przed oczy przedewszystkiem niekonsekwencję, jaką popełnił.
— Ależ, Martin, jeśli to prawda, że drogi do powodzenia są zamknięte, jak pan to nader przekonywująco dowiódł — to jakimże sposobem zdobyli powodzenie wszyscy wielcy pisarze świata?
— Dokonali niemożliwości, osiągnęli nieosiągalne, — odrzekł chłopak. — Stworzyli dzieła tak wspaniałe, tak płomienne, że spaliły na popiół wszystko, co stawało na drodze. Wygrali cudem, mając jedną szansę na tysiąc. Dopięli swego, ponieważ byli jako „hartowne olbrzymy“ Carlyl’a, których zwyciężyć niepodobna. I oto jest właśnie, co uczynić powinienem: dokonać niemożliwości.
— A jeśli... jeśli się nie uda? Czyżby nie należało wziąć pod uwagę również mego istnienia?...
— Jeśli się nie uda? — Martin spojrzał na Ruth zdziwiony, jak gdyby to, co powiedziała, nie było wogóle do pomyślenia. Potem iskierka zapłonęła mu w oczach. — Jeśli się nie uda — zostanę redaktorem, pani zaś... redaktorową.
Panienka, słysząc żart, zmarszczyła lekko brewki, a zmarszczyła tak ślicznie, tak czarująco, że Martin chwycił ją w ramiona i zcałował chmurkę.
— No już... — broniła się urokowi jego siły. — Rozmawiałam z rodzicami. Nigdy przedtem nie opierałam się im w ten sposób. Żądałam, żeby mnie wysłuchano. Byłam bardzo niedobrem dzieckiem. Oni są przeciwko tobie, wiesz dobrze, ale zapewniałam ich ciągle, że kocham cię wytrwale, i nareszcie tatuś oświadczył mi gotowość przyjęcia cię odrazu do swego biura. A potem..., potem sam z własnej inicjatywy zaofiarował taką pensję na początek, żebyśmy odrazu mogli się pobrać i urządzić sobie gdzieś niedaleko ładny, mały domek. To bardzo miłe ze strony tatusia — nie uważasz?
Martin, z głuchym bólem rozpaczy w sercu, sięgnął mimowoli po papierosy (oddawna już nie nosił ich przy sobie) i odmruknął coś niezrozumiałego; Ruth ciągnęła dalej:
— Szczerze mówiąc — niech cię to jednak nie dotknie, bo mówię to dlatego tylko, żebyś wiedział, czego się trzymać — ojciec nie lubi twoich radykalnych poglądów i uważa, że jesteś leniwy. Ja, rozumie się, wiem, że leniwy nie jesteś; wiem, że pracujesz bardzo wiele...
— Jak wiele, nie dowiesz się nigdy — przemknęło przez myśl chłopaka.
— No, dobrze, — odrzekł, — a co do moich poglądów? Czy ty również uważasz, że są tak radykalne?
Oczyma zatrzymał spojrzenie dziewczyny i doczekał się odpowiedzi:
— Uważam, że... hm... w każdym razie bardzo ci przeszkadzają.
Oto, co usłyszał. Życie legło mu nagle na duszy tak beznadziejną szarością, że zapomniał nawet o kuszącej obietnicy Ruth, o nagrodzie za wzięcie posady. Ona zaś, powiedziawszy tak wiele, postanowiła czekać na odpowiedź, lub na pierwszą sposobność wznowienia rozmowy.
Niedługo czekała. Martin miał również cośniecoś do zapytania. Wypróbować chciał siłę jej wiary. Po upływie tygodnia każde z nich otrzymało odpowiedź. Martin przyśpieszył wyjaśnienia, odczytując panience swoją „Hańbę Słońca“.
— Ach, dlaczego nie chce pan zostać reporterem? — zapytała, gdy skończył. — Pan tak lubi pisać, pewna jestem, że poszłoby panu doskonale. Mógłby pan zostać wybitnym dziennikarzem i wyrobić sobie nazwisko. Istnieją przecież bardzo cenieni korespondenci specjalni. Zarabiają znakomicie, a polem ich pracy jest cały świat. Posyłani są wszędzie — wgłąb Afryki, jak Stanley, na inter- wiew do Papieża, na zwiedzenie nieznanego Tybetu.
— A więc, nie podoba się pani mój artykuł — nastawał Martin. — Pani uważa, że mógłbym dojść do rezultatów w dziennikarstwie, ale nigdy w literaturze?
— Nie, nie, owszem, artykuł jest dobry. Boję się jednak, że będzie on zbyt trudny dla czytelników, w każdym razie zbyt trudny jest dla mnie. Brzmi bardzo ładnie, ale niezrozumiale. Terminy naukowe są nie do zgryzienia. Jesteś krańcowy, widzisz, kochanie, i to, co jest proste dla ciebie, może nie być proste dla innych...
— Widocznie terminy filozoficzne przeszkadzają pani — oto wszystko, co zdołał wyrzec.
Przeżywszy na nowo myśl najdojrzalszą, jaką wypowiedział był kiedykolwiek, Martin płomieniał cały. Wyrok dziewczyny ogłuszył go, oszołomił.
— Nie chodzi mi już o formę — nastawał jeszcze, — ależ, czy nie widzi tu pani nic ciekawego, wartościowego, — w samym temacie, w postawieniu kwestji? Nie?
Potrząsnęła głową.
— Nie; to różni się tak bardzo od wszystkiego, co czytałam kiedykolwiek... Czytywałam przecież tegoż Maeterlincka i rozumiałam go...
— Coo? Jego mistycyzm? Rozumiała pani? — wybuchnął Martin.
— Tak jest; zato nie rozumiem tego, co pan napisał, a co ma być atakiem na Maeterlincka. Rzecz prosta, jeśli oryginalność uznać za zaletę...
Przerwał jej niecierpliwym gestem, za którym jednak nie podążyły słowa. Po dłuższej chwili zdał sobie nagle sprawę, że panienka mówi jeszcze i że mówiła ciągle.
— Ostatecznie, to pisanie było dla pana zabawką — usłyszał. — Doprawdy, bawił się pan dość już długo. Teraz czas pomyśleć o życiu poważnem, o naszem życiu, Martin. Dotychczas myślał pan wyłącznie o sobie.
— Pani życzy sobie, żebym wziął posadę? — zapytał.
— Tak jest. Ojciec ofiarowywał właśnie...
— Wiem już to wszystko — przerwał, — ale dzisiaj jedno tylko chciałbym wiedzieć; czy ty, ty sama, straciłaś już wiarę we mnie?
Uścisnęła czule jego rękę; błękitne oczy zaszkliły się łzami.
— W twoje pisanie, drogi, — wyznała cichutko.
— Czytałaś tak wiele moich rzeczy — ciągnął brutalnie. — Cóż wreszcie o tem myślisz? Czy wszystko jest ostatecznie beznadziejne. Jak wygląda w porównaniu z tem, co piszą inni?
— Inni sprzedają swoje utwory, ty... nie.
— To nie jest odpowiedź na pytanie. Czy myślisz naprawdę, że praca literacka nie jest mojem powołaniem?
— Więc dobrze, odpowiem szczerze — zebrała całą odwagę. — Nie uważam, żebyś stworzony był do pisania. Przebacz mi, kochany. Sam mnie zmusiłeś do wypowiedzenia się; a wiesz przecie, że lepiej od ciebie znam się na literaturze.
— Tak jest, posiadasz stopień naukowy — wyrzekł zamyślony. — Powinnaś znać się lepiej.
— A jednak, powiedzieć należy coś więcej jeszcze — ciągnął dalej, po przykrej dla obojga pauzie. — Wiem dobrze, co posiadam. Wiem napewno lepiej, niż ktokolwiek inny, wiem, że wygram. Nie zostanę zwyciężony. Płonę cały od nadmiaru tego, co wypowiedzieć chcę piórem. Nie proszę jednakże, żebyś w to wierzyła. Nie proszę, żebyś wierzyła we mnie, ani w moją pracę. Proszę o jedno tylko: kochaj mnie i wierz w miłość.
— Rok temu prosiłem o dwa lata zwłoki. Rok skończył się właśnie. Wierzę — na honor, na duszę moją — wierzę, że zanim drugi upłynie — zwyciężę. Czy pamiętasz, co mówiłaś kiedyś, że w rzemiośle pisarskiem należy również terminować? Terminowałem więc. Szukałem, badałem, chłonąłem. Nie opuszczam rąk nigdy, wiedząc, że u kresu czekasz mnie — ty. Czy wiesz, że zapomniałem już, co znaczy zasnąć spokojnie. Wydaje mi się, że tysiące lat minęły od czasu, kiedy spałem dosyta i budziłem się rześki. Zawsze budzik zrywa mnie ze snu. Czy położę się wcześniej czy później, jednakowo nastawiam strzałkę; jest to codzienna, ostatnia — prócz zgaszenia lampy — świadoma czynność.
Jeśli czuję, że znużenie mnie pokonywa — zmieniam trudną książkę na lżejszą, a kiedy i to nie pomaga, — walę pięściami w czoło, żeby odegnać senność. Czytałem kiedyś o człowieku, co bał się zasnąć. Gdzieś u Kiplinga. Człowiek ten umocował ostrogę w ten sposób, że gdy nadchodziła nieprzytomność, żelazne ostrze wgryzało się w nagie ciało. Tak, otóż wiedz, że i ja to robię. Patrzę na zegarek i postanawiam, że ostroga nie zostanie zdjęta przypuśćmy do dwunastej, pierwszej, drugiej, trzeciej w nocy. I tak utrzymuję czuwanie aż do określonej godziny. Ostroga była przez cale miesiące towarzyszem mego łoża. Doszedłem do tego, że pięć i pół godziny snu uważam za rzadki zbytek. Obecnie śpię cztery. Jestem głodny snu. Przychodzą dni, kiedy miewam halucynacje na temat snu — dni, kiedy śmierć, ze swoim wiecznym odpoczynkiem, kusi mię jak największa rozkosz; dni, w których prześladuje mnie strofa Longfellow’a:

Głębokie i ciche jest morze;
Co na dnie — od lat śpi tysięcy.
Krok jeden — wieczność otworzy:
Plusk — i nic więcej.



— To, rozumie się, nonsens. Pochodzi ze zdenerwowania, z przemęczenia mózgu. Idzie mi o jedno tylko: żebyś zrozumiała, dlaczego tak żyję, poco? Dla ciebie. Żeby skrócić czas terminowania. Zmusić wygraną do pośpiechu. I oto dziś mam prawo powiedzieć, że terminować skończyłem. Wiem, co zdobyłem. Przysięgam, że uczę się więcej w przeciągu miesiąca, niż przeciętny student w przeciągu roku. Wiem o tem, mówię ci. Nie mówiłbym jednak, gdybym nie pragnął tak gorąco zrozumienia. To nie samochwalstwo. Sądzę według książek. Bracia twoi są dzisiaj barbarzyńskimi nieukami w porównaniu ze mną, a raczej z tą ilością wiedzy, jaką wchłonąć zdołałem w godzinach, które oni przespali. Kiedyś — dawno — marzyłem o sławie. Dzisiaj o sławę nie dbam. Ciebie pragnę, ciebie, głód ciebie, brak ciebie silniejszy jest, niż może być silny głód chleba, odzieży, sławy. Marzę uparcie, żeby złożyć głowę na twojej piersi i przespać wieki. I spełni się marzenie, zanim rok upłynie.
Męska siła ogarniała dziewczynę. Im mocniej wola Martina przeciwstawiała się woli Ruth, tem mocniej lgnęła ku niemu jej kobiecość. Potęga, która zwykle promieniała nieuchwytnie, dzisiaj tętniła w niecierpliwym głosie, w płonących oczach, w wezbraniu energji, w napięciu inteligencji. W tej chwili i przez jedną chwilę tylko Ruth poczuła, że jej niewzruszona pewność siebie drży w posadach, a z nagle otwartej rozpadliny wyrasta prawdziwy Martin Eden, wspaniały i niezwyciężony; i jak poskromicieli dzikich zwierząt ogarnia niekiedy trwożliwe zwątpienie, tak samo Ruth zwątpiła nagle, czy potrafi ujarzmić ducha tego mężczyzny.
— I jeszcze jedno — szeptał teraz — kochasz mnie. Ale zaco mnie kochasz? Ta sama siła, która żyje we mnie i każe mi pisać, przyciąga twoją miłość. Kochasz zato właśnie, co odróżnia mnie od mężczyzn, których znałaś i mogłaś była po kochać. Nie jestem stworzony do biurowego stolika, do drobnych handelków, krzątaniny, albo adwokackich przekomarzań. Zaprzęgnij mnie do tego jarzma, uczyń takim jak tamci, każ robić ich robotę, oddychać ich powietrzem, wyznawać ich poglądy — a zniszczysz różnicę, zniszczysz całego mnie, zniszczysz to właśnie, co kochasz. Pragnienie pisania jest najżywszem tętnem, jakie bije we mnie. Gdybym był miernotą — nie chciałbym pisać, ani ty nie chciałabyś mnie za męża.
— Zapominasz jednak — przerwała, chłonną powierzchnią umysłu schwytawszy podobieństwo. — Zapominasz, że istnieli ekscentryczni wynalazcy, którzy zamorzyli i zmarnowali swoje rodziny, goniąc własne chimery, w rodzaju perpetuum mobile. Niewątpliwie żony, cierpiąc wraz z nimi i dla nich kochały, nie z powodu ich obłąkania, ale pomimo niego.
— Racja! — brzmiała odpowiedź. — Istnieli jednak również wynalazcy mniej ekscentryczni i obłąkani, co umierali z głodu, chociaż pracowali nad wynalezieniem idealnie praktycznych przedmiotów; zdarzało się jednak, że wygrywali kampanję. Nie pragnę przecież niemożliwości.
— Sam nazwałeś to „osiągnięciem niemożliwości“ — przeciwstawiła się Ruth.
— Mówiłem w przenośni. Chcę dokonać tego, czego dokonywali już ludzie — poprostu pisać, co zechcę, i pisaniem tem zarabiać.
Milczenie Ruth dotknęło chłopaka do żywego.
— A więc dla ciebie, cel mój jest tylko chimerą, utopją w rodzaju perpetuum mobile? — wyrzekł.
Wyczuł odpowiedź w uścisku jej dłoni, miękkiej dłoni matki, co tuli chore dziecko. Dla Ruth był Martin istotnie chorem dzieckiem, zaślepionym obłąkańcem, próbującym dokonać niepodobieństwa. Pod koniec rozmowy panienka raz jeszcze ostrzegła Martina o niechęci swych rodziców.
— Ale ty, ty sama, czy kochasz? — zapytał.
— Kocham, kocham! — odszepnęła.
— Ja również kocham, kocham ciebie, nie ich. i oni nie są w stanie mnie zranić. — Triumf zabrzmiał w głosie mężczyzny. — Albowiem mam wiarę w twoją miłość, nie lęk przed ich wrogością. Wszystko zawieść może na tym świecie — lecz miłość nigdy. Miłość nie myli się, jeśli nie jest tak wątła, że traci siły i zamiera na drodze do szczęścia.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.