Marysieńka Sobieska/Dekonfitury

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marysieńka Sobieska
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1937
Druk Zakłady graficzne Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV. Dekonfitury

Wybór Wiśniowieckiego był dla obojga Sobieskich ciosem z wielu względów. Wystarczy sobie przypomnieć stosunki rodzinne. Nowy król był siostrzeńcem Zamoyskiego, pierwszego męża Marysieńki, synem księżnej Gryzeldy, owej „basetli“ z konfitur, co dała się we znaki i kochankom i młodej wdowie. Pieniactwo o zamojszczyznę jeszcze nie było ukończone. O Michale Wiśniowieckim, młodym człowieku tępym, łakomym i gnuśnym, Sobieski z dawna nie wyrażał się w listach do żony inaczej jak le singe — małpa; teraz trzeba mu będzie małpę całować w rękę i stać przy małpim tronie! Wybór króla bez talentu i bez znaczenia uważa przy tym hetman za nieszczęście dla kraju. Toteż w pierwszych dniach nie hamuje swej wściekłości. Przed Bonzym wylewa żółć, mieniąc świeżego elekta głupcem, idiotą, dziadem. Chavagnac w pamiętnikach swoich twierdzi, że Sobieski tuż po elekcji żądał od niego pomocy, aby zdetronizować Michała; odgrażał się że się sprzymierzy w tym celu z cesarzem austriackim, z carem itp. Nie trzeba tego brać zbyt serio. Wyfukał się nasz Raptusiewicz i uspokoił się.
Bo równocześnie Marysieńka, większa od niego realistka, już akomoduje się do sytuacji i stara się zająć wobec niej racjonalne stanowisko. Przypomniała sobie, że ten obżartuch i ospalec Michał jeszcze w Zamościu czule wodził za nią oczami; umiejętnie poruszy te wspomnienia, aby się zbliżyć do tronu. Mamy o tym relacje przez panią Morsztynową, której czujność zaostrzona jest niechęcią do Marysieńki. Wedle niej, ta „megera“, z której po chorobie została skóra i kości i która pokrywa swoją bladość warstwami różu, wściekle kokietuje króla: już mu ofiarowała bransoletkę... Miejmy nadzieję, że nie taką samą jak mężowi.
Zaloty te nie zostały bez nagrody. Marysieńka uzyskuje to, że nadzwyczajnym posłem na dwór francuski z zawiadomieniem o wyborze króla Michała zostaje jej brat, kawaler d’Arquien. Fawor nie lada. Drugą, dyskretniejszą funkcją kawalera będzie — szukać poparcia dla spisku, już zawiązującego się w Polsce celem detronizacji nowego króla. Zarazem pani Sobieska przez biskupa Bonzy sugeruje Ludwikowi XIV, że wobec klęski Francji przy elekcji, tym bardziej trzeba zabiegać o stronników w Polsce.
Fawor brata Marysieńki ułagodził trochę Sobieskiego, który jako wielki marszałek sabotował pierwszy sejm i usunął się z Warszawy w momencie przysięgi, aby nie nosić laski przed królem. Już podobno myślał o tym, jakby nie dopuścić do koronacji. Ale w rezultacie na koronacji w Krakowie był, jechał przed królem z gołą szablą, w kościele na Skałce pełnił służbę marszałkowską, na rynku na theatrum (czyli estradzie z tronem) niósł berło królewskie. W jakim humorze — łatwo sobie wyobrazić. Może już mu świtało w głowie, że zamiast małpy, sam mógłby siedzieć na tym tronie.
Sejm koronacyjny pierwszy raz w Polsce zerwano. Nieszczególnie się zapowiadało nowe panowanie.
Pomału, przy pomocy ex-ambasadora Bonzy, który zachował sentyment dla Marysieńki, partia francuska odbudowuje się w Polsce. Duszą, jej — Sobiescy; obok nich prymas Prażmowski i ruchliwy Andrzej Morsztyn, ów lekki poeta, znany nam ze dworu Marii Ludwiki, który tymczasem zrobił kawał drogi, bogacąc się na podskarbiostwie koronnym, posłując po dworach jako zręczny polityk i dyplomata. W partii tej już rozważa się myśl aby strącić z tronu Michała, a wprowadzić bodaj siłą Francuza. Nie Kondeusza, bo sam dźwięk tego nazwiska budzi wśród szlachty żywiołowy sprzeciw, ale nowego, nieużytego jeszcze kandydata. Miał nim być młody Longueville, siostrzeniec Kondeusza, bezrobotny książę, który gotów jest puścić się na awanturę. Ale Ludwik XIV, zły że w Polsce tyle pieniędzy i starań utopił na próżno, mający w tej chwili na głowie inne kłopoty w Holandii i gdzie indziej, wściekły na panią Sobieską i jej rodzinę, nie chce o niczym słyszeć. Nie może darować Marysieńce, że ona — jego poddanka — ośmieliła się jemu, Ludwikowi, przykładać — jak mówi — nóż do gardła. „Nie mogę wymazać z pamięci — pisze do swego posła — pięknych słów tej damy: „Nie ma opactwa, nic z interesu! nie ma Epoisses (ów proces d'Arquienów), nic z interesu! nie ma tego lub owego, nic z interesu!“. I wielki król konkluduje: „Toteż moim ostatecznym i stałym postanowieniem jest zostawić ich (Sobieskich) w upokorzeniu, w jakim znajdują się obecnie“.
Bądź co bądź, nasza Marysieńka mogła być dumna, że nikt w Europie nie ośmielił się traktować z potężnym i najdumniejszym Ludwikiem w tym tonie, w jakim ona to czyniła. Nie ostatnie to starcie tych dwóch potencji.
Tak więc, król francuski nie miesza się do sprawy i zachowuje poprawne stosunki z królem polskim. Co nie przeszkadza, że w Polsce partia francuska działa bardzo czynnie i że bez oficjalnego współudziału króla Francji, chroniczny spisek na rzecz francuskiego kandydata jest faktem. I sam Ludwik XIV, mimo przestrzeganej nieingerencji, nie mógł pozostać całkowicie obcy tym kombinacjom, zmuszony nawet przezwyciężyć niechęć do państwa Sobieskich. Dotychczasowa pensja francuska, pobierana przez wielkiego hetmana, wzrasta z 12 000 funtów do 20 000, Sobieski otrzymuje wstęgę wysokiego orderu i list od Ludwika XIV z nagłówkiem: „Mój kuzynie“. Marysieńka górą! „Jak baba diabła wyonacyła“.
Nie podobna opowiadać tu szczegółów przebiegu intrygi, której nić snuje się przez całe panowanie niefortunnego króla. Kraj dzieli się coraz jawniej na dwa obozy. Atmosfera robi się nieznośna, zatruta plotkami; co w nich prawdą, co zmyśleniem, trudno nawet dziś wiedzieć. Agent francuski Baluze donosi swemu ministrowi, że „arcybiskup Prażmowski bardziej niż kiedykolwiek popiera myśl zabicia króla polskiego“. Sobieskiego posądzają, że zamierza sprowadzić Kozaków i Tatarów na Polskę, aby przy ich pomocy narzucić siłą francuskiego kandydata; zdaje się że istotnie Marysieńka zalecała tę praktyczną gospodarską receptę. Sobieski znowuż donosi żonie o diamentowym proszku, którym zamierzano go otruć. Krążą, coraz jadowitsze paszkwile, w których zwłaszcza stronnicy króla z błotem mieszają partyzantów Francji. „Nie będzie w Polsce zgoda — aż Bąkowi spadnie broda — ba i dobrego Pana — aż obwieszą hetmana“. (Bąk, to Bąkowski, wojewoda pomorski; hetman, to oczywiście Sobieski).
Paradoksem sytuacji było to, że przy królu opowiedział się — jako przy swoim wybrańcu — najgorszy element szlachetczyzny, ciemnych gębaczy i opojów, pchających bezmyślnie kraj do zguby, podczas gdy obóz spiskowców — biorąc formalnie, zdrajców stanu — skupiał bądź co bądź rozum polityczny Prażmowskiego, kulturę Morsztyna, heroizm i poświęcenie Sobieskiego i oddanej mu garści rycerstwa. Król jest tu defetystą, koronowanym przedstawicielem bezrządu; Sobieski — wcieloną wolą zwycięstwa i czynu. Król sprzeciwia się wzmocnieniu regularnej armii, bojąc się (może słusznie), aby jej hetman nie użył przeciw niemu; woli opierać się na pospolitym ruszeniu, które znowuż woli pić, pyskować, rabować, siekać bezbronnych starców, niż iść na wojnę. I Sobieski, wciąż zmawiający się z obcymi potencjami przeciw swemu panu, równocześnie dokazuje cudów, aby własnym przemysłem i zapałem organizować obronę granic Polski, znacząc swoją drogę świetnymi zwycięstwami — Bracławiem, Kalnikiem i tyloma innymi. A po upadku Kamieńca, który upadł z braku środków obrony, król oświadcza głośno, że Kamieniec wcale nie jest wzięty, że to są wszystko wymysły i strachy Sobieskiego... Zaiste, trudno jest hetmanić pod małpą.
Takie było tło: a równocześnie na tym tle rozgrywał się dramat prywatny, który bliżej nas obchodzi w tej książce, mającej za przedmiot nie Sobieskiego ale Marysieńkę. Pamiętamy sytuację: wybór Francuza miał być dla naszego bohatera wyzwoleniem, po którym miał on pośpieszyć do Francji, aby tam żyć bez trosk i przeszkód ze swoją ukochaną. A nie do Francji, to gdziekolwiek indziej, byle daleko. Koronacja Wiśniowieckiego obaliła całkowicie i te plany. Wybór młodego króla, brak widoków na nową elekcję, zobojętnienie Ludwika XIV na sprawę polską, wszystko to odbierało wysokim szarżom Sobieskiego wartość zamienną; był w położeniu człowieka, który się zgrał na giełdzie. Sprawa wyniesienia się za granicę stała się nieaktualna. Trzeba było zostać na miejscu i cierpieć.
To byłoby jeszcze pół biedy, gdyby ona zgodziła się na ten los. Ale właśnie że się nie godziła. W połowie r. 1670 pani Sobieska znowuż opuszcza kraj, aby się udać do Francji. Znów jest w ciąży; jedzie z powodu zdrowia, może i dla czynniejszego poparcia sprawy spisku, jako cicha delegatka partii francuskiej. Znów tej rozłące zawdzięczamy listy Sobieskiego, w których i serce jego i sprawy krajowe mamy jak na dłoni; — o tyle przynajmniej, o ile obawa przejmowania listów — na to pozwala.
Sytuacja osobista państwa Sobieskich jest na pozór ta sama co w owych latach 1667—68, kiedy to pani hetmanowa jechała pierwszy raz do Paryża, aby tam urodzić małego Jakubka; ale odcień duchowy jest bardzo odmienny. Wówczas była w tym rozstaniu jakaś świeżość, jakaś nadzieja: młody hetman czuł, że trzeba mu zdobyć wieniec zwycięstwa, dać swoją pełną miarę, aby potem dostąpić szczęścia i nagrody w „zaczarowanym pałacu“. Było w tym coś z powieści panny de Scudéry, było coś romantycznego w tych bojach rycerza przepasanego szarfą ukochanej, w tej czerni w jaką się ubierał, w nadziejach szczęścia, w tej wdzięczności narodu dla Sylwandra. I listy, mimo że nieraz gorzkie od tęsknoty, zapiekłe od dławionej namiętności, miały swój polot miłosny.
Teraz jest trochę inaczej. Piękne nadzieje się rozchwiały. Popularność znowu pierzchła. I — co najgorsze — on przykuty jest do miejsca swoim hetmaństwem w najcięższych warunkach, bez widoków i możności porzucenia go, gdy ona wręcz mu oświadczyła, że polskie powietrze ją zabija i że w kraju nie chce mieszkać. Położenie bez wyjścia. W dodatku, miesza się w to może w obojgu uczucie katzenjammeru, że przegapili okazję, że można było tą partią inaczej pokierować; dość że jak zwykle po przegranej, zaczynają się rekryminacje między partnerami. I na tle wielkich wydarzeń dziejowych, rozgrywa się ten na wpół dramat, na wpół komedia małżeńska, w której Marysieńka, zapewne nie znając nieśmiertelnej komedii Moliera, sama odgrywa rolę Celimeny wodzącej na nitce swojego burkliwego, heroicznego i bezbronnego wobec niej Alcesta.
Wielki hetman opuścił Warszawę, częścią przez poczucie obowiązków, które go wołają ku granicom kraju, częścią może z niechęci do dworzaninowania małpie. Ale życie obozowe też jest dla niego utrapieniem. U stołu się siada po godzin sześciu, siedmiu na kożdy dzień — pisze. La dépense furieuse est insupportable. Tuteczna expensa równa się owej na elekcji; bo czasem na dzień 4 i 5 beczek wina wypiją. W dzień jego patrona na święty Jan wypito osiem. Tęskność go morzy, w listach żony nawet czułości go drażnią; bo te czułości i pieszczoty dostają mu się w listach tylko; a kiedy jest obecny, „to Wci i na myśl nie przychodzi całować ciało moje“. Znamy już z poprzedniej rozłąki te utyskiwania; i znów zaczynają się skargi na ujmę dla zdrowia, jaką mu grozi przymusowy celibat, przy czym „ta wszystka gorącość tak mu już głowę nadwerędziła, że do śmierci pewnie do swej nie przyjdzie perfekcji“. Drażni go, kiedy mu ta emisariuszka spiskowców za wiele pisze o polityce, „a nie o miłości, która jest główną sprawą jego życia“ — dodaje po francusku. A przecież chwila jest przełomowa: chodzi o zawiązanie konfederacji przeciw królowi; albo konfederacja przyjdzie do skutku teraz — pisze Sobieski — albo nie trzeba już o niej myśleć. I donosząc szyfrowanym kluczem o konfederacji, dodaje: „Przysięga wojska ma się odbyć dziś, ale nie wiem kto będzie myślał o sprawach, które bardzo ucierpią, skoro Celadon nie zdolen jest myśleć o niczym, jeno o odmianie i niewdzięczności i o niewielkim kochaniu jego Astrei“. Żywot jaki prowadzi, tak mu już przemierzł, że godzinę tę przeklina, w której na świat wyszedł. I — jeszcze raz trzeba zaznaczyć — to nie jest romansowa frazeologia; ta tęsknota, ten żal, ta gorycz, która mu zalewa serce, to jest najistotniejsza treść jego duszy. Przy całym poświęceniu, bohaterstwie, czynności tego obrońcy kraju, czuć że to wszystko jest dla niego niczym, że oddałby wszystko razem za jedną noc ze swoją Marysieńką.
Najgorsze jest to, że nie mając na czym zatrzymać oczu w przyszłości, stęskniony kochanek coraz czarniej widzi przeszłość. Zaczynają się wypominania, zarzuty; ona, aby odwrócić jego żale, droczy się z nim, udaje jakieś zazdrości, drażni go zalotnością. Mimo że nie zachowały się jej listy, prawie że je znamy, bo Sobieski je wciąż bardzo wiernie cytuje: „Piszesz mi Wć, że przecie bardziej się we mnie kochasz, niżeli kiedyś Heleny, Anusie i nie wiem kto. Racz mi w tym moja duszo odpuścić. Kochały mnie te imiona mocno swego czasu, i pewnie na moment jeden na łokieć jeden nigdyby się ode mnie nie oddaliły“... A ona! Rozpamiętując ich pożycie, mąż Marysieńki zaczyna wiele rzeczy rozumieć inaczej wstecz; widzi na przykład, że jeżeli ona przed wyjazdem do Francji pokazywała mu dobrą twarz, albo go karesowała, albo się z nim... (opuszczam, skoro to ma kogo zgorszyć) bawić chciała, nie chcąc go od siebie puścić, to tylko dlatego, aby z nim o drodze gadać i o jak najprędszej od niego wyprawie...
To znów ona widocznie jeszcze raz daje mu za przykład „cnotliwych mnichów“ którzy się obchodzą bez kobiety; ten argument osobliwie drażni Sobieskiego; za każdym razem nasz bohater obszernie wykazuje niestosowność takiego porównania. „Co jeszcze ze strony mnichów, że zdrowi żyją lubo chastement: a cóż to do mnie mnicha za komparacja? Oni są daleko od ognia, nie dziw że ich płomienie nie dosięgają; ale mnie w ogniu być zawsze a nie gorzeć, byłoby to coś doskonalszego. A dlaczegóż święci ludzie uciekali na pustynię, tylko aby się świata uchronić mogli? Do tego mnisi jedzą o jednej godzinie, o jednej godzinie także spać idą, trunków wedle porcji używają, toteż i rozgrzewania krwi nie masz okazji...“ Zresztą człowiek w tym człowiekowi nierówny: „bo lubo wielki wszystkim mądrze dla konserwowania rodzaju smak zostawiła natura, jednym jednak większy niżeli drugim zostawiła appetyt“...
Biedny bohater! W istocie, jego nie ustający a tak cnotliwy „appetyt“ wart był lepszej nagrody. Jakże godny zazdrości wydaje mu się los niezdary Michała, w którym królowa jakoby tak jest zakochana, że chce mu towarzyszyć wszędzie i iść za nim na kraj świata, mimo iż — powiada — widzi to bardzo dobrze, że „to Twoje państwo zginąć musi, bo żadnego w nim nie masz porządku ani zgody“. A on, Sobieski, ma co? Niech mu kto pokaże człowieka, który takie rzeczy znosił: niechęć króla, nienawiść du peuple, i niemiłość tak jawną tej, którą kochał milion razy więcej niż siebie samego... Z jakąż niechęcią jedzie do Warszawy, gdy chodzą wieści, że w Warszawie dwór ma urządzić nową noc św. Bartłomieja... To znów donosi żonie, że król się dał słyszeć, że jedynie ona sama mogłaby go pojednać z Sobieskim; i „łaski i fawory, które uznawał od Wci podczas swej w Zamościu jeszcze rezydencji, bardzo depredykuje, i o swojej dawnej często przed damami powiada inklinacji“...
Na takie sposoby puszcza się biedny Celadon, aby ją skłonić do powrotu do kraju.
Ale ona nie chce wracać. Bierze sobie „iako pretext“ — może i nie pretekst, bo wiemy, że istotnie jest poważnie chora — niepowrotu, że lekarstwa zażywrać chce nie tylko tej wiosny ale przez lato i jesień... Gorzej jeszcze: w chwili złego humoru, Marysieńka zarzuca mężowi, że od niego nabyła swojej choroby: „Piszesz też Wć ustawicznie przymawiając mi (co mię aż do serca przeraża) que Vous avez contracté une grande maladie, za tak krótki czas ze mną mieszkając... O już też to i przed P. Bogiem nieodpuszczona krzywda“... I dopieroż on sumituje się, i tłumaczy, i odpiera urojone zarzuty... Doprawdy, wzruszająca jest niewyczerpana miłość, cierpliwość, dobroć tego człowieka.
To znów ona mu pisze, że była znienawidzona przez wszystkich w Polsce i że gdyby nie królowa, toby musiała żebrać chleba od bramy do bramy... I on obszernie jej tłumaczy, że tak źle nie było... I w istocie, dla kolejnej żony i spadkobierczyni dwóch najbogatszych magnatów w Polsce, owo żebranie od bramy do bramy to lekka przesada. To znów, gdy on tam nadstawia głowy i trapi się i orze za wszystkich, ona pisze mu dotkliwie, że on ma tylko le nom de Hetman, a kto inszy l'autorité, l'honneur et la gloire. I znów on jej cierpliwie tłumaczy, że tak nie jest, i dziwi się kto ją tak źle informował, aby zakończyć z uroczą godnością, że nie trzeba się o jego honor frasować: „w kupie ja honor mój z zdrowiem moim kładę“.
Dodajmy, że ta konwersacja toczyła się między Podolem a Paryżem, że od napisania listu do otrzymania odpowiedzi upływało po kilka miesięcy. Często zapewne zdarzyło się Marysieńce dawno zapomnieć przedmiotu swoich rekryminacyj i przyczepek, ale on pamiętał wszystko, każde jej słowo: każde dobre — na ten dystans — przejmowało go żalem, a złe rozpaczą.
A ona bezwiednie, z egoizmem licho kochającej kobiety, pisze mu czasem rzeczy szczególnie okrutne. On jej doniósł, że jest chory, dzieli się z nią obawami (urojonymi) o swoje życie, a ona odpisuje mu, że gdyby się to stać miało, tedy się reyteruje à son pays i żyć tam paisiblement chce... Gorzko mu jest czytać takie słowa. Toż on by tak nie napisał ani do przyjaciela ani do znajomego!... Ale czegóż on nie wycierpiał przez tak wiele lat! Niech sobie ona przypomni, jak on był traktowany jeszcze za nieboszczyka Zamoyskiego! Pies by się o to odraził, będąc tak traktowany jak on często, a on to wszystko znosił, spodziewając się, że mu się to wszystko sowicie nagrodzi.
Już mu życie obrzydło. Spieszno mu — pisze — zdrowie i życie położyć za wiarę świętą, za którą umrzeć każdy poczciwy ma mieć sobie za największe szczęście... I w kilka wierszy potem, donosząc o stracie kucharza, mówi: „O kucharza abym nie miał być żałosnym, to niepodobna... Boć to nasze tylko na tym świecie, co zjemy dobrze i smaczno“... Oto nieodrodny szlachcic swojego wieku!
Zdrowie! Czyż może w tych warunkach być zdrowym? Świeżo mu krew puszczali: była czarniejsza od smoły i tak zapiekła, że się doktorowie wydziwić nie mogli. Okazją — tęskność, melankolia sroga i to, że więcej sobie waży dotrzymywanie wiary, niż własne zdrowie... Bóg to widzi, czemu on choruje. Niech ci, co poprzednim razem jechali z nim naprzeciw niej do Gdańska, zaświadczą, jeżeli nie takież bóle głowy miewał, niesypianie, katar ustawiczny; a skoro się zjechał z nią, zaraz to wszystko jako ręką odjął. Na co szukać innej przyczyny?
A ona wciąż nie wraca. On już nie może, rok czeka jej powrotu. Nie może przecie wszystkiego rzucić i jechać do niej; bo któryż hetman w zaczynającą się retyrował się wiosenną kampanię? Do Francji zresztą boi się jechać: sama pisała mu wiele razy, że nie ma niewdzięczniejszego i niesłowniejszego narodu czy dworu. Choćby nawet się zdecydował żyć tam bez honorów, to się nie może na to odważyć, widząc co się z drugimi dzieje, że tam bez prawa, bez sądu, nawet przyczyny nie powiedziawszy, za najmniejszym udaniem fałszywym, za najmniejszą nieostrożnością, zgnoić największego w Bastylii wolno człowieka...
(Jeżeli tak myślał o Francji jej czołowy stronnik, czyż można się zbytnio dziwić niechęci szlachty do francuskiego kandydata, pomawianego o chęć przeniesienia tych obyczajów do Polski?).
Wśród utrapień, prawdziwe to odetchnienie dla niego znaleźć się w polu. Ale, w przeciwieństwie do nieskończonych dyskusji miłosnych, o pochodach i bitwach donosi żonie pan hetman lakonicznie, niedbale, jakby w istocie to były des bagatelles wobec spraw serca i łoża. Ot, potrzeba bracławska: ależ pogonili za Tatarami! Pochód był trudny, wojewoda ruski o mało w błocie nie utonął, ale potem jakaż gonitwa, pędzili za Tatarami co koń wyskoczy siedem mil ukraińskich, co czyni mil takich, jakie koło Paryża, pewnie trzydzieści. Rzucali złodzieje najpierw ludzi których byli pobrali, potem żywności różne, potem konie, ses hardes, w ostatku siodła spod siebie wyrzucali, a na ostatek les chemises et les caleçons, a to dla lekkości... I na tę pogoń jakoś mu zdrowie wróciło, ale teraz wszystkie zaczynają se recommencer bóle: u nogi prawy palec mały srodze mu cierpnął przez całą noc...
I tak te najkrwawsze wiadomości wojenne zjawiają się między dwoma westchnieniami miłosnymi, nawiasem, mimochodem. Poprzedniego dnia Winnica wzięta przez szturm i w pień wyścinana... Ale cóż: on tutaj nie szczędzi sił, a tam po staremu w Polsce mówią, że on poszedł dlatego w Ukrainę aby Tatarów i Kozaków do Polski przyprowadził...
Same zgryzoty... Widzi on jasno teraz, że ona nigdy nie troszczyła się o niego, aby go pocieszyć w strapieniu. Na przykład w Tarnowie, kiedy był tak strapiony i podziałem tych nieszczęsnych chlebów sturbowany, siadając nad tym po całej nocy, że już prawie ledwo żył, tedy ona była na niego tak dyskretna, że mu żadną żywą miarą dziecięcia wrzeszczącego mu nad głową do drugiej naprzeciwko nie chciała wynieść izby, choć tam było arcywcześnie dla niego i ciepło, i choć o zdrowie mężowie każda żona bardziej dbać aniżeli o dziecinne powinna...
Takie rekryminacje przesyła jej do Paryża z obozu w Barze, gdy cały kraj stoi w ogniu wojny zewnętrznej i wewnętrznej. A ona wzajem pisze mu, że całe z nim pożycie było insupportable i męką niepojętą nie tylko dla słabego zdrowia (przeciwko czemu on nigdy nic nie mówi) ale że się nie nauczyła mieszkać à la campagne. Czy on jej kiedy bronił jechać na dwór albo do Warszawy? Nudzi się na wsi, że jej trzeba było z szlachciankami konwersować? Wielkie rzeczy! Nawet Maria Ludwika, nieboszczka królowa, wielka i mądra pani, a nieraz o kądzieli z takimi które czego inszego nie rozumiały gadała, i sama ją akomodując się stanowi białogłowskiemu przędła. I on się między krowami nie urodził, a przecie i o tym podczas mówić musi akomodując się ludziom na gospodarstwie już osiadłym, a pozyskując sobie ich przyjaźń przez swoją konwersację... A któż zresztą winien, że tu muszą siedzieć? Któż by sobie nie życzył i wynijść przez złotą bramę z tego wszystkiego? Ale przez Boga żywego, czyż bić się o to z Panem Bogiem, kiedy w tym jego snać nie ma woli? O co ona na niego fuka? O brata? Czyż nie zrobił co w jego mocy było dla jego avancement? Ale czy on dysponuje chęcią króla Francji? A jeżeli on sam wyjechać nie mógł, to czynił dla honoru swego, bez którego cóż po człowieku na świecie, i po nim cóż by jej było, gdyby był bez honoru? Pisze mu, żeby urzędy złożyć w ręce króla, a dobra wyprzedać. Ależ to tak prędko nie idzie, bo i sejm nie będzie aż za dwa lata, i jeden sprzeciw może wszystko udaremnić, i majętności w obecnych czasach ani za pół darmo nikt nie kupi. A czy podobna, aby miał tak długo żyć bez niej? „Że mi zaś Wć grozisz, que vous me renoncerez — eh, Vous me renoncez assez, Madame, kiedy sześć lat pobrawszy się z sobą, nie mieszkasz Wć ze mną i dwóch... Ładny dowód miłości, kochać się przez pocztę!“.
Carte blanche! Znów wypływa ta kwestia, że ona mu pozwala aby sobie tę samotność jak chce umilał. O, tak, widzi, że ona na wszystko by pozwoliła, byleby tylko zawsze mogła daleko od niego mieszkać; tylko się wstydzi do tego przyznać, bo to byłby znak niemiłości niechybny i nieafektu ku niemu...
Od słowa do słowa, od tych rozpamiętywali każdego jej „nieafektu“ i nieczułości po półtorarocznej rozłące, zaczyna wreszcie i w nim coś krzepnąć, coś się zacinać. Im dłużej, tym listy stają się bardziej cierpkie. „Piszesz mi Wć, że mój list był zimny; alem i ja się waszecinym nie sparzył. Znać, że i we Francji mrozy wcześnie się zaczęły“ — pisze Sobieski z początkiem listopada. Na inne jej docinki i uszczypliwości nie odpisuje, „ponieważ się Wć wybierasz z taką ochotą do widzenia mnie, z jaką bym się ja ledwo wybierał na śmierć katowską albo na galerę wieczną“. Jeszcze trochę, a wszystko może między nimi trzaśnie. Czas, stanowczo już czas, aby Marysieńka wróciła.
Wraca wreszcie, zawsze ta sama: jeszcze nie stanęła w Polsce, a już go nęka przycinkami, już objawia to wiekuiste niezadowolenie, które może było głównym sekretem jej panowania nad nim. W grudniu r. 1671 dostaje jej list z Gdańska, gdy on leży chory; i miasto kongratulacji i ucieszenia się z jego z wojny szczęśliwego powrotu, jeszcze docinki i posądzenia właśnie z powodu jego stanu zdrowia! „Cóż za niedorzeczność i niesprawiedliwość — wykrzykuje. — Ja, jeślim tym Pana Boga obraził, a nie dotrzymał wiary Wci, niech tej nocy nagle skonam i niech twarzy Boga mego na wieki nie oglądam“...
Wierzymy mu. I myślimy, że zasłużył na lepsze powitanie, niż to które mu zapewne zgotowała nadąsana Astrea. Ale i on sam może nie potrafi już tak jej powitać, już tak się nią ucieszyć jak niegdyś. Za długo na nią czekał, za dużo miał czasu na rozmyślanie, na sądzenie jej, za wiele sobie napisali rzeczy gorzkich. Już biedny hetman nie odnajdzie swojego tak niewcześnie zakłóconego miodowego miesiąca, przerwanego gonitwą za Lubomirskim i wciąż przed nim uciekającego. Aby odnaleźć dawną poezję tego romansu, trzeba by chyba czegoś nadzwyczajnego... trzeba by na przykład, żeby on — został królem, a ją uczynił królową? No więc zostanie i uczyni. Może ją tym wreszcie przykuje do kraju, może królowej polskiej powietrze polskie będzie mniej szkodliwe? To pewna, że nie takie rzeczy zrobiłby z miłości. Półtora roku dochować na odlegość wiary, to, przy jego appetycie, było grubo trudniejsze. Najcięższa próba przebyta — teraz otwiera się szeroka droga chwały.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.