Marysieńka Sobieska/Nareszcie On!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marysieńka Sobieska |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady graficzne Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pamiętamy, jak przed kilku laty, w liście pisanym do zbyt troskliwej kuzynki, Sobieski daje odprawę plotkom, posądzającym go o zamiar porzucenia Polski. Odpowiedź była męska i godna; niemniej myśl o ekspatriacji nie tylko nie opuszcza naszego bohatera, ale przeciwnie, stanowi — aż do jego wstąpienia na tron — nieustanny współczynnik jego działań. Historycy dość chętnie zamykali na to oczy, lub otwierali tylko jedno. Korzon, autor najobszerniejszej monografii, powiada, podsumowując pierwszy okres jego życia, że „jeśliby Sobieski zmarł jednocześnie z przeciwnikiem swoim Lubomirskim, otrzymałby na sądzie pośmiertnym nie lepszą pewnie, a może gorszą atestację służby publicznej niż Lubomirski“. A jako główny motyw tego sądu podaje historyk, że Sobieski „zezwolił na występek, jakiego Lubomirski nigdy się nie dopuścił — wyniesienia się z kraju rodzinnego na obczyznę“. Za surowo albo za łagodnie. Gdyż, bądź co bądź, nasuwa się refleksja, że jednak byłoby korzystniej dla Polski, gdyby się był urażony Lubomirski po prostu wyniósł... A z drugiej strony, Sobieski i później, w najbardziej heroicznej epoce swego życia, wciąż równolegle pertraktował o warunki popełnienia tego występku.
Podłożem tych projektów Sobieskiego były, jak i poprzednio, sugestie Marysieńki. Ale zmienia się charakter planów. O ile za pierwszym razem, ekspatriacja pana chorążego trąciłaby raczej prywatną awanturką, o tyle teraz, przy wysokich szarżach Sobieskiego, zamiary jego mają charakter oficjalny, a nawet chwilami znaczenie niemal patriotycznej ofiary.
Widzieliśmy, z jakim trudem udało się go skłonić, aby przyjął godności — marszałkostwo wielkie i buławę polną — po Lubomirskim. Zaledwie przyjął, już mu je chciano odebrać. Wiemy z jego własnych zwierzeń, jak go drażni ta niejasna sytuacja, te godności objęte po kimś kto żyje, kto go przerasta czynami i dawną zasługą. I kiedy królowa, nie porzucająca do końca swoich konszachtów i negocjacji, raz po raz — nawet po kapitulacji rokoszanina — myśli o tym, aby skłonić Sobieskiego do złożenia szarż na rzecz nieodzownego dla jej widoków Lubomirskiego, Sobieski godzi się; gotów jest nawet pracować nad elekcją, gdyby Lubomirski zechciał ją za tę cenę popierać; ale inna rzecz, że po tym despekcie nie zostałby w kraju! Złoży urzędy, o ile w zamian otrzyma odpowiednie tytuły i uposażenie we Francji, dokąd się wyniesie. Jakoż w połowie lipca r. 1666, nadchodzi z Paryża depesza ministra de Lionne, z zawiadomieniem, że Ludwik XIV, w uznaniu ofiarności Sobieskiego, nadałby mu — zaraz po elekcji Kondeusza — godność marszałka Francji. To daje miarę drogi, jaką Sobieski zrobił w ciągu tych paru lat od r. 1662, gdy Marysieńka chciała go przeflancować do Paryża w charakterze — właściciela realności. Zarazem widzimy, jak trudno jest formułować sąd moralny o tym zamiarze, w sytuacji gdy żołnierz i hetman godzi się porzucić na zawsze kraj — pro publico bono...
Ale Sobieski nie daje się wykwitować lada czym; Marysieńka czuwa. Pani Sobieska popiera zamiar przeniesienia się, ale dopilnowuje, że w sierpniu r. 1666, przed wyjazdem z Warszawy, Sobieski zostawia notę z wyszczególnieniem swoich żądań, którymi są: buława marszałka Francji, order św. Ducha, dobra wartości 400 000 funtów z przynależnym do nich tytułem książęcym. Bodaj to mieć przytomną żonę! Marysieńka czuje, że w tej chwili można się cenić; toteż, jako porękawiczne, żąda jeszcze bezpłatnej szarży porucznika gwardii królewskiej dla swego brata, kawalera dArąuien, z uwolnieniem od taksy. Zamieszkaliby prawdopodobnie Sobiescy na południu Francji. Pan Jan wymawiał sobie możność przyjazdu do Polski, tak w interesach Francji jak w swoich sprawach domowych.
Dyplom królewski przyszedł podobno dn. 8 października 1666 r., ale niepełny; jest marszałkostwo i parostwo, nie ma w nim mowy o kawalerze d′Arquien; nie było też w nim mowy o najważniejszejszym: o „taburecie“ dla księżnej Sobieskiej. Wśród tych targów, projekt spalił na panewce, zapewne przez śmierć Lubomirskiego, która usuwała główny kamień obrazy, może i przez despekt dla rodziny, który odczuła Marysieńka. Nie ostatni to raz uparta niechęć Ludwika XIV do rodziny d′Arquien zaważy na sprawach Francji i Polski, donioślejszych niż ta emigracja Sobieskiego.
Na chwilę, z początkiem r. 1667, utrapiony przejściami wojny domowej hetman odetchnął swobodniej, spędzając parę miesięcy we Lwowie, we własnej kamienicy, do dziś dnia istniejącej na placu Ratuszowym. Był to jego najlepszy czas, przy boku ukochanej żony, z którą dotąd żył w ciągłych rozstaniach. Ale niebawem spadła szczęśliwemu mężowi jak dachówka na głowę decyzja wyjazdu Marysieńki do Francji. Lekarze nadworni wydali świadectwo, że potrzebne jej jest powietrze francuskie. Wyjazd ten obciążył mocno konto Marysieńki w osądzie jej biografów, którzy poczytali go jej za kaprys, tym naganniejszy ile że była właśnie w dość zaawansowanej ciąży. Tym bardziej oberwało się od historyków owemu usłużnemu — jak piszą — consilium facultatis, które wydało taką opinię. Otóż, pewne ustępy listów Sobieskiego, które mnie uderzyły jako dawnego lekarza, nasuwają przypuszczenie, że trzeba może spojrzeć na tę sprawę nieco inaczej. Kaprys! Kobiety na ogół mniej są kapryśne niż się zdaje, i zazwyczaj rzekome ich chimery mają głębsze pobudki, tylko że się tych pobudek często nie zna. I lekarze może działali nie z samej usłużności. Zajrzyjmy więc do listów Sobieskiego.
Dn. 23 marca 1668 r., już w czasie pobytu żony w Paryżu, Sobieski pisze do niej tak:
I tegoż roku, dn. 18 maja:
Te dwa ustępy (a jest ich więcej) wystarczyłyby, jak sądzę, aby poddać jeżeli nie rewizji, to bodaj znakowi zapytania wiele sądów o Marysieńce. Przyjęte jest, ze względów obyczajności, nie mówić o takich sprawach i udawać że się ich nie widzi; ale trudno zaprzeczyć, że omijanie tak istotnych motywów może prowadzić do wielu omyłek. Bo oto nastręcza się wytłumaczenie „kaprysu“ Marysieńki i jej wyjazdu do Francji. Bardzo być może, że właśnie w związku z jej ciążą, i przez wzgląd na przyszłe dziecko, miejscowi medycy kazali Marysieńce najpilniej udać się do Paryża, gdzie, mimo wszystko co by można powiedzieć o „molierowskich“ lekarzach, medycyna stała nieskończenie wyżej niż w Polsce, gdzie były wody zalecane na jej chorobę i gdzie pacjentka mogła się poddać incognito drażliwej kuracji, mniej narażając się na obmowę. Kto wie, czy i pierwszy jej nagły wyjazd nie miał podobnej racji, gdy młodziutka pani Zamoyska puściła się do Paryża? Przypomnijmy sobie dzieci, jakie miała z Zamoyskim, wszystkie niewydarzone, mrące w niemowlęctwie; a i później, w pożyciu z Sobieskim, na czworo dzieci które się uchowały, przypadają liczne poronienia, nieżywo urodzone płody i wcześnie ginące niemowlęta. Że choroba Zamoyskiego była notorycznie znana, to Sobieski sam stwierdza w którymś z listów.
Jedna jeszcze okoliczność może nas uderzyć, mianowicie owe plany Marysieńki zamieszkania w Prowancji. Jak to! ledwie dostawszy się do Paryża, w pobliże Wersalu, gdy kto żył cisnął się we Francji do świetnego dworu, nieobecność na nim uważając za największe nieszczęście, ta osóbka pełna ambicyj, marząca o „taburecie“, projektuje osiedlenie się z Sobieskim na południu Francji, daleko od „zaczarowanego pałacu“, jakby na dobrowolnym wygnaniu? Trudno by znaleźć wytłumaczenie tych planów, poza jakimś surowym klimatycznym zaleceniem paryskich lekarzy. I kiedy później, przywodząc tym Sobieskiego do rozpaczy, pisze mu, że nie wróci nigdy do Polski, bo ją polski klimat zabija, również może powtarza w tym opinię Fakultetu.
Więcej jeszcze: owe nagłe zmiany humorów Marysieńki, kiedy ona, przedtem najczulsza, nagle stara się zakochanego męża jak gdyby od siebie oddalić, kiedy się chce zrobić dla niego odpychająca i brzydka, kto wie czy nie mają w danym momencie konkretnej przyczyny w jej zdrowiu, czy nie kryją jakiejś tragedii kobiecej. I doprawdy, kiedy zacny Korzon, ze swadą godną siedemnastowiecznego panegirzysty, rozczula się nad Zamoyskim, „znakomitym rycerzem, zasłużonym obywatelem, wspaniałomyślnym i nad miarę hojnym panem, który za 600 000 złotych i za dochody starostwa kałuskiego kupił sobie najniewdzięczniejszą żonę“, nasuwa się pytanie, czy „kupowanie sobie“ młodziutkiej dziewczyny — prawie dziecka — przez chorego pijaka i rozpustnika jest aktem wspaniałomyślności i czy ona miała mu za co być wdzięczna? Choroba była „francuska“, ale nabyła jej na polskiej ziemi, od ślubnego męża, od wojewody sandomierskiego, od Piasta. To jedno kazałoby nam być oględniejszymi w rzucaniu na nią, kamieniem. Spoza „kapryśnej“ Marysieńki mogłaby łatwo wyjrzeć nieszczęśliwa chora kobieta, wciąż brzemienna, matka szesnaściorga lub więcej żywych i umarłych dzieci, zatruta w samym źródle swego macierzyństwa.
Sobieski w tym wypadku okazuje więcej wielkoduszności od historyków. Dobroć jego, szlachetność, troskliwość wobec Marysieńki są ponad wszystkie próby.
Pani hetmanowa, wyjechawszy z Polski w czerwcu r. 1667, podróżowała wielkim dworem. Miała z sobą 40 osób, jechał z nią brat jej, kawaler d’Arquien. Do Paryża miała przybyć dn. 15 sierpnia. Chodziło o to, jak się ma postawić, na jaką stopę; wyjeżdżając pyta o to męża. Sobieski odpowiedział ze skromną pychą:
Tęsknota trawi opuszczonego małżonka; nie tylko duchowa, ale fizyczna. Ta zajmuje w listach Sobieskiego dużo miejsca i znajduje wyraz wzruszający i często komiczny zarazem. Wierność, której niezłomnie dochowuje — jak się raz po raz zaklina, przypiekany jej udaną może podejrzliwością — wiele, jak twierdzi nasz Celadon, przynosi uszczerbku jego zdrowiu. Ale o tym kiedy indziej.
Z radością za to oczekuje ten najlepszy mąż przyjścia na świat potomka. Ten od kolebki rtęcią traktowany pierworodny, to był przyszły królewicz Jakub.
Jeżeli pani „marąuise de Kaluche incognito“ łudziła się co do przyjęcia w Paryżu, i tym razem spotkał ją dotkliwy zawód. Śmierć Marii Ludwiki zadała cios planom elekcyjnym, tym samym cena stronników Francji spadła. Zlekceważono Marysieńkę zupełnie; zarówno Wersal jak i Chantilly, siedziba rodu Condé, zignorowały jej obecność. W dodatku nie umiała się ona ustrzec drobiazgowości w swoich pretensjach; nieświadoma wielkich przeznaczeń, jakie ją czekają przy boku małżonka, z chwalebnym zresztą przywiązaniem do rodziny d’Arquien, wciąż sili się coś wytargować i wydrzeć dla tej rodziny, przez co nieraz naraża na szwank większe interesy. Tej polityce zostanie wierna nawet jako królowa polska.
Obecnie wdała się w jakąś sprawę spadku po kuzynce d’Arquien, żonie p. Guitaut, dworzanina i przyjaciela Kondeuszów. Ta hrabina Guitaut, nie mogąc prawnie zapisać majątku mężowi, zapisała go pozornie Kondeuszowi, sposobem praktykowanego w takich wypadkach fideikomisu. Rodzina d’Arquien podniosła gwałt że ją pozbawiono spadku, i wszczęła nierówną walkę z potężnymi Condé. Marysieńka solidarnie z rodziną miotała się i krzątała, co było tym mniej rozsądne, że równocześnie wszczęła nowe targi z Wersalem w sprawie przeszczepienia męża do Francji. I znów dwór godził się na premie dla Sobieskiego: laska marszałkowska, majątek z tytułem księcia, wysoki order. Ale Marysieńka dołączyła do tego całą listę faworów dla swojej rodziny, dla ojca, dla brata; prócz tego dla wszystkich d′Arquienów ów spadek, i oczywiście upragniony „taburet“ dla niej. Nie chciano z nią gadać. Wówczas Marysieńka pisze czym prędzej do męża, aby puścił kantem Francję i próbował nawiązać z Austrią. To już przygrywka do — odsieczy Wiednia!
Ale podczas gdy Marysieńka w pobliżu „zaczarowanego pałacu“ zaprząta się małostkami, czuły Celadon, zaledwie wiedząc o tym, gotuje jej niespodziankę. Sobieski, którego zastanie żona wróciwszy do Polski, będzie kimś zupełnie innym niż ten którego zostawiła. Na wstędze kochanki, którą opasze się wierny rycerz, historia wypisze magiczne słowo: Podhajce.
Nikt, mam nadzieję, nie żąda tu ode mnie oceny wojennych czynów Sobieskiego. Pomijając że nie jest to w żadnej mierze zadaniem autora studium o Marysieńce, rzecz sama trudniejsza jest niż kiedykolwiek, ile że (jak wspomniałem na wstępie) cała nasza historia orężna w. XVII jest jakby w trakcie przebudowy. Zwłaszcza co się tyczy Tatarów. Świeżo ukazała się nowa praca Górki pt. Liczebność Tatarów krymskich i ich wojsk, gdzie autor wykazuje, iż liczba wszystkich w ogóle Tatarów, z żonami i dziećmi, wahała się między stoma a najwyżej dwustoma tysiącami głów; cyfra wystawianych przez nich armii rzadko dochodziła dziesięciu lub piętnastu tysięcy, a intencje ich nigdy nie były zaborcze, tylko po prostu rabunkowe. W tych warunkach — zdaniem historyka — humorystycznego zabarwienia nabiera powszechna wiara — podzielana do dziś przez poczciwą Europę — że dwunastomilionowy naród przez kilka wieków piersią swoją zasłaniał Europę od tej dziesięciotysięcznej „nawały“. Zarazem wypadnie obciąć co najmniej jedno zero z cyfr, w których — jak po nim inni — Sobieski siłę ciągnących na niego Tatarów szacuje na 120 lub 160 tysięcy. Przesada i grandilokwencja siedemnastowiecznych panegiryków, jak w mówkach weselnych czy pogrzebowych, tak samo wyrażała się w biuletynach z placu boju. Nie liczbą groźni byli Tatarzy, ale sprawnością bojową, organizacją i — co wyda się paradoksalne — cywilizacją techniczną którą górowali nad szlachecką hasą. W połowie XVII w. prawie każdy Tatar miał podobno w kieszeni od kamizelki norymberski zegarek.
Ale mniejsza o cyfry; jedno jest niewątpliwe i w całej sprawie uderzające, mianowicie przemiana duchowa, jaka w tym czasie zachodzi w Sobieskim. Wyzwolona nareszcie z małostek w których się szamotała, wielkość jego, dotąd nieświadoma samej siebie, wystrzela tryumfalnie.
Różne okoliczności złożyły się na tę przemianę. Reakcja na to co było poprzednio. Znamy okoliczności, w jakich Sobieski otrzymał buławę hetmańską; w dworskich i fartuszkowych przetargach. Jakże go ukłuło w serce powiedzenie posła francuskiego, który powiada o nim publicznie, „że wszystkie te honory, które ma, nie dla niego, ale z jej (Marysieńki) respektu dane mu są“. — „Jeśli się tak godzi, moja duszo, racz sama osądzić“ — skarży się żonie Sobieski! Zaczął hetmaństwo od wojny domowej, prowadzonej z niechęcią i licho, zakończonej klęską, może nie bez jego winy. Wśród tego wszystkiego miodowe miesiące, zatrute szyderstwem i zgorszeniem całego społeczeństwa. Można pojąć, że ten człowiek, którego zadatki były w Sobieskim, nie był zadowolony z siebie, że musiał czuć niesmak.
To wszystko ma już za sobą. Lubomirski nie żyje, buława — jakkolwiek otrzymana — jest jego; nie ma nikogo kto by mu jej mógł zaprzeczyć, ma ją i jest na czele wojska. Znalazłszy się w stepie, oddycha szerszym powietrzem; tu odnajdzie samego siebie, znajdzie rehabilitację we własnych i w cudzych oczach.
Na szczęście, nie ma też nikogo, kto by go mógł wyrwać z tego stanu. Nie ma żony, która wędruje tymczasem ku palais enchanté; okoliczność w tym wypadku bardzo szczęśliwa. Gdyby Marysieńka była w pobliżu, gdzieś na przykład we Lwowie, Sobieski — taki jakiegośmy dotychczas poznali — cały czas myślałby w obozie, jakby się wyrwać bodaj na kilka dni i pośpieszyć do swego korynka, aby pomścić na nim swoje impacyencye. Ten mężny wódz był jeszcze mężniejszym kochankiem. Można z całą ścisłością powiedzieć, że gdyby Marysieńka była w kraju, nie byłoby Podhajec. Nie zamknąłby się w nich.
Co innego na odległość. Z daleka jest jego Astrea cudowną gwiazdą, która przyświeca w obozie bohaterowi, której szarfa daje mu niezwalczoną moc. Nawet Jego „impacyencye“, których nieznana mu wprzódy wyłączność miłosna — bardziej jeszcze niż skrupuł małżeńskiej cnoty — nie pozwoli mu nigdzie ulokować, zmienią się we wściekłość, w pasję z jaką będzie kropił wroga, z jaką będzie narażał życie. I podczas gdy ona targuje się w Paryżu o testament i o taburet, nie przeczuwa, że on tutaj wybija kapitał bohaterstwa, cenę korony, którą niebawem włoży na jej skronie.
I on tego zresztą nie może przeczuwać. Na razie, pretensje jego są znacznie skromniejsze: pokazać na polu bitwy co potrafi, zwiększonym swoim autorytetem dopomóc — po abdykacji Jana Kazimierza — do osadzenia na tronie polskim Kondeusza, pośpieszyć po nagrodę do „zaczarowanego pałacu“, i osiąść szczęśliwie we Francji z ukochaną Marysieńką.
Jest dawny i szeroko swego czasu spopularyzowany szkic Szajnochy Mściciel, gdzie heroiczna droga Sobieskiego wywiedziona jest cała z tradycyj jego dzieciństwa i młodości, z grobów rodzinnych, z surowego głosu matki, wskazującego synom ich rycerski obowiązek, walkę z półksiężycem. To są piękne Śpiewy historyczne. Ale nie wydaje się aby w psychice Sobieskiego te tradycje zbytnio przyszły do głosu. Pomiędzy jego dzieciństwem a tymi rozstrzygającymi latami jego życia, ileż innych działało nań wpływów, jakże inne przechodził szkoły! Do półksiężyca nie miał zresztą żadnej nienawiści; z Turkami i Tatarami — póki nie wypadło ich bić — porozumiewał się wcale dobrze, zyskał u nich znaczną popularność, sam był pod silnym wpływem kultury orientalnej, a jeszcze za królewskich czasów rezydent jego na Krymie utrzymywał go au courant najnowszej mody krymskiej, którą Sobieski rad w stroju i orężu obserwował. Nic w jego tak szczerych listach nie znamionuje „mściciela“. Droga, która go wiodła do wielkości, wydaje się inna, bardziej kręta, mniej konwencjonalnie przykładna, ale tym bardziej interesująca.
Przeobrażenie Sobieskiego ma i tę cechę, że nie wywodzi się z nowych elementów, ale z tych które już poprzednio mogliśmy w nim poznać. Ten świetny i odważny żołnierz jest jako hetman tęgim organizatorem. Sobieski, ten sam, który nazajutrz po bitwie pod Mątwami pamięta żeby potwierdzić nadejście furgonu z winem (mimo że sam pić nie lubił, szkodziło mu), potrzebnym dla kaptowania popularności; który z obozu daje Marysieńce rady, jak sobie ma zapewnić świeże masło i świeże jaja („A łatwo tego dokazać: kupić tylko krów dwie, za które wrócą się pieniądze, i oddać do której białogłowy na folwark, albo na grunt księcia Aleksandra, to będzie co dzień i mleko pannom na kawę i masło dla Wci. Toż uczynić i dla świeżych jajec: kupić kazać kilka kokoszy, które oddać do której gospodyni: to będą jajca zawsze świeże, nie kłopocąc się o nie co dzień i nie biegając dla nich co dzień po świecie“), teraz tę praktyczność, te zalety gospodarskie wkłada w swoje hetmaństwo. A nie były one zbyteczne: bo w tym osobliwym ustroju, jakim była polska organizacja wojskowa, hetman musiał być nie tylko wodzem, ale i impresariem wojny, kasjerem i aprowizatorem. Hetman często kredytuje ojczyźnie, często musi z własnego dołożyć, co mu nieraz tym trudniej przychodzi, ile że nieprzyjaciel pustoszenie kraju zaczyna zwykle od włości hetmana. Nawet za rokoszu Lubomirskiego odpowiedzią, byłego marszałka i hetmana na nominację swego następcy było spustoszenie mu żółkiewszczyzny. To połączenie gospodarności z czynem orężnym było jednym z sekretów zwycięstw Sobieskiego. Teraz zapożycza się, zastawia swoje srebra aż do miednicy (tak że — pisze żonie — trzeba się mu myć w szklance); własnym kosztem wystawia 800 ludzi, przekazuje do obozu własne trzody, mąkę, krupy, kaszę. Wie, że żołnierz nie może być głodny; inaczej albo się rozlezie aby łupić po wsiach, albo zawiąże konfederację. Trzeba mu myśleć, żeby konfederacja nie była, żeby wojsko miało co jeść, żeby się wszystkim akkomodować, żeby wszystkim dawać — owo zgoła żeby z niczego wszystko uczynić. Bo oto taką od dworu odebrał deklarację: „Niech on tam sobie myśli, żeby było dobrze, bo tu nie masz pieniędzy, ani sukursu żadnego, którego niech się pewnie nie spodziewa“. Raz po raz skarży się żonie Sobieski, że to, o czym we Francji myślą specjalni komisarze, tutaj jest na głowie hetmana. I te czysto zawodowe względy nie są obce jego predylekcjom dla nowej niedoszłej ojczyzny.
Nie jest tu moim zadaniem opowiadać kampanię z r. 1667, w której, przeciw przemożnym (nie spierajmy się o końcowe zera) siłom tatarskim i kozackim, Sobieski zdołał zgromadzić ledwo 5000 jazdy i 3000 piechoty. Zuchwałym manewrem podzielił swoje wojsko na kilka partii, tak aby nieprzyjaciel nie mógł skupić się na oblęganiu jednej twierdzy, sam zaś z garścią wybranego rycerstwa okopał się w obozie, aby stamtąd ciągłymi wypadami szarpać nieprzyjaciela, przecinać mu dowóz żywności i nużyć go bez ustanku. Dn. 4 października 1667 r. wydaje uniwersał, w którym wzywa brać szlachtę, aby chciała „viribus unitis zniósłszy się consulere saluti comuni“, co do siebie zaś, oznajmia że pozostaje na posterunku, „abym na sobie nie tylko imprezy tak ciężkiej nieprzyjaciela potęgi zatrzymał, ale dla całości dobra pospolitego moim własnym zasłonił trupem, dając się in victimam miłej Ojczyźnie“...
I tym razem nie były to frazesy rzymskiej cnoty, którymi szafowano na sejmach; to była powaga człowieka stojącego w obliczu śmierci lub zwycięstwa, który czuje, że w nim jednym skupia się w tej groźnej chwili całość i istnienie Rzeczypospolitej. Tam, na jej rubieży, Sobieski odnalazł samego siebie. Nareszcie On!
Co nie przeszkadza, że pertraktacje o przeniesienie się do Francji toczą się swoim trybem, przy czym w liście do żony, przy omawianiu warunków, wymyka się Sobieskiemu to słowo: l’argent vaut tout, które tak mu miało zaszkodzić w opinii wielu dziejopisów. Nie przeszkadza też, że po urodzeniu się Jakuba, zwycięzca spod Podhajec myśli zawczasu o naturalizacji syna we Francji i że w marcu r. 1668, ten, który za kilka lat włoży na skronie koronę polską i będzie o jej spadku marzył dla syna, pisze z okazji chrztu Jakuba (ojcem chrzestnym był Ludwik XIV):
„Po ceremonii rozumiałbjan, żeby go prezentować à Mr le Dauphin, et quand il sera un peu grand, że go oddamy za sługę“.
Stanowczo, Sobieski co chwila złazi z pomnika i puszcza się ze swoją wielkością na wagary. I to może daje temu — jak go nazwaliśmy — „bohaterowi mimo woli“ tyle wdzięku.