<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST  V.
Marya do Klementyny.

Ongród, 10 Października.

Moja ty droga marzycielko! Jak to znać zaraz, że jesteś żoną powieściopisarza, a więc człowieka, który przez całe życie odmienia (na papierze) słowo kochać, we wszystkich trybach, czasach i osobach!
„Nie kochałaś nigdy, piszesz do mnie, i nie kochasz teraz. Sofistką jesteś. Wykreśliłaś miłość z planu i rachunku twojego życia.“
Któż ci powiedział, że ja wykreśliłam miłość z rachunku i planu mego życia? O ile pamiętam, mówiłam i pisałam ci zawsze, że przeciwnie, to-to właśnie uczucie zarządziło przeważnie i rządzi mojém życiem. Widocznie więc nie zrozumiałyśmy się na tym punkcie i przykro mi to. Pozostać tak nie może. Porozumiejmy się.
Porozumiejmy się naprzód do znaczenia wyrazu: miłość. Czyliż i tobie także, moja droga Klementyno, tak jak większości a nawet ogółowi kobiet, wyraz ten nie nasuwa żadnego innego pojęcia, ani obrazu, jak jego i , dwie pary oczu, utopionych w sobie, dwie pary rąk spojonych w uścisku, dwie pary warg, szepcących ogniste zaklęcia, dwa serca przebite grotem skrzydlatego bożka, wszystkiego słowem po dwoje? Co do mnie, rozmijam się z powszechnie przyjętym obyczajem i obok wyrazu: miłość, zamiast uświęconéj cyfry 2, stawiam — nieskończoność. Nieskończoność czego? zapytasz.
Odpowiadam: alboż przebywamy obecnie poranny zmierzch życia ludzkości, aby złożony w nas przez przyrodę pierwiastek sympatyczny objawiać się mógł i musiał w jednéj tylko i pierwotnéj formie pociągów, wiodących ku sobie mężczyznę i kobietę? Dla ludzi jaskiń i lasów, miłość nie była zapewne czém inném, jak krótką dobą fizycznych zapałów, wszystko bowiem, co istniało po-za tém, było dla nich nienawiścią, walką, pustką i niewiadomością. Ale z piérwszą rodziną, która stale i na długo zamieszkała pod pasterskim namiotem, powstała w ludzkości piérwsza idea społeczna, potém utworzyła się gmina, naród, ojczyzna i jak sznur gwiazd, wiązany przez geniusze wieków, zaświeciły nad światem ideały, rządzić i kierować mające jego przyszłością. Wyraz miłość, pojmowany w zaraniu dziejów ludzkich w jedném rozumieniu, rozpadł się na nieskończoność rozumień i teraz mężczyzna kochać może nietylko kobietę a kobieta mężczyznę, ale kochać oni mogą: przyrodę, którą rozumieją, prawdę i naukę, która ją odkrywa, piękno i sztukę, która je objawia, ziemię, z któréj soków i powietrza czerpią swoje życie, społeczność, któréj językiem mówią, bólami cierpią i nadziejami spodziewają się, rodzinę, która społeczności téj najtrwalszą jest opoką, pracę, która daje cel i wartość życiu, sprawiedliwość gwałconą, słabość uciśniętą, męztwo walczące, potęgę twórczą, geniusze, torujące drogi ludzkości, ciche cnoty, budujące w ukryciu podwaliny jéj szczęścia, wszystko, co wre albo budzi się w łonie ludzkości, waży jéj losy, przyświeca jéj przeznaczeniom, słowem — nieskończoność!
Czytałam niedawno w książce jakiéjś o człowieku pewnym wielkich zdolności i zalet, który, umierając we wszechstronnéj nędzy, utrzymywał, iż zdolności i zalety przepadły mu marnie dlatego, że nigdy nie kochał. Ci, co słyszeli to jego wyznanie wytłómaczyli je w ten sposób: iż nie kochał on nigdy żadnéj kobiety. Ja tłómaczę je sobie w innym sensie. Człowiek ów nie kochał żadnéj z owych wielkich i pięknych rzeczy, których imiona wypisałam u góry stronicy. Przypuszczam nawet, iż kochał on kobietę niejednę może, ale pomimo miłości téj, z braku innych, zalety i zdolności jego przepadły.
W ten sposób rozumiem i czuję miłość. Będziesz że jeszcze utrzymywała, że nie kochałam nigdy i nie kocham?
Wiem zresztą; idzie ci przeważnie o jednego człowieka, o owego uświęconego jego. Prawda, nie byłam zakochaną w Michale, gdy zostawałam jego żoną, czyliż przecie nie kochałam go? Czy szacunek i przyjaźń, zaufanie bez granic i rzewna wdzięczność, nie są według Was ingredyencyami, godnemi do złożenia uczucia miłości? Jeżeli zaś w miłość, po Waszemu pojętą, ingredyencye te niew chodzą, dziękuję za nią i rada jestem, że nie znałam jéj nigdy.
Prawda: zostając żoną Michała, nie czułam nieokreślonych rozrzewnień i również niejasnych radości, w takim nawet stopniu, w jakim ogarniały mię one w jednéj owéj sielankowéj chwili mego życia, którą ci opisałam niedawno. Czyliż przecie nie byłam szczęśliwą?
O! gdybyś była ze mną w dniu, w którym po raz piérwszy przestąpiłam próg domu, mającego być domem moim na zawsze, w którym rozejrzałam się po tych pokojach obszernych, widnych lecz zimnych, sztywnych i czekających na mnie, abym w nie wwiodła ruch, czynność, wesołość czułość i piękność, w którym przycisnęłam do méj piersi troje sierot, odzyskujących we mnie matkę i nieśmiało z razu mówiących mi: matko! gdybyś wiedziała, jak wieczorem, usiadłszy przed ogniem komina, we dwoje z Michałem, mówiliśmy o przeszłości mojéj i jego, o przyszłości naszych dzieci, o znaczeniu i obowiązkach jego zawodu; gdybyś była wtedy ze mną i patrzała we mnie, uwierzyła-byś, że byłam szczęśliwą!
Zresztą nie utrzymuję bynajmniéj, ażeby ten rodzaj miłości, o który Wam wszystkim tak wyłącznie chodzi, nie miał téż prawa bytu. Owszem, przyznaję, że jest i musi on być ważnym czynnikiem w życiu ludzi.
Ale jakiemiż bywają najpowszechniéj te wasze uwielbiane, za jedyną podstawę i uciechę życia ludzkiego uważane miłości. Znam trzy ich najbliższe mi przykłady. Wiész o bolesnéj historyi mojéj matki. Chwilowe upojenie, ból potém, wyrzuty sumienia i śmierć przedwczesna z jednéj strony, pustka domu, złamane życie człowieka i osierocone dziecię z innéj strony, oto treść jéj i skutki. Inną miłością kochała Michała piérwsza jego żona.
Portret jéj znajduje się w naszym domu. Kobieta to była malutka i kształtna, z drobną główką, oblaną zdrojem płowych włosów, z okrągłą białą twarzyczką i niezapominajkowemi oczyma. Mieszczaneczka ładna i wdzięczna, pragnęła być wielką panią. Stroiła się, balowała, przemieniała dom męża w miejsce zabawy dla wszystkich, męczarni dla niego. Nie mając lat trzydziestu, wychodząc z balu, przeziębiła się i umarła. Jednakże kochała ona Michała, po swojemu zapewne, ale wiernie i czule. Nie przeniewierzyła mu się nigdy, przed skonem całowała jego ręce, i cóż dobrego sprawiła miłość ta? czemu zapobiegła? co po niéj zostało, prócz gorzkich wspomnień w piersi mężczyzny, kolebek opuszczonych i grobu z białym pomnikiem?
Inaczéj jeszcze kocha siostra Michała, Klotylda.
Od ośmnastu do czterdziestu lat swego życia, kocha ona ciągle to tego, to owego, a jeżeli nie kocha, to w chwilach przestanku kochać pragnie. Kochanie to i pragnienie sprawia, że przez całe życie swe wzdycha ona, wyrzeka na los swój, stroi się w najpoetyczniejsze z barw i kwiatów, pości wtorki do Św. Antoniego i nic a nic nie robi.
Oto masz trzy gatunki miłości, którym dać można następne epitety: burzliwa, dziecinna i ślamazarna.
Z trzech kobiet, które ich doświadczały, jedna przedstawia postać tragiczną, druga litości godną, trzecia — nudną. Nie wiem, jak o tém sądzisz, bo mnie się zdaje, że wszystkie te trzy rodzaje miłości miały i mają źródło swe nie w pierwiastku sympatycznym natury ludzkiéj, ale w najczyściéj egoistycznym.
Nie, Klementyno, ja żadnéj z miłości podobnych dla życia mego nie chcę; ja myślę, że bluźnią one przeciwko imieniu, które, nie wiem, dla czego noszą; ja dla nich nic, żadnego innego uczucia miéć nie mogę, prócz przebaczenia i pobłażliwości. Zresztą, przypuszczam, że dla organizacyi pewnych, życie, pozbawione słodyczy i upojeń miłości, kompletném być nie może; ale istniejąż na świecie życia i szczęścia ludzkie kompletne? Przy dzisiejszym przynajmniéj ustroju ludzkości, nie sąż one niesprawdzalnemi snami, i gdy okoliczności składają się stosownie, nie lepiejże wyrzec się stanowczo jednego z żywiołów istnienia, niż, goniąc za nim, tracić podstawowe jego warunki?
Że życie, najlepiéj urządzone i wypełnione, posiadać musi troski swe i smutki, najlepszy mam dowód tego na sobie. Przez ostatnich parę tygodni jestem ciągle niespokojną i zmartwioną. Młodsze dzieci moje z jesienią znowu chorować zaczęły, a i Natalka także nie wzrasta tak silnie i zdrowo, jakbym tego pragnęła. Następstwa to fatalnego sposobu hodowania, któremu dzieci te podlegały w piérwszych latach swego życia. Nigdy nie zapomnę chwili, w któréj zobaczyłam je po raz piérwszy. Przybyliśmy z Michałem niewiele przed południem.
— Gdzie są dzieci? — zaraz w progu zapytał mąż mój.
— Śpią jeszcze, — odpowiedziała Klotylda, która wyszła na nasze spotkanie.
Pobiegłam do wskazanego mi pokoju. Z powodu zapuszczonych ciężkich rolet, zmrok tam panował głęboki i dopiéro, gdy odsłoniłam jednę z zasłon, zobaczyłam stojące w pokoju dwa małe łóżeczka i jednę kolebkę.
Światło i głosy nasze obudziły dzieci. Na jedném z łóżek podniosła się i usiadła osmioletnia dziewczynka, z drugiego wychylił rozczochraną główkę pięcioletni chłopczyk, w kolebce zabełkotało niewyraźnie dwuletnie dziecię. Nie upłynęło pół godziny, gdy byłam już dobrze zaznajomioną z całém towarzystwem. Siedziałam na kanapie i, rozmawiając ze starszemi dziećmi, młodsze trzymałam na kolanach. Nauczyłam je wymawiać wyraz; matko, którego wymawiania już się były oduczyły. Mówiąc i śmiejąc się z niemi, przypatrywałam się im uważnie. Okryte cienką i zdobną w hafty bielizną, miały one przecież pozór nędzarzy. Oczy ich były zapadłe, cera blada, wzrost sztucznie wstrzymany, rączęta chude i przezroczyste.
Zapytasz może, Klemensiu, co czyniła Klotylda, siostra Michała, i dlaczego dojrzéć nie mogła sposobu życia dzieci swego brata, sierot bez matki, budzących współczucie w każdém dobrém sercu niewieściém. Cóż? kochała ona, albo kochać pragnęła. I potém nawet, gdy pilnie zajęłam się zaprowadzaniem reform w sposobie życia i wychowania dzieci, kiedy téż jednocześnie zaznajamiałam się z gospodarstwem domowém, z licznymi domownikami i potrzebami ich, Klotylda przerywała mi wciąż te zajęcia, spotykając mię tu i owdzie, ujmując ręce moje w białe swe, miękkie jak puch dłonie, i zapytując:
— Powiedz mi, Marciu, czy ty jego bardzo, bardzo kochasz? — Stosowało się to naturalnie do Michała.
Z razu odpowiedziałam jéj z przejęciem się i powagą, że kocham Michała najlepszemi uczuciami serca ludzkiego: szacunkiem, przyjaźnią, ufnością, i wdzięcznością. Ale Klotylda wstrząsnęła głową niespokojnie jakoś i niechętnie.
— Szacunek, widzisz — rzekła— przyjaźń, ufność i wdzięczność, to nie miłość. Czy ty go kochasz, Maryo?
I o szaréj godzinie, kiedy, otoczona dziećmi, sennemi od świeżego powietrza, do którego silnych powiewów nie przywykły, usiadłam przed ogniem, jedwabna suknia zaszeleściała przy mnie i łzawy, przewlekły głos zapytał mnie znowu rozrzewnionym szeptem:
— Powiedz mi, Maryo, czy ty go bardzo kochasz?
Powtarzało się to w nieskończoność. Raz nakoniec zaśmiałam się i odpowiedziałam Klotyldzie słowami Maryi z poematu.
— „Czy Marya ciebie kocha? mój drogi, mój miły!
Więcéj niż kochać wolno, niż pozwolą siły.“
Rumieniec gniewu oblał twarz Klotyldy.
— Żartujesz sobie z miłości, Maryo — rzekła i oddaliła się zwolna. Ale odtąd stanowczo uznaném zostało w umyśle Klotyldy, że jestem zimną, poziomą kobietą, nierozumiejącą miłości, a nawet, wśród znajomych i przyjaciółek jéj, powstało przekonanie, że wyszłam za Michała dla interesu. Niech mówią co chcą. Opinia świata o tyle obchodzić-by mnie mogła, o ilebym w głosie jéj usłyszała powtórzenie głosu własnego sumienia.
Z tém wszystkiém, piérwsze lata, przeżyte w zaniedbaniu, pozostawiły w dzieciach naszych niejeden groźny zaród, pod fizycznym i pod moralnym nawet względem. Rzecz dziwna jednak! przy umiejętnych staraniach, szkody moralne usuwają się łatwiéj i prędzéj, niż fizyczne. Czyniłam przeciw temu wszystko, co mogłam. Wielu jednak rzeczom zapewne zaradzić nie umiałam. Na nieszczęście, domowy lekarz nasz, któregośmy dotąd mieli, był człowiekiem uczciwym, ale słabéj głowy i rutynistą. Teraz na jego właśnie miejsce przybył Adam Strosz, hygienista ten, o którym, jak wiész, od niejakiego czasu tak wiele piszą i mówią. Wielki wypadek dla naszego miasta, które zajmuje się żywo nowoprzybyłym. Szczęśliwy wypadek dla mnie, a szczególniéj dla mojéj dziatwy. Opowiadają o nim różne rzeczy, że dzikim jest, że towarzystw unika, że jakieś kosztowne, a wedle zdania opowiadających, niepotrzebne reformy w mieście chce zaprowadzać. Ja jednak, mając małe stosunki swoje z najuboższemi dzielnicami miasta, wiem o tym dzikim człowieku różne bardzo ucywilizowane rzeczy.
Najważniejszą jednak dla mnie rzeczą jest to, że on jest znakomitym lekarzem-hygienistą i że udzielić mi może wielu rad i wskazówek, o których ani się śniło własnéj mojéj głowie. W tych dniach napiszę do niego, aby nas odwiedził.
Całuję cię serdecznie, Klemensiu, i listu twego niecierpliwie oczekuję.
Marya.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.