Marysieńka Sobieska/Carte blanche

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marysieńka Sobieska
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1937
Druk Zakłady graficzne Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII. Carte blanche

Carte blanche — ale która? Bo są równocześnie dwie. Jedna, to ta, którą pani Sobieska na próżno częstuje skarżącego się męża-kochanka, aby sobie w łatwiejszych amorach szukał lekarstwa dla zagrożonego postami miłosnymi zdrowia; druga, to ta, którą pan hetman daje żonie, aby z Francją traktowała o cenę jego wpływów. O tej drugiej trzeba nam mówić, jako że miała doniosłe następstwa.
Na wstępie tego opowiadania nazwaliśmy Sobieskiego „bohaterem mimo woli“. W istocie nic ciekawszego, niż zmaganie się między wołaniem Historii, która już położyła mu rękę na ramieniu i pcha go na stromą drogę wielkości, a praktycznymi zamiarami na znacznie mniejszą skalę, które są przedmiotem równoczesnych konszachtów, odzwierciedlających się najwierniej w korespondencji hetmana z żoną. Zwłaszcza w tym przełomowym okresie.
Zwycięstwo podhajeckie odbiło się w kraju szerokim echem. Sobieski, niedawno jeszcze zohydzony „kaligula“, znowuż staje się z dnia na dzień najpopularniejszym w Polsce człowiekiem. Sejmiki domagają się dlań wielkiej buławy po sędziwym Potockim. Król wzywa go co rychlej do Warszawy. Jakoż Sobieski wybiera się w podróż, i jakby w przeczuciu, że ta podróż zmieni się we wjazd tryumfalny, gotuje się, mimo iż szarpnięty spustoszeniem majątków, wystąpić szczególnie wspaniale.
Powody do tej podróży miał rozmaite. Sprawy bliskiej elekcji, bo abdykacja króla Jana Kazimierza była już postanowiona; zabiegi o rekompensatę poniesionych strat; i wreszcie trzecią przyczyną była specjalna prośba króla, aby Sobieski na sejm „przyjeżdżał kupą“ i powagą swoją chronił ambasadora francuskiego Bonzy, którego rozjuszona szlachta chce zabić, o ile nie wyjedzie. Nie tylko jego intrygi polityczne rozjuszyły szlachtę; krążyły o tym zbyt młodym biskupie paszkwile, że w Polsce siedzi dla dwóch rzeczy: „dla elekcji i żeby mężom rogi przyprawował“. Wymieniają damy, które wychodząc od niego po północy, dukaty w fartuszkach wynoszą; jako — pisze żonie Sobieski — przez żony mężów oszukiwał, które w łóżkach panów swych zwodziły, i owo zgoła sromota słuchać, nie tylko pisać, a wszystko to w głos, publice, jeden po drugim w poselskiej izbie. Nie podobna inaczej, tylko albo że się sejm rozerwie, albo że wyjechać będzie musiał nieborak.
Pikanterią tego epizodu jest że nazwisko Bonzy’ego fama łączyła również z osobą Marysieńki, która — w co wierzą niektórzy historycy, powodując tym cnotliwe oburzenie innych — przed wyjazdem do Paryża miała się wdać w miłostkę z dwornym ambasadorem, głównie co prawda po to, aby go odciągnąć od znienawidzonej przez nią a wszechmocnej na dworze i w sercu Jana Kazimierza pani Denhoffowej. Złośliwie gadania o tym doszły do Sobieskiego; podrażniony, zakomunikował je żonie, a gdy Marysieńka zaprzeczyła, przeprosił ją najczulej i przeszedł nad tym do porządku. Uszanujmy ten jego ładny gest i uczyńmy to samo.
Gotuje się tedy pan hetman do uroczystego wjazdu do Warszawy. Od podstolego koronnego kupuje wiedeńską karetę; sześć koni będzie przy niej; Kozacy, Tatarzy, Wołosi, janczarzy, wszyscy w nowych barwach, za karetą, którą będą poprzedzali husarze, oficerowie polscy i zagraniczni, et mille pages, valets et canaille. Odziać to wszystko, opłacić, wyżywić, głowa puchnie hetmanowi. „Jest o czym myśleć, moja Panno, i gryźć się o co“. On sam wciąż w czarnej szacie, bo taką ślubował nosić aż do szczęśliwego powrotu Marysieńki; ale dał do tej miłosnej żałoby przyszyć wspaniałe diamentowe guzy. W tej postaci, urodziwy trzydziestoośmioletni hetman odbędzie wjazd do Warszawy, aklamowany przez cały lud, witany przez damy wychylające się z okien. „Już teraz wszyscy aż nazbyt się we mnie kochają“ — pisze; poseł francuski donosi swemu panu, że senatorowie gromadą nie wychodzą z pokoju hetmana Sobieskiego, że ma liczniejszy dwór i większą powagę niż sam król. „Jeżeli tak dalej pójdzie, stanie się panem Polski“. Szczęśliwe wystąpienie na sejmie zwiększa jeszcze tę popularność; szlachta, od dawna zrażona do króla, „gwałtem chce pospolitego ruszenia, et que Orondate (Sobieski) soit leur chef“ — donosi żonie. Zwłaszcza że od wschodniej granicy dochodzą groźne nowiny o nowej rebelii Kozaków, którzy zamyślają się oddać tureckiej protekcji.
Sytuacja jest tym donioślejsza, że Polska jest w tej chwili niemal bezpańska, Król. który za życia królowej od dawna był manekinem, teraz stał się manekinem, z którego wyjęto trzcinowe rusztowanie. Zbrzydzony Polską równie jak Polska nim, decyduje się stanowczo abdykować, targuje się tylko o apanaże i o warunki, przy czym specjalne tajne układy gwarantują w razie abdykacji przede wszystkim poważne korzyści dla pani Denhoffowej i jej męża. Ale wszystkie te kombinacje związane są z kandydaturą francuską do której większość narodu żywi fanatyczną niechęć. W tym położeniu kraj czuje się bez wodza, bez głowy; tym bardziej oczy wszystkich zwracają się ku Sobieskiemu. Jakby za cichą umową, masy patrzą nań jakby na dyktatora, którym niemal uczyniło go już nie praktykowane dotąd w Polsce połączenie dwóch najwyższych urzędów: marszałka wielkiego koronnego i wielkiego hetmana.
W tym momencie zachowanie się Sobieskiego wydaje się dziwne. Robi po prostu co można, aby ten entuzjazm ostudzić. Wyraźnie się wymyka; wyjeżdża to do Częstochowy, to do siostry na chrzciny, to do Solca dla załatwienia rachunków z synami zmarłego Radziejowskiego. Sprawia to wrażenie jakby się umyślnie usuwał. Wykręca się delegatom wysłanym przez sejmiki; nie chce objąć dowództwa nad pospolitym ruszeniem. Stopniowo jakby sam własnymi rękami niszczy popularność, jaką mu dał czyn podhajecki. Tak że kiedy przychodzi do abdykacji i do elekcji nowego króla, Sobieski jako osoba już prawie nie istnieje dla szlachty, ginie w tłumie nie lubianych magnatów.
Wyjaśnienie tego postępowania znajduje się w listach Sobieskiego do żony. Marysieńka bawi we Francji blisko od roku: widzieliśmy, do jakiego stanu rozłąka i wierność doprowadziły hetmana. Widzi świat przez pryzmat swojej namiętności; załatwić rachunki z krajem i pośpieszyć za nią, to jego jedyne pragnienie. A Marysieńka na odległość zupełnie nie orientuje się w sytuacji, nie domyśla się olbrzymich szans, jakie świeże zwycięstwo dało jej mężowi w ręce. W tych najbardziej decydujących momentach ona molestuje go, aby... przyjechał na zimę do Paryża. „Mnie niepodobna biegać tam na zimę, a tu się na lato wracać“ — odpisuje w końcu, zniecierpliwiony tą damską koncepcją sezonowego hetmana. „Na jedno się zresolwować trzeba: albo wszystko już tu porzucić, albo tam być nie myślić“.
I w istocie zresolwował się już, aby — tu wszystko porzucić. Bohater, który dopiero co nadstawiał piersi za ojczyznę, równocześnie podpisuje formalne „blanc signé“ i przesyła żonie do Paryża, iżby za niego traktowała o cenę i warunki przesiedlenia, w zamian za poparcie dowolnego kandydata. Zabawne jest, że ona, otrzymawszy ten podpis in blanco na handlowanie losami Polski, uspokaja go naiwnie, że ona na nic innego tego blanc signé nie użyje. A on posyłając na jej żądanie drugi blanc signé z pieczęcią (bo tamten był tylko z cyfrą), oświadcza jej, że to mu z dziwu wyjść nie może, że ona pisze coraz, że nie zażyje na co innego: „jakobym się ja tego obawiać miał, albo nie wierzyć Wć sercu mojemu“. Od dawna zresztą decyzję we wszystkich sprawach kraju złożył w jej ręce i związał się z jej kombinacjami. We wrześniu jeszcze r. 1667, z obozu w Podhajcach, donosząc jej o bliskiej elekcji i rozważając osobę przyszłego króla, pisze, że „cale w tym bukietowego (Marysieńki) będzie oczekiwał ordynansu, który ma nad nim une absolue puissance“ i że „tchnąć nie śmie bez jej woli i rozkazania“. I błędem byłoby — jak dla „oczyszczenia“ Sobieskiego czynili niektórzy jego dziejopisowie — przedstawiać go w tej okoliczności jako człowieka spodlonego przez namiętność, „ściąganego w błoto“ przez obcą sprawom kraju cudzoziemkę. Znaczyłoby to przypisywać Sobieskiemu skrupuły dość obce jego klasie i epoce. O ile zachodzą między nim a Marysieńką żywe dyskusje w innych sprawach, nie bywa ich w zasadniczej decyzji opuszczenia kraju i szukania szczęścia pod innym niebem. Jeżeli co krępuje Sobieskiego w bezwzględnym poddaniu się wskazówkom żony, to nie tyle uczucia patriotyczne, których w dzisiejszym znaczeniu trudno się wówczas doszukać, ile honor zawodowy, reguły żołnierskiej gry, kiedy na przykład pisze, że honor nie pozwala w wilię kampanii opuszczać obozu. Wówczas czuć że jest bardzo stanowczy i że tutaj nie dopuściłby żadnego kompromisu. A drugi wzgląd, to też wzgląd honoru, ale znów inaczej pojętego; mianowicie że, porzuciwszy wszystko tutaj, a nie zapewniwszy sobie odpowiednich korzyści gdzie indziej, skazałby się wraz z nią na życie „bez honoru“.
Pominąwszy te dwa punkty, decyzja opuszczenia kraju jest rzeczą przesądzoną. Szarże swoje uważa hetman za utrapienie, w którym zdrowie stracił, majątek zszargał, a co największe „opuścił tak wiele czasu cieszenia się z śliczności serca mojego“. „Zmiłuj się, zmiłuj, moja Dobrodziejko; niech lata nasze tak marnie nie idą, ile mnie, który bym się przez milion lat nie mógł nasycić wszystkich śliczności mojej jedynej panny; a żywot nasz tak krótki jako mój“. „Vous êtes mon tout; kiedy ja W-ci mam, ni ocz na świecie nie dbam“. Ten zwrot trzeba brać bardzo dosłownie.
Cała rzecz tedy, jakby to wszystko z honorem porzucić i gdzie się obrócić? W Polsce nie zostanie w żadnym razie. Jasna rzecz — pisze — że w takim nierządzie koniecznie zginąć musimy. Wojna turecka jest niezawodna. W ustawicznym zawsze trzeba być niepokoju, pracy, kłótni i takim się gryzieniu, że żyć długo nie podobna. Ale wynieść się, porzucając wszystkie majętności, wówczas człowiek nie miałby nigdzie respektu. „Wynieść się zaś i prywatnie mieszkać, jako? Kiedy majętności przedać nie podobna za te hultajskie wieku tego Boratyniego szelągi... Czekać tedy będę na to zdania i sentymentu od Wć serca mego, bo mnie już myśląc głowy nie stanie“...
Tak pisze Sobieski do żony w styczniu r. 1668, tuż przed owym tryumfalnym wjazdem, gdy Polska wita w nim swojego imperatora. O samym tryumfie donosi jej z miłą skromnością, dość niedbale, że „tak tuszą, iż hetman żaden jeszcze tak nie wjeżdżał; damy wszystkie z różnych patrzały domów, i ludzi niesłychana moc jak na jakim spectacle“. Ale zaraz potem przechodzi do innego motywu: oto w liście do pani wojewodziny ruskiej, jego, Celadona, nazwano wisielcem: „Pamiętajże, Marysieńku, że się on przecie kiedykolwiek pomści na muszce; że bez mego nie tęskni szyldwachta, barzo źle czyni; bo on bez niej niesłychanie i niewidzianie, i nie ślubuje żeby dłużej wytrwać“...
Ta groźba, to oczywiście tkliwy żart, kokieteria szyldwachta; ale potem Sobieski dodaje już serio: „Skoro tylko 21 (król) przestanie być tym czym jest, daje cnotliwe słowo la Poudre (Sobieski), że pojedzie avec son bouquet by i na kraj świata, et qu’il fera l’établissement où les Essences (Marysieńka) voudront“.
Myślą, jest gdzie indziej; duchowo, ekspatriacja jest faktem dokonanym.
I oto istotny sekret nieporozumienia: gdy kraj oczekuje od swego wodza zbawczego słowa, można powiedzieć, że przed kwaterą hetmana stoi ogromny szyldwacht i nie dopuszcza do zbliżenia się z narodem. Pod tym względem listy Sobieskiego są niezmiernie instruktywne, ale czytane o ile możności bez skrótów. Helelowskie retusze, choć na pozór nieznaczne, zmieniają istotny ton tej korespondencji i dały czasem powód do dość komicznych nieporozumień. Tak niektórzy rozczulają się nad sentymentalizmem hetmana, który z utęsknieniem wyczekuje od Marysieńki przyrzeczonej mu bransoletki z włosów; gdyby wyczytali w pełnym tekście, co to ma być za bransoletka, skąd włosy na nią mają być uszczknięte i jakim ją opatruje nasz bohater komentarzem, mniej by może byli zbudowani.
Gdy Sobieski wszystkie swoje decyzje uzależnia od rozkazów Marysieńki i powiada, że „wszystko bukietowi wolno jako panu“, decyzje nadchodzące z Paryża są dość mętne i sprzeczne. Przede wszystkim — jak wspominaliśmy — pani Sobieska na odległość nie bardzo sobie zdaje sprawę ze zmian jakie zaszły w karierze męża i w jego sytuacji; listy szły długo; zanim nadeszła odpowiedź, już mijała się najczęściej z chwilą. Bardzo być może, że gdyby Marysieńka miała lepsze i szybsze informacje, byłaby przybiegła do Polski, wzięła wszystko w ręce, i wówczas rzeczy może poszłyby odmiennym torem. Ale ona widzi sprawy dawnym okiem, toteż rozgrywki jej zachowały coś kramarskiego, gdy tu trzeba by potężnym pchnięciem wzbić się w wyższą sferę. Ale nawet w ten sposób biorąc, nie może dać mężowi żadnych pewnych instrukcji, bo mówiąc trywialnie, nie wie na czym siedzi. Akcje państwa Sobieskich we Francji wahają się wciąż, zależnie od tamtejszych kombinacji politycznych. Po śmierci Marii Ludwiki, gdy sprawa elekcji stała się nieaktualna, spadły te akcje prawie do zera. Ale znów Jan Kazimierz myśli o abdykacji, elekcja się zbliża, akcje idą w górę. I znów zmiana sytuacji: zapowiada się wojna, Kondeusz potrzebny jest Ludwikowi na czele armii, sprawa polska usuwa się na dalszy plan, to znów wypływa w postaci kompromisowej kandydatury niejakiego Neuburga... Zanim list dojdzie, już się wszystko zmieniło, stąd ciągłe sprzeczności, odwoływania, które Sobieskiego przyprawiają o zamęt w głowie.
Miesza się w to i osobista polityka familijna Marysieńki, przede wszystkim ów niewczesny proces rodziny d’Arquien przeciw Kondeuszowi. W pewnym momencie żona przesyła Sobieskiemu tekst listu, który ma przepisać i przesłać ambasadorowi francuskiemu w Warszawie: w liście tym po prostu Sobieski oświadcza, że nie będzie popierał Kondeusza, póki proces d’Arquienów nie będzie załatwiony. Niepokojony wciąż sprzecznymi zleceniami, związany swoim blanc signé, który z własną pieczęcią posłał żonie, nic dziwnego że Sobieski się wymyka, że się uchyla od wszelkiej decyzji w kraju i czeka jej powrotu. Czeka tego powrotu i z innych przyczyn; ciągły jego stan, który znamy już z jego listów, mąci mu po prostu zimną krew; o ile mógł w nim — przez sublimację energii miłosnej — pobić Tatarów, nie podobna mu zdobyć się na głowę w radzie. Lamenty i rozpacze, że tyle czasu traci bez jej miłości, zapełniają jego listy: „a jeszczem był jak na złość niesłychanie zdrowym“ — dodaje naiwnie.
W tym stanie ducha, woli decyzję przerzucić na żonę. Posyła swój podpis in blanco, zrobi wszystko czego Francja zażąda, ale niech król francuski zdeklaruje się, co chce uczynić dla Sobieskiego. „L’argent sur tout, car ce sont des choses portatives. Gdzie kto chce, tam z nim osieść może, i zażyć jako chce“. Jeszcze raz powtarza w liście z końca kwietnia r. 1668, że pieniądze grunt, a majętność baton, duc, pair, cordon bleu, wszystko to piękne, ale to jest nic dla niego, który jest cale zrujnowany na wszystkim, i na humorze i na zdrowiu i en biens: rad by gdzie w kącie ostatek dni przesiedział, żeby o nim ludzie nie wiedzieli...
Kiedy się zważy drogę jaka się przed Sobieskim dopiero otwierała, zwierzenia te mają swój rozkoszny smak. Jest coś z artysty w tym wielkim żołnierzu, z jego depresjami, z jego okresową nieświadomością samego siebie i swoich przeznaczeń.
Nie piszę tutaj historii, dlatego w niewielu słowach przypomnę wiele razy opowiadaną, elekcję, zakończoną żałosnym wyborem Michała Wiśniowieckiego. Był ten wybór protestem szarej masy szlacheckiej przeciw magnatom, którzy w cynizmie handlowania swymi wpływami, obławianiu się, przetargów z obcymi dworami, przebrali wszelką miarę. Ale czy poziom duchowy masy szlacheckiej był wyższy? Hr. de Chavagnac, agent jednego z kandydatów, Karola Lotaryńskiego, opisuje w swoich pamiętnikach, jak się odbywało kaptowanie „tych ludzi, którzy jak co najlepszego mają swój głos w elekcjach. Prawda, że nas to niewiele kosztowało, bo byle mieli jakiekolwiek wino, piwo, sól, chleb i koper, już byli uraczeni, bawili po dwa lub trzy dni, po czym dawano każdemu po talarze, i odjeżdżali szczęśliwi“... Byli tańsi.
Pytałem się jednego z najtęższych naszych historyków, jak sądzi, czemu właściwie przy tej elekcji nie wypłynęło nazwisko Sobieskiego, czemu nikt o nim nie wspomniał. „Nie miał impresaria“ — odparł historyk. W istocie. Marysieńka, która miała się okazać tak czynnym impresariem przy następnej szczęśliwszej elekcji, tutaj przegapiła okazję — o ile okazja była. Nie zorientowała się. Przede wszystkim wróciła do Polski za późno, wówczas gdy już entuzjazm obudzony Podhajcami zdążył, w znacznej mierze za sprawą naszego bohatera, ostygnąć. Po wtóre, choroba poplątała jej szyki; już w Polsce, tuż przed sejmem elekcyjnym dostała ciężkiej ospy. Ledwie podniósłszy się z choroby, pognała do Warszawy, ale znowuż była w ciąży; w najtrudniejszych politycznie chwilach, kiedy mężowi Marysieńki trzeba było całej woli i przytomności umysłu, ona jest między życiem a śmiercią; łzy spływają po twarzy wielkiemu marszałkowi przykutemu urzędem do miejsca w sejmie. W końcu Marysieńka rodzi nieżywe bliźnięta, ale jest ocalona.
Nie znaczy to, aby wśród wszystkich tych przeciwności, Marysieńka nie miała bardzo czynnie krzątać się koło elekcji. Ale bierze ją wyłącznie pod kątem przehandlowania wpływów męża i wyniesienia się wraz z nim z kraju. Zbrojna w swoją carte blanche, lawiruje między Kondeuszem, Neuburgiem, Orleanem. Śrubuje cenę; nie zapomina o porękawicznym dla swojej rodziny. Do poprzednich żądań dodano dom w Paryżu dla Sobieskich, oraz opactwo dla kawalera d'Arąuien, w zamian za porucznikostwo, którym Ludwik XIV nie kwapił się go obdarzyć. Sobieski trwał wiernie przy zasadzie że „l'argent przede wszystkim“. Agent księcia Neuburskiego dawał mu 680 000 na odkupienie starostwa puckiego i na kupienie majątku we Francji; inny kandydat musiałby mu zapewnić ekwiwalent. Ale Marysieńka naparła się dla brata opactwa Fécamp. Nie jest wolne? Wszystko jej jedno. W takim razie (grozi) będzie traktowała z Lotaryńczykiem, z cesarzem austriackim, albo z carem rosyjskim!
Wśród tego, spada na magnatów jak grom uchwała sejmu, wprost wymierzona przeciw nim, aby nie wolno było przyjmować od kandydatów do korony pieniędzy i aby wykluczyć tych kandydatów, którym udowodniono przekupstwo. Na przeprowadzenie tej uchwały o nieprzedajności wziął w wilię szarak Piotrowski sto dukatów od agenta austriackiego... W istocie, uchwała godziła we Francję, na której żołdzie była prawie cała partia magnacka, i w Kondeusza, z którym niezamożny Lotaryńczyk nie mógł walczyć na pieniądze. Rozjuszenie szlachty na magnatów było takie, że ci się ulękli; żaden, począwszy od prymasa Prażmowskiego, żarliwego stronnika Francji, nie odważył się głosować przeciw tej uchwale. Nawet Sobieski, którego wszystkie rachuby i nadzieje druzgotała ta ekskluzja, kiedy na niego przyszła kolej, mruknął przez zęby, wściekły: „Ergo excludatur!
Jedno trzeba mu przyznać, że złożywszy przysięgę, wziął ją na serio. Daremnie prymas rozstrzygał, jako teolog, że przysięga pod przymusem jest nieważna i że można brać pieniądze; daremnie ambasador Bonzy wywodził dyplomatycznie, że przysięgali mężowie, ale że żony mogą brać za nich; daremnie Marysieńka wywierała presję. Sobieski oświadczył, że będzie się starał, aby ich z przysięgi zwolniono, ale dopóki to nie nastąpi, raczej da sobie rękę uciąć niż ją złamie. A Marysieńka zapewne uśmiechała się tylko: alboż nie miała carte blanche?
Potem — znana scena strzelania do senatorów na polu elekcyjnym, rejterada magnaterii przed upojoną — w każdym sensie — szlachtą, i wreszcie owo sławne: „Piast, Piast“, po którym podobno szlachcic Polanowski przez całą dobę łudził się nadzieją, że jego wybrano, zanim podkanclerzy ksiądz Olszowski podstawił cyfrę „Wiśniowiecki“ pod ów algebraiczny znak Piasta. A tego Piasta, jeżeli wierzyć pamiętnikom Chavagnaca, wywołała bardzo mimo woli — Marysieńka. Mając odciętą drogę do Francuza, weszła, rada nie rada, w porozumienie z kandydatem Austrii; ale, spisawszy — nie wiadomo czy całkiem szczerze — punkty ugody z agentem Lotaryńczyka, tymże hr. de Chavagnac, zapomniała umieścić w traktacie brata swego, kawalera d'Arquien. Że elekcja przypadła w Boże Ciało, chciała ją odsunąć o dzień jeden, by mieć czas wytargować się o brata. „Wojewoda podolski — pisze Chavagnac — którego sobie pozyskała, nie znalazł innego sposobu odłożenia tej elekcji jak mianując Piasta, czyli króla rodaka. Wnosił on, że nigdy Polacy nie pozwolą na króla z Litwy, a Litwini na króla z Korony, że to sprawi zamieszanie, przynagli do odłożenia elekcji i da czas pani Sobieskiej do wymuszenia żądanych kondycji. W tym zaufaniu, powiedział szlachcie, iż po drodze napadły go roje pszczół i prowadziły aż do nich, co nic innego nie znaczyło, tylko to że trzeba brać Piasta na króla, pszczoły te bowiem są z pasieki Piasta. Natychmiast cała szlachta jęła krzyczeć: „Piast, Piast“...
Zaiste, kto lubi badać związki drobnych przyczyn z doniosłymi wydarzeniami, ma w dziejach Marysieńki szerokie pole.
Elekcja niezdary Wiśniowieckiego przekreślała szanse trzech tęgich kandydatów. Jeden to Karol Lotaryński, którego Sobieski miał poznać później w obozie pod Wiedniem i którego tak dobrze ocenił i polubił; ten, którego Ludwik XIV po jego śmierci miał nazwać „i największym i najszlachetniejszym ze swoich wrogów“. Drugi, to był Kondeusz. Szkoda, doprawdy, że go nie wybrano, bodaj dla ciekawości co by stąd wynikło. Żołnierz od siedemnastego roku życia, młody zwycięzca spod Rocroy, więzień stanu w czasie Frondy, zdrajca sprzymierzający się z wrogiem przeciw swej ojczyźnie, potem znowu jej najdzielniejszy puklerz, pyszny, chciwy, drapieżny, okrutny, ryzykant szafujący krwią swoich i cudzych żołnierzy, wieszający bez pardonu spokojnych mieszczan, kiedy się uskarżali na ciężką rękę jego „kmicicowej kompanii“, to był we Francji typ najbardziej zbliżony do polskich junaków. Starcie tego niepohamowanego temperamentu na tronie polskim — w razie gdyby go dostał — z wolnościami szlacheckimi, to byłaby ładna rozgrywka! Trzecim wreszcie możliwym kandydatem — mimo że nie zgłaszał tej kandydatury i nie myślał o niej wówczas — był sam Sobieski. Historycy mają mu za złe, że ten przyszły król o cztery lata wcześniej nie sięgnął po władzę lub koronę, oszczędzając Polsce kilku najboleśniejszych, najbrzydszych lat, utraty Kamieńca, własnego swego udziału w intrygach rokoszan. Ale czy mógł? To wielkie pytanie. Popularny przez chwilę był, zapewne, ale czy nie straciłby tej popularności od razu, gdyby uczynił zamach na złotą wolność? Sobieski dyktatorem? Zjednoczyłby może wszystkich przeciw sobie. A królem? Za wielki był jeszcze przedział między szlachcicem a tronem, za głęboko zakorzeniony przesąd uświęconej krwi królewskiej. Faktem jest, że nikt Sobieskiego nie wysunął, że nawet gdy szukano „Piasta“, wołano Wiśniowieckiego. Dlatego, że ten golec bez talentu lepiej się nadawał na symbol woli szlacheckiego ludu. Być może. Ale zarazem grało z pewnością rolę i to, że jednak to było książątko, że był skoligacony z domami panującymi, że wreszcie mógł się ożenić z arcyksiężniczką, gdy Sobieski obciążony był swoim dalekim od królewskości małżeństwem. Dopiero nędzne panowanie Wiśniowieckiego, oswoiwszy naród z możliwością Polaka na tronie, oddało tę usługę, że utorowało drogę Sobieskiemu, zwłaszcza gdy ten magik w porę wydobył z cylindra wspaniałe zwycięstwo chocimskie. No i wtedy Marysieńka, czujniejsza, doświadczeńsza, lepiej umiała spożytkować swoją — carte blanche.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.