Marya (Orzeszkowa)/List VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marya |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1886 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podziwiaj nieprzeniknione wyroki trafu, mój Jerzy, i moję wielką łaskawość, że wykradam sobie chwilę czasu, ażeby cię o nich uwiadomić! W kamienicy, wznoszącéj się naprzeciw mieszkania mego, za wązką ulicą i sporym ogrodem, mieszkają państwo Iwiccy.
Byłbym sto lat przeżył na tém miejscu, nie domyślając się nawet, z kim o paręset kroków sąsiaduję, gdyby... Tu zawieszam na kilku kropkach twoję ciekawość. Chciał-bym bardzo być w téj chwili w twojéj powieściopisarskiéj głowie i widziéć romantyczne przypuszczenia, które w niéj roić się zaczynają. Niestety, mój Jerzy, świat jest prozaiczny; niepodobna, aby jedno życie ludzkie zawarło w sobie aż dwa spotkania poetyczne. Oto potrzebowałem lokalu dla posiedzeń Towarzystwa lekarskiego, które — eureka! — przebyło już stan pomysłu i wchodzić zaczyna w fazę spełnionego faktu. Chciałem, aby posiedzenia towarzystwa odbywały się w blizkości mego mieszkania i od kilku dni przypatrywałem się niewielkiemu drewnianemu domowi, który, stojąc bokiem do ogrodu, leżącego u stóp kamienicy, zdawał mi się być rodzajem jéj oficyny. Widziałem, że dom ten od niedawnego czasu był niezamieszkałym. Przechodząc raz mimo, zapytałem: czy jest on do najęcia i do kogo należy? Na piérwsze pytanie otrzymałem odpowiedź twierdzącą, na drugie powiedziano mi, że dom i kamienica za ogrodem należą do pana Iwickiego, który sam tylko osobiście rozstrzygnąć mógł kwestyą najmu, a którego znaleść mogłem w kamienicy, gdzie z rodziną swą mieszka.
Nazajutrz około południa, wizytując moich chorych, kazałem zatrzymać konie przed bramą, szeroko otwierającą się na wielkie brukowane podwórze, położone przy ulicy innéj niż ogród, a równolegle z tamtą idącéj. Od strony podwórza kamienica wygląda wcale inaczéj niż od strony ogrodu. Znać tu prozę żywota, nadzwyczaj ożywioną i ruchliwą. Okna dolnego piętra, wielkie i nagie, uzbrojone są z wewnątrz żelaznemi kratami, jak bywa zwykle w miejscach, gdzie przechowują się ważne papiery, albo znaczne pieniądze. Dokoła podwórza wznoszą się budowy murowane, wyglądające na składy i śpichrze. Przed jedną z nich stało wiele wozów dwukonnych i uwijało się mnóztwo ludzi. Przez otwarte wrota widziałem, że wewnątrz budowy ważono na potężnych szalach pękate wory, które potém ładowano na wozy. Musiał to być zapewne towar jakiś, mający być dostawionym dnia tego na stacyą kolei, albo nad brzeg rzeki.
Zbliżyłem się do gromady pracujących ludzi i zapytałem o pana Iwickiego. Na głos mój, od szal, które wewnątrz budowy kołysały się z ciężkością, odszedł nizkiego wzrostu, kwadratowéj postaci i o dużéj głowie człowiek i przedstawił mi się, jako Michał Iwicki. Odzienie jego było grube i opylone, na twarzy panował wyraz pośpiechu i pewnéj niecierpliwości, których go nabawiało oderwanie się od zajęcia. Powiedziałem mu wzajemnie, kim jestem, i dodałem, że nie chcąc mu przeszkadzać w téj chwili, zjawię się kiedykolwiek późniéj. Bardzo grzecznie, choć trochę bez ceremonii, zatrzymał mnie, chwytając moję rękę, i wołając na jakiegoś Roberta, czy Ryszarda, aby go przy wadze zboża, czy mąki, zastąpił. Po czém wprowadził mię do obszernéj sieni, znajdującéj się na dolném piętrze kamienicy, a wiodącéj do kancelaryi czy biura, złożonego z dwóch sal obszernych, trochę zaciemnionych kratami u okien, i w których kilkunastu mężczyzn różnego wieku siedziało nad stołami, pilnie pisząc i rachując. Iwicki wprowadził mnie do małego pokoju z wielkiém biurem i wielką szafą ogniotrwałą, — jest to zapewne jego gabinet, — i wskazał mi miejsce na twardéj ławie, przykrytéj dywanem. Rozmówiliśmy się o interesie prędko i zgodnie, a jakkolwiek zajmował mię trochę i człowiek, z którym rozmawiałem, i zaciekawiało bardziéj jeszcze czynne i czyste jego gospodarstwo, nie chcąc przeszkadzać mu w zajęciu, pożegnałem go rychło. Nie zatrzymywał mnie wcale. Budynek z szalami, wozy z worami, pociągały widocznie oczy jego i serce. Twarz ma on szczerą i bystrą, ale grubą i źle narysowaną, ruchy jego żywe są, szorstkie i dość niezgrabne, uścisk ręki silny i sympatyczny. Patrząc na niego, rozumiałem, że mógł drzémać albo zajmować się swą notatkową książką, w czasie seraficznych śpiewów pięknéj swéj narzeczonéj, i o Szyllerze zapytywać: kim jest ten jegomość?
Przechodząc z powrotem przez wielką sklepioną sień, słyszałem kędyś w górze nad wschodami, czy na wschodach, dziecięce śmiechy i rozmowy. Podobne to było trochę do świergotu młodego ptactwa w gnieździe. Byłem już na progu, kiedy nad świergotem tym uniósł się głos kobiecy, wołający po razy kilka różne spieszczone imiona, do świergocących ptasząt pewno należące. Głos to był donośny, czysty i czuć w nim było uśmiech. Jakieś dalekie wspomnie przyleciało do mnie z tym głosem.
Słyszałem go, a raczéj słuchałem go był niegdyś w chacie choréj wieśniaczki, w lesie nad Niemnem...
Zapytasz mnie pewno, mój Jerzy, dlaczego nie skorzystałem z nadarzającéj się sposobności i nie odnowiłem stosunków z tak miłą osobą, jaką jest niezawodnie pani Iwicka. Henryk uczynił-by to jednym skokiem, ty może dwoma albo trzema. Ze mnie dziki trochę człowiek. Nie przywykłem do towarzystwa pięknych i miłych pań, i po co mi ono? Zdaje mi się, że, oprócz hygienicznych reform, które tu mam wprowadzić, chorych moich i przyszłego towarzystwa lekarskiego w mieście Ongrodzie, nic na świecie mię nie zajmuje.
A jednak człowiek bywa czasem dziwném stworzeniem. Spoczywają w nim jakieś utajone, spodnie warstwy wrażeń i marzeń, o których istnieniu, przy zwyczajnym biegu życia, nic wcale on nie wié.
Składową jest natura człowieka, i któż dowié się kiedy, kto się domyśli, jakie tęsknoty i żądze podnosić się mogą nagle w piersi człowieka, długo zakutéj w stal panowania nad sobą? jakie miękkie i czyste szmery przelatują tam czasem wpośród milczących ścian surowéj pustelni? jakie twarze białe i słodkie zwieszają się nad głową samotnika, kiedy zamyka on do snu zmęczone pracą powieki?
Bądź zdrów, mój drogi przyjacielu!
Adam.