Marysieńka Sobieska/Sercem i buławą
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marysieńka Sobieska |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakłady graficzne Książnica-Atlas |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyraziłem na wstępie pół żartem a właściwie bardzo serio pogląd, że Sobieski wódz i król wyrządził krzywdę Sobieskiemu pisarzowi; że gdyby był prywatną osobą, listy jego do Marysieńki wystarczyłyby, aby mu zapewnić kartę w historii literatury, gdzie obecnie na próżno szukałoby się jego nazwiska. Historia literatury uważa widać, że bohater spod Chocimia i Wiednia ma chwały dość i że nie ma co smarować tłustego połcia, gdy tylu jest zgłodniałych.
Ale gdy mowa o tych listach, z których każdy historiograf Sobieskiego czerpał i musi czerpać garściami, jeszcze raz trzeba nam ustalić wartość i charakter obiegowego ich tekstu. Przede wszystkim, gdzie są oryginały listów i kto je widział? Oryginały te są dzisiaj po trosze mitem. Podobno znajdują się w tajnym państwowym archiwum berlińskim, i to nie wszystkie, część miała spłonąć w jakimś pożarze. Podstawą dostępnego wszystkim tekstu są odpisy Bandtkego, dokonane „z oryginału archiwom niegdyś Sobieskich“; odpisy te nie są pełne, gdyż wiele listów podaje Bandtkie tylko w wyciągu. Wówczas podaje w nagłówku: „wyciąg“, ale bez żadnej wskazówki w jakim duchu wyciąg ten robiono i co się Bandtkiemu wydało w listach Sobieskiego nie dość interesujące i nie warte utrwalenia? Odpisów swoich Bandtkie nie wydał; skopiował je do druku i wydał bardzo starannie, opatrując cennymi komentarzami, w r. 1860 Helcel, poddawszy je w przód nowej jeszcze operacji, mianowicie opuszczając ustępy, których — jak pisze — „przyzwoitość żadną miarą ogłaszać nie pozwalała“. Przyzwoitość ta była nader drażliwa, bo nawet tam gdzie Sobieski mówi o chorobie kilkomiesięcznego synka, znajdujemy odsyłacz: „Ustęp mniej przyzwoity opuszczamy“.
Ponieważ pojęcia o przyzwoitości są bądź co bądź zmienne i od r. 1860 mogły ulec niejakim przeobrażeniom, zrozumiałe jest, iż zadając gwałt wrodzonej wstydliwości, uczułem potrzebę sprawdzenia stosunku helclowskiego wydania, nie do oryginału — bo ten jest na razie niedostępny — ale bodaj do pierwszego odpisu. Sprawdzić rozmiary i charakter cenzury łatwo było na samych kopiach Helcia: w swoich porządnie przepisanych, pensjonarskich niemal kajetach, wszędzie Helcel ujmuje w klamrę inkryminowany ustęp i zaznacza na marginesie: „to trzeba opuścić“, lub skrupulatnie wskazuje, w jaki sposób drastyczne słowo (często bardzo niewinne np.: „gorącość“, którą zmienia na „namiętność“) należy w druku zastąpić innym.
Zdaje mi się, że w ciekawości zajrzenia do tych odpisów i skontrolowania nimi drukowanych listów miałem jednego tylko poprzednika: był nim dr Witołd Ziembicki, autor rozprawy Zdrowie i niezdrowie Jana Sobieskiego. Nie jest może przypadkowe, że tę potrzebę autentyzmu odczuli dwaj lekarze: może to narów wychowania klinicznego, które uczy, że nie da się auskultować pacjenta przez futrzaną delię. A już gdy chodzi o dokument oglądany oczami literata, tam autentyczność słowa tym bardziej ma swoją wagę.
Bo proszę mnie źle nie rozumieć. Ani mi w głowie polować na „pikanterie“ w tych małżeńskich listach; ani tym bardziej nie biorę za złe tak zasłużonemu Helclowi, że wydając po raz pierwszy listy Sobieskiego, zawahał się przed daniem pełnego tekstu. Raczej mam uznanie dla jego odwagi, że w ogóle wówczas wydał te listy, ukazując postać bohatera w świetle tak różnym od konwencjonalnego ideału. Ale o ile Helcel jest w porządku, mniej w porządku są pp. historycy, którzy posługując się tymi okrojonymi listami, na ich zasadzie budowali charakterystyki, wyciągali wnioski, w niepojęty sposób zamykając oczy na sposób ich wydania. Np. tak sumienny skądinąd Czermak, w polemicznej pracy Maria Kazimiera Sobieska, kreśląc duchowy obraz Sobieskiego i sławiąc jego nie tylko prawdziwe ale i urojone cnoty i delikatności, wyjmuje z helclowskiego wydania jakiś trochę żywszy ustęp i stwierdza z naciskiem, że „są to już najbardziej drastyczne wyrażenia jakieśmy znaleźli w całej korespondencji Sobieskiego; poza nimi nie umielibyśmy wykazać nawet kilku innych takich, które by nie uchodziły w liście pisanym do własnej małżonki“. W całej korespondencji! Doprawdy? Ale w jakiej? Toż Helcel raz po raz lojalnie zaznacza w przypisach, że drastyczny ustęp opuścił, i dlatego właśnie ich nie ma; niemniej często opuszcza bez zaznaczenia tego w druku; często wreszcie zdarza mu się drastyczności wyrażeń łagodzić i przeinaczać, i to w tym, co już przed nim spreparował Bandtkie. Jak wobec tego wyglądają wnioski Historii i ile są warte, dokąd taka metoda podziału pracy (jeden tuszuje, drugi ignoruje, przy czym nie wie prawica Czerniaka, co czyni lewica Helcla) może zaprowadzić w fałszowaniu obyczajów i charakterów, łatwo zgadnąć.
I doprawdy miałbym ochotę zacytować Czermakowi (szkoda że już nie żyje) pierwszy lepszy opuszczony przez Helcla ustęp, aby unaocznić jaki jest stosunek oczyszczonego tekstu do królewskich oryginałów. Pal diabli pruderię, przytoczę choć jeden. A więc np. w liście z r. 1675 król Jan donosi żonie o jakimś Kałmuku Astrakanie, jako o „le plus debauché coquin de tous les hommes“, który na wszystkich les plus fines niecnotach się zna“. Tyle zostało z Astrakana w druku, ale w rękopisie utaił się dalszy ciąg: „Astrakan jest takie niedobrego, że tego wypisać niepodobna. Przeszedł hultaj wszystkich w amorowych sztukach, i Francuzów i Włochów i Hiszpanów i Turków. Onegdaj oddawali mi oo.-jezuici wiersze łacińskie, którymi opisali bardzo pięknie potrzebę chocimską, w których że słowa są niesłychanie trudne, zadawali tedy sobie jeden drugiemu do zgadywania; między inszymi poczęli się sprzeczać o słowo Odones; co usłyszawszy, Astrakan w kącie stojąc, zawołał przy wszystkich i przy jezuitach, że Odones znaczy szyldwacht po kałmucku. Potem poczęli mówić o pewnym książki jednej autorze, którego zowią Causinus. On się znowu wyrwał, powiadając, że to po kałmucku języczek u Comtesse ou la matrice, car il ne peut pas bien expliquer ça. Potem powieda, że uczynić tęż rzecz umie dwunastu postur różnych, czego się u Kałmuków nauczył. Snać że ta książka stamtąd miała wynijść, którą dostał w Amsterdamie Mr le Marquis, a mnie ją przysłać obiecał. Pokazował kilka, i widzę, że są cale pratiquables. Trzeba się będzie skryć Astrei (Marysieńce), jako owo kiedy chłopców Brunettego pytał Silvandre (Sobieski), aby patrzała quand il montrera à Celadon (Sobieskiemu), car il n’y a rien au monde de si plaisant. Il sait encore 1000 secrets. Powieda, że kiedy cousine zimna, to trzeba przynieść węgla, pokropić to i trawą przykryć, aby na tem usiadła ta, która ma zimną, et l’homme son borgne aby rozegrzał tak nad ogniem i nasmarował go szpikiem z nóg baranich. Tedy ma być niesłychanie dobrze. Enfin il a dit, że z tej jednej potrawy uczynić może mille asaisonnement. Chciał tu był we Lwowie bardzo praktykować, alem go zakazał wypuszczać na miasto...[1] Otóż tobie, moja Panno, na dobranoc abyś miała o czym myśleć, czego się uczyć, na co się gotować i ze swojej też wymyślić co nowego strony, kiedy mnie Pan Bóg zdrowo do serca twego przywiedzie...“
A oto dowód, jak tego rodzaju metody przyczyniają się do fałszowania charakterystyki. Ta krwista rubaszność, ta zmysłowość będąca wciąż pod bronią, jaką znajdziemy jeszcze w listach pięćdziesięciokilkoletniego króla, piszącego do żony sprośnawymi dwuznacznikami z kampanii wiedeńskiej, przeplata się w jego korespondencji z akcentami prostoty w bohaterstwie, z tonem głębokiej miłości, czci, oddania, tęsknoty, czyniącej go nieraz prawdę poetą, to znów z tonem smutku i goryczy — i to właśnie razem jest on, to jest Sobieski. Rzecz jasna, że skoro się wytrzebi pewne akcenty, obraz się zmieni, a nawet może się stać fałszywy.
Nieraz np. zdarzyło mi się spotkać u historiografów Sobieskiego ze zdaniem, że wszystkich jego skarg, wzdychań i chorowań z miłości nie trzeba brać dosłownie; że spory tego procent trzeba złożyć na styl owej literatury, na której przechodził edukację sercową, na owych Sylwandrów i Celadonów, od których przybierał chętnie, sobie imię. To nie jest całkiem prawda. Zapewne, że w owej polsko-francuskiej gwarze, którą nieraz się wspomaga w listach, znać często konwencjonalne — ale tylko co do formy — pochodzenie tych zaklęć i lamentów; kiedy na przykład, skarżąc się na jej absence, powiada, że „jest to mieć sto bourreaux co minuta godziny devant, jest to mieć tysiąc poignard dans le sein i milion milionów inszych mąk, których wyrazić nie podobno“; i te właśnie zyskały mu opinię ckliwego nieco Celadona; ale bo też w oryginalnym brzmieniu listów sentymentalne te ustępy przeplatane są innymi, aż nazbyt realistycznymi w swoich porywach miłosnych, świadczącymi ponad wszelką wątpliwość, jak bardzo jego miłość była namiętna i łakoma, jak wyjątkowa w obsesji jedną kobietą, jak bardzo miał tę Francuzkę nie tylko w duszy, ale w skórze. Bo najistotniejszą cechą tej miłości jest to, że Sobieski, natura pod względem erotycznym niezwykle bujna, ów Sobieski, którego młoda pani Zamoyska prześladowała (jak pamiętamy) jego łaźnią z Czerkieskami w Jaworowie, który sam o sobie pisze do żony, że dawniej mu się „jedną kontentować miłością nie tydzień ale dzień jeden było nie podobno“, który jej pisze, że wszyscy na świecie ludzie, którzy go znali, wierzyć temu nie mogli, aby się jedną żoną obejść mógł, zakochał się (i to zwłaszcza od dnia ślubu) w tej jednej jedynej tak, że poza nią wszelka realizacja miłosna była mu niemożliwa. Że zaś los i okoliczności skazywały go na ciągłą rozłąkę, tęsknoty jego to są nie tylko tęsknoty serca, ale przede wszystkim wołania temperamentu, wołania tęsknoty fizycznej za ukojeniem, którego poza nią nie tylko znaleźć ale i szukać nie umie. Miłość jego, to zarazem wrzód, bez ustanku wezbrany i rwący nieznośnie. Te stany duszy — a zwłaszcza ciała — znajdują dla siebie raz po raz wyraz gruby i naiwny czasem, ale tym bardziej autentyczny. Pół biedy jeszcze było, kiedy Marysieńka była w Polsce a on w obozie; wówczas rozłąki, choć dotkliwe, nie były tak okrutne; ale cóż się z nim dzieje, kiedy ona dwukrotnie wyjeżdża do Francji, zostawiając go samego dłużej roku! Nawet w tych ustępach, które przemknęły się przez Helclową cenzurę, skargi Sobieskiego mają akcent dość wymowny, kiedy po długiej rozłące żali się żonie, co to znaczy żyć cnotliwie pół roku człowiekowi nie bardzo jeszcze staremu, na świecie żyjącemu i przy tak wielu okazjach, co sobie i podpić czasem ba i nieraz przychodzi; co tedy zdrowie cierpieć w tym musi terminie, snadno uważyć...
Zwłaszcza — dodaje — że i o pokusy nie trudno: biedny nawet pustelnik, co w złoczowskich na puszczy osiadł był lasach, był cnotliwy rok czy więcej, a potem kilka żon do siebie od mężów poodmawiał, choć po wodzie i słabych potrawach... A cóż dopiero jemu: być na świecie, między ogniem chodzić a nie palić się, jest rzecz do wiary nie podobna. Jeszcze taką ma naturę, że cokolwiek nieszpetnych białych głów trafi się do niego z suplikami, żadna go za nogi nie obłapi, jeno wpół, a w oczy zachodzi. „Plunąwszy tylko, człowiek Panu Bogu się oddaje“...
I kiedy ona daje mu na odległość recepty na to jak uśmierzać gorącość krwi, odpowiada podrażniony, że za lekarstwa i wannę wielce dziękuje: „spuszczam to tym świętobliwym zakonnikom“...
Oryginalne jest w całej przygodzie to, że wcale nie skrupuł wierności małżeńskiej — niezbyt w owej epoce przez mężczyzn respektowany ale dosłownie jakieś urzeczenie miłosne, któremu sam się dziwi, każe mu dotrzymywać wiary swojej Marysieńce. Czy jej dotrzymywał bezwzględnie? Niektórzy historycy powątpiewali o tym, ja — nie, zwłaszcza po przestudiowaniu pełnych listów. Bo właśnie te proskrybowane ustępy, bardziej niż cokolwiek innego, dają rękojmię jego cnoty. Kiedy Marysieńka przedłuża pobyt we Francji, on, przywiedziony do rozpaczy upałami krwi, pisze jej, że tak żyć nie może, bo mu już natura dalej wytrwać nie pozwala. Dotąd zatrzymywał się nie dla jakiego grzechu, albo w sumieniu skrupułu, bo w tym (powiada) ma dyspensę, ponieważ człowiek dobrowolnie sam siebie zabijać nie może i zdrowia swego wniwecz obracać. „Alem to dotąd uczynił i z tym się zatrzymał dla jednej dotąd miłości“...
Tak, to połączenie krzyków serca z pamięcią o nakazach higieny nadaje cnocie Sobieskiego znamię bezwzględnej szczerości. Ten krwisty mężczyzna ma przekonanie, i lekarze potwierdzają mu to, że ryzykuje życie, dochowując przez tak długie miesiące wiary nieobecnej żonie. W r. 1671 czterdziestodwuletni hetman wielki (którym tymczasem został) donosi jej, że doktorzy każą, mu się strzec apopleksji „à cause de la retention dedans les reins tych rzeczy, które wychodzą, kiedy się czyni tę rzecz“... I mimo to — nie! Ryzykuje zdrowie, życie, apopleksję, najgorsze nieszczęścia; skarży się jej na ciągłe bóle głowy, na krosty, które wiąże ze swoim stanem. I nic. Ten bujny, urodziwy, oblegany przez kobiety mężczyzna pozostanie kochankiem jednej.
„Czynić tę rzecz“... Skorośmy weszli na tę śliską drogę, nie mogę się powstrzymać, aby nie zdradzić czegoś z poufnego klucza istniejącego między Celadonem a Astreą, będącego zapewne pamiątką ich szczęśliwych chwil. Okazuje się, że Sobieski jest protoplastą znanej anegdoty: „nie mam głowy na chodź“ — przynajmniej językowo, bo w jego listach termin „uczyń tę rzecz“ powtarza się jako rzeczownik. Tak, raz prosi Marysieńkę, aby mu oznajmiła o „muszce“, jeśli jej nie tęskno i jeśli nie przypada też kiedy apetyt do uczyń tę rzecz... To znów pyta „uniżenie, moja duszo, jeśli się kiedy nie śni o owym uczyń tę rzecz, oznajmijże mi“...
Tak więc, nie tyle sentymentalny Celadon ile krewki kochanek, mąż wiecznie niesyty przerwanego miodowego miesiąca, udręczony rozłąką, jest bohaterem tego romansu w listach, tych zwłaszcza które przypadają na okresy paryskich podróży Marysieńki. O stanie, w jakim Sobieski wciąż prawie się znajduje, trzeba nam będzie pamiętać, wręcz dla zrozumienia pewnych jego posunięć lub niedociągnięć politycznych. Gdyby tę olbrzymią pozycję phalliczną pominąć lub bodaj pomniejszyć w bilansie jego poczynań, cały rachunek wypadłby fałszywie.
Są zresztą różne okresy w tej tęsknocie fizycznej: Piszesz mi Wć — komunikuje żonie w czasie krótkiej dawniejszej rozłąki — że la mouche tęskni sans son galant i że się o nim dwa razy śniło najśliczniejszej Jutrzence. Ja zaś oznajmiam, że le galant de la mouche obumarł cale jako i jego pan, i cokolwiek się działo między nimi kiedy, zda się że to coś tylko przez sen. Tak go ta w niwecz obróciła absence“...
To jest pół żałosny pół żartobliwy ton kochanka, który liczy na rychłe spotkanie; nawet i w czasie dłuższej rozłąki zdarza mu się uderzać w ton na wpół żartobliwy, gdy donosi, że co się tyczy szyldwachta, lubo go już i postem morzy, co samemu bardzo szkodzi pryncypałowi, nic mu to przecie nie pomaga. Wytrwać dłużej nie podobna. Siec go może chyba śliczna ręka najwdzięczniejszej Astrei, od której być usieczonym i on sam miałby sobie za największe szczęście, byleby to jednak być mogło jak najprędzej. Najśliczniejsza Jutrzenka znać że mało dba i o Celadona i o szyldwachta, bo się i nie pyta jak się zaleca, ani mu tego broni i zakazuje. Co jest takim znakiem odmiany i niekochania, jako słońce na niebie: bo to jest indifférence, która milion razy gorsza jest niżeli haine i gniew największy...
Ale nachodzą Sobieskiego chwile prawdziwej rozpaczy. Ten tak hartowny człowiek, który równocześnie w obozie haruje, myśli i działa za wszystkich, często nie może sobie dać rady sam z sobą. Jeszcze w r. 1666, w czasie wojny domowej z obozu pod Rawą, taką posyła ledwie od roku zaślubionej żonie alternatywę: albo „aby muszka nie była nigdy rozłączona od swego galanta, albo żeby go cale dyspensowała: bo wie Bukiet (Marysieńka) jako jego zdrowiu szkodzi, kiedy się tę nie czyni rzecz. Zaczem, kochając go w zdrowiu, śliczny Bukiet zechce jednego z tych zażyć sposobu. Bez jego jednak pozwolenia nic nie uczyni najwierniejszy Celadon“...
Było to w czasie gdy ich dzieliła przestrzeń kilkudziesięciu kilometrów, a rozłąka trwała nie dłużej niż parę tygodni, ale co będzie gdy przyjdzie rozstać się na rok i dłużej! Nasz bohater nie zataja swojej Astrei żadnego z objawów swojej tęsknoty: En songeant des Essences (o Marysieńce) ça arrive souvent, que szyldwacht par songe czyni tę rzecz, ce qui n’est fort à sa santé, car il abhorre tout à fait de ces choses et c’est encore un grand péché...
Cóż dopiero z nim się dzieje, kiedy ona mu po wielomiesięcznej nieobecności oznajmia z dalekich krajów, że chce zmienić charakter ich stosunków; kiedy donosi, że „potrzebuje tego po nim, aby przyrzekł słowo i dotrzymał, aby już nie było uczyń tę rzecz nigdy“. Więc on wzburzony prosi, aby go w takim razie dyspensować (od wierności małżeńskiej) i dać na to od dzisiejszego dnia za osiem niedziel respons: bo na cóż go darmo męczyć i wniwecz jego zdrowie obracać?
Ale kiedy ona, może współczując z nim, może znużona ciągłymi skargami, może świadoma wszystkich sztuk zalotności, daje mu w liście ową carte blanche o którą prosił, on odpowiada z goryczą: „Na cóżeś to Wć w tym liście swoim zaraz wypadła avec la carte blanche? Niech to Pan Bóg Wci odpuści! Znajdę ja poczciwszy sposób Wci, że się Wć uwolnisz ode mnie, bo któż dłużej tak ciężką na tym świecie wytrwać może mękę?“.
Ilekroć ona daje do zrozumienia, że zezwala mu szukać pociechy gdzie indziej, on wybucha żalem, widząc w tym dowód jej obojętności i stale odrzuca tę carte blanche, obawiając się — jak jej tłumaczy naiwnie a jakże subtelnie zarazem — że gdyby ją zdradził, miłość jego i tęsknota zmalałyby może od tego, a zbyt mu są drogie...
Może to dlatego że studiując te listy robiłem równocześnie korekty z proustowskiej Miłości Swanna, ale faktem jest, że mi się te dwie miłości wciąż plotły z sobą i że, mimo różnice epok, temperamentów i okoliczności, nie tylko czułem w smutku naszego bohatera ten sam głęboki ton, tę falę liryzm, ale ustawicznie dostrzegałem w prostodusznych jego formułach coś z bezwiednej głębi proustowskiej introspekcji.
Taki był stan duszy Sobieskiego, wciąż liczącego na palcach, ile w czasie kilkoletniego małżeństwa z Marysieńką byli razem, a ile rozłączeni. Rozłączeni byli prawie ciągle od czasu gdy, na trzeci dzień po ślubie, pojechał się upędzać za Lubomirskim, ale wówczas, wśród kręcenia się i gonitwy wojsk na niewielkiej przestrzeni, młoda ich miłość raz po raz mogła się dopaść na jakimś postoju. Sobieski staje się prawdziwym poetą, gdy w jednym z listów wylicza niemal w rytmie melopei wszystkie stodoły, które kolejno dawały schronienie ich szczęściu. Potem, po kilku niezapomnianych tygodniach spędzonych razem, znów rozłąka...
Życie obozowe... Smutnie ono się przedstawia, oglądane oczami nie dokochanego hetmana. Nieprzyjaciel jeszcze nie nadciągnął, ale jest tuż tuż; „żywot mój donosi żonie — tu taki: od świtu aż do południa słuchać różnych kłótni, plotek albo bajek: od południa aż do wieczora siedzieć u stołu a pić, a jeszcze niektórym i tego nie dosyć“...
Gdybyż tylko to! ale czegóż tam nie wycierpi: „o! jakich fakcji! o! jakich nieszczerości! o! jakich kłótni! o! jakich wymówek! wymówić, nie tylko wypisać nie podobna“... Sobieski czuje się na tym straceńczym posterunku straszliwie samotny; król, już zdecydowany abdykować, po śmierci żony o nic nie dba, wojska nie płaci bo nie ma z czego, pomocy żadnej ani obiecuje, jeszcze opowiada złośliwie, że oni tam w obozie sypiają do południa, gdy Sobieski czasem i trzech godzin snu nie zazna... Kiedy hetman donosi do Warszawy jak rzeczy stoją i jak realne jest niebezpieczeństwo, „szkoda doprawdy pisać: jedni nie dbają, drudzy nie wierzą“. Szlachta uważa całą historię z Tatarami za dywersję, umyślnie sprowokowaną po to żeby tymczasem wpuścić do Polski Kondeusza a z nim absolutum dominium; aż Sobieski musi do Warszawy kilku pojmanych jeńców posłać, aby pokazać, że to „prawdziwi, nie francuscy Tatarzy“. A znów poseł francuski opowiada publicznie, że nikt takich rzeczy nie pisze ani nie straszy, tylko Sobieski. „Umierać trzeba na złość ludzką“ — wykrzykuje hetman.
Pewnego dnia — było to jeszcze we Lwowie, ale już po wyjeździć Marysieńki — znów inne strapienie: przyjechała pani wojewodzina ruska (Jabłonowska), która mu daleko więcej żalu przydała niż pociechy: bo widząc ich w kupie z JMPanem Wojewodą karesujących się, tym bardziej musiał na niedolę swoją westchnąć. Patrzyć nie podobna na ich tak wielkie i prawdziwe kochanie, a nie umierać. Tylko się cackają i cmoktają i ledwo zmrok idą się kłaść do łóżka. A on, zostawszy sam, myśli o tej, która od trzech tygodni jest w drodze, a on nie miał od niej żadnej wiadomości...
Jedna rzecz nas uderza, kiedy czytamy te listy, mianowicie, jak Sobieski, który wydaje się z daleka bohaterem tej szlacheckiej masy, jej najtypowszym reprezentantem, oddalił się od niej duchowo, i właśnie przez swoją miłość. Pogłębiła go, wysubtelniła, uczyniła go niemal innoziemcem w tym sarmackim kraju, wędrowcem zabłąkanym z Krainy Czułości. Zapewne, dzieli z bracią szlachtą życie obozowe, nawet te pijatyki, które są dla niego torturą; ale kiedy np.
ma przyjechać do obozu brat Marysieńki, kawaler d’Arquien, „cale mi się go do obozu brać nie chce — pisze do żony — bo cóżby miał czynić „entre ces gens là?“. I sam Sobieski żyje w jakże odmiennym świecie wewnętrznym, jak go nieustanna myśl o Niej izoluje od ludzi! Ten rubaszny na pozór i tak towarzyski niegdyś szlachcic stał się od czasu swej miłości wielkim melancholikiem, samotnikiem; wzruszające jest czytać, jak on ciągle z obozu prosi Marysieńki, aby mu przysłała — farby do malowania. Ślubował nosić się czarno aż do jej szczęśliwego powrotu; ślubował, na jej intencję, dziewięć sobót pościć o chlebie i wodzie w oblężonym obozie. I kiedy ten obóz ułoży się wreszcie do snu, kiedy skołatana pierś hetmana może wreszcie odetchnąć na chwilę, wówczas zasiada w namiocie i pisze do niej te długie, długie listy. A kiedy przyjdzie od niej upragniona, wyczekiwana odpowiedź, rzadko przynosi mu coś dobrego, najczęściej jeszcze pogłębia jego smutek, pogłębia uczucie samotności, niezrozumienia się... Kiedy jemu tu serce rwie się na strzępy z miłości, ona mizdrzy się i pisze, aby ją „kochał tak jako la palatine de Sandomir“... A ona sama jak go kocha, czy go kocha? Chwilami, płacząc nad jej jakimś szczególnie swarliwym listem, biedny Celadon wątpi o tym...
Bo rozłąka nie jest jedynym bólem naszego bohatera. Mniej byłaby ciężka, gdyby wiedział, że ona, Astrea, odczuwa tęsknotę tak samo jak on. To jest cierń w jego sercu, podłoże jego głębokiego smutku. Pełne szczęście podzielanej miłości trwało zaledwie kilka miesięcy. I gdy on z każdym dniem bardziej ją kochał i więcej jej pragnął, ona wyraźnie chłodła. Jakiś czas chciał się łudzić, ale w końcu nie podobna mu było wątpić o tym. Kontrast między wczoraj a dziś stał się zbyt jaskrawy. Po kilku miesiącach pożycia, zaczyna go unikać, objawiać niechęć, niemal wstręt. I tu właśnie zaczyna się u Sobieskiego proustowska „miłość Swanna“, nieustanny ból w sercu z powodu odmiany tej Odęty. Będzie to trwało kilka lat, potem minie; miłość przetrwa, ale skończy się faza bolesnego niepokoju — wraz z okresem ciągłych rozstań. Ten ból objawia się najrozmaiciej, czasem w sentymentalnych skargach, to znów naiwnie, komicznie niemal w prostocie swego wyrazu. Najbardziej boli go fizyczne odsunięcie się, które zresztą, jak wskazaliśmy wyżej, miewało może bardzo istotne przyczyny w jej zdrowiu. Ale raz ustaliwszy rekord „skoku wzwyż“ tej miłości, Sobieski nie może się pogodzić z jej omdleniami, zwłaszcza że sam kocha coraz bardziej, coraz głębiej. Dawniej Marysieńka żyć bez mego nie mogła, płakała przy lada rozłące, napatrzeć się go nie mogła, nawet we śnie, a teraz... „Tam jedna godzina zdała się być wiekiem, tam biedna poduszka w większej niżeli teraz sam Sylwandr była uwadze“... I melancholia tych rozpamiętywań rośnie, i nie ustaje Sylwandr w skargach i lamentach, że dawniej „zasnąć nie możono beze mnie i ustawicznie proszono aby się jeszcze bliżej przymknąć, to potem stołek przystawiano do łóżka i tam poduszki kładziono, żeby ode mnie być jak najdalej“... Lada okazja odnawia ból w jego sercu: oto wpadła mu w ręce historia amorów Ludwika XIV z panną de la Vallière (już wówczas, okazuje się, znano Vies romancées i to jeszcze za życia bohaterów); przeczytał skwapliwie, rad iż odnajduje w tych dziejach tyle analogii z własną miłością; czuje się ośmielony przykładem tak wielkiego króla; stwierdza radośnie, że zazdrość i kłótnie nieodłączne są od bardzo wielkiego kochania. Ale zaraz oblegają go gorzkie refleksje, że „tamta strona musiała się lepiej akomodować kochankowi“ i że Ludwikowi „nie mówiono pewnie nigdy: ty plugawcze!“ Epitet ten musiał się boleśnie związać z jakąś sceną, bo Sobieski wspomina go jeszcze w parę miesięcy później, że poduszka nawet, na której sypiał, dawniej jej pachnęła, a potem sam się wszystek w oczach stał plugawcem! I dodaje, co jak łatwo się domyślić, dobry Helcel zakreślił żeby „to opuścić“: „Przedtem koszula jedna zdała się być wielką przeszkodą, gatki które zdejmować kazano zawadą, a potem już się kołdrą owijać kazano“...
Włóż gatki, zwycięzco podhajecki! Bo oto już surmy wojenne tryumfalnie głoszą, z twojego obozu wiktorię; już płynie na Polskę, na Europę ocaloną, uroczyste Te Deum; cały kraj, porwany, olśniony, wpatrzony w ciebie z zachwytem, wygląda ku tobie, ciśnie się do ciebie, oczekuje cię, woła, widzi w tobie swój ratunek i swoją nadzieję. Wdziej gatki, bohaterze! Niechaj nie tkliwy Celadon, ale w stal zakuty Mars odprawuje ów wjazd do Warszawy, po którym przez chwilę zdawać się będzie, że nie wielką buławę, której kraj dla niego jednym głosem żąda, ale bodaj koronę mógłby posiąść Jan Sobieski, gdyby jej zapragnął... I posiądzie ją — ale jeszcze nie teraz. Olbrzymia fala popularności, wezbrana po czynie podhajeckim, odpłynie zbyt rychło — niestety z jego winy. Jak, czemu — wytłumaczenia znów trzeba nam będzie szukać w tej, która z odległego Paryża była w owej chwili osobliwej arbitrem losów wielkiego hetmana i jego kraju — w Marysieńce.