Marysieńka Sobieska/Czy wreszcie kontenta?

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marysieńka Sobieska
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1937
Druk Zakłady graficzne Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV. Czy wreszcie kontenta?

Biograf Marysieńki, Waliszewski, opowiada, że kiedy pani Sobieska jechała w r. 1670 do Paryża, zatrzymała się w Gdańsku. Bawiło w mieście grono żon stronników opozycji, wyprawionych tam przez mężów na przeczekanie, wobec niepewnej sytuacji w kraju. Pani marszałkowa Sobieska wiodła prym w swoim salonie. Do niej przede wszystkim zwraca się, z nią konferuje agent francuskiego kandydata, ksiądz Paulmier; ale przerażony jej żądaniami, pisze do swego mocodawcy: „Ta kobieta narobi nam wiele kłopotu przez swoje nierozsądne pretensje“. Pewnego dnia pani Sobieska odczytała zebranym u niej osobom list pisany do niej przez zaufanego człowieka z obozu. Powiernik donosił jej, że kiedy między wojskiem rozeszła się wieść, iż książę de Longueville nie przybędzie, żołnierze mieli wykrzyknąć: „Mała szkoda, krótki żal: sami sobie znajdziemy króla, wybierzemy pana marszałka“. Ksiądz Paulmier, zdając sprawę w swojej depeszy z tego incydentu, dodaje o pani Sobieskiej: „To szczególna osoba; skoro raz sobie nabije tą chimerą głowę, może nam bardzo pomieszać szyki“.
Czemuż sobie nie nabiła głowy tą chimerą wcześniej! Oszczędziłaby Polsce wiele nieszczęść i zamętu. Bo teraz, ta korona, którą tak wszyscy dysponują, nie jest przecież wolna; panuje najmiłościwiej legalnie obrany król Michał, zwany przez swego wielkiego hetmana „małpą“, o ile nie gorzej. I od samego wstąpienia na tron, zaczyna się spisek, trwający przez cały ciąg jego panowania, rozdzierający kraj na dwie fakcje w obliczu coraz groźniejiszych niebezpieczeństw zewnętrznych.
I to pewna, że gdyby nie wytrwała wola Marysieńki, gdyby nie jej nieograniczony wpływ na męża, wówczas to stronnictwo francuskie — działające wbrew królowi Francji, zawieszone w próżni — nie byłoby się zorganizowało. Gdyby ona się pogodziła z sytuacją, Sobieski, nie mający w charakterze nic z wielkiego buntownika, zostałby może, mrucząc trochę, podporą tronu, wiernym i potężnym mieczem niedołężnego króla. Ale ona, Marysieńka, nie rozstawała się z myślą opuszczenia Polski; do tego potrzebny jej był kandydat francuski, którego przeparcie na tron zyskałoby państwu Sobieskim honorowe i lukratywne warunki ekspatriacji. To jest bodaj najistotniejszy sens kilkuletniego przeciw królowi Michałowi spisku, który bez udziału wielkiego hetmana nie utrzymałby się ani miesiąca.
Z rekapitulujmy najzwięźlej wypadki. O politycznej orientacji tronu zdecydowało małżeństwo Michała, a narzuciła mu je znowuż orientacja tych co go wybrali. Kiedy ktoś radził królowi, aby się żenił z Francuzką, odpowiedział: „Niech mnie Bóg broni, ukamienowanoby mnie!“ Ożenił się z Eleonorą, arcyksiężniczką austriacką. Ten handel żywym towarem arcyksiężniczek, których zawsze było sporo w zapasie, stanowił siłę Austrii. Na dworze nie ostał się nikt z Francuzów ani z frankofilów; sami Austriacy, Hiszpanie. I tak królowa płacze, że ją Francuzi otrują.
Małżeństwo to, ściśle wiążące tron z potęgą Habsburgów, wprawiło w kłopot oponentów, którzy od początku planowali zdetronizowanie króla Michała. Pełen fortelów arcybiskup Prażmowski, prymas, projektował, aby zrobić z Eleonory dziewicę konsystorską, ogłosić króla impotentem, zrzucić go z tronu, a ją wydać za nowego kandydata, co powinna przyjąć z zadowoleniem, zwłaszcza że będzie młody i przystojny. Pomawiano króla, że zmuszał królowę do udawania nie istniejącej ciąży. Równocześnie rozpuszczano plotki o miłostkach Michała z niejaką panią Konarzewską; kiedy zaś poseł wiedeński zwracał uwagę, że te zarzuty — impotencja i rozpusta — sprzeczne są z sobą, prymas wyjaśnił, że to są miłostki nie czynne, ale bierne. Jak to rozumiał ksiądz prymas, nie nam laikom sądzić.
Ale wszystko to są knowania, odgrażania się, bez dostatecznej sity i decyzji. Ludwik XIV porozumiał się świeżo z Austrią co do sukcesji hiszpańskiej i nie mieszał się chwilowo do spraw Polski; przez cały czas panowania Michała nie posłał nawet do Polski ambasadora. Bez jego poparcia, młody Longueville nie przedstawiał widoków czynnego sukursu, w razie gdyby przyszło narzucić go orężnie. W kraju, żadne z dwóch stronnictw nie ma dostatecznej siły przeciw drugiemu; paraliżują się jedynie wzajem. Zwłaszcza że mający za sobą wojsko i najpotężniejszy ze spiskowców Sobieski nie oddaje się, mimo wszystko, całą duszą spiskowi; szczęśliwy instynkt urodzonego żołnierza każe mu zapomnieć o wszystkim, gdy niebezpieczeństwo od Wschodu staje się zbyt naglące. Wówczas — aby uzbroić i nakarmić wojsko — gotów, byłby nawet pogodzić się z małpą, gdyby małpa była mniej złośliwa i tępa. W rezultacie, Sobieski prawą ręką bije wroga a lewą wichrzy w kraju.
Stopniowo wrzód nabrzmiewa. Rok 1672, z którego początkiem czausz turecki przyniósł Polsce formalne wypowiedzenie wojny, staje się rokiem największego wewnętrznego zamętu. Gdy sejmy się rwą lub zaprzątają drobnymi szykanami, opozycja decyduje się na stanowcze posunięcia. Czuć że chwila jest przełomowa, bo Sobieski na gwałt wzywa żonę: „Pośpiech Wci mojej duszy — pisze — jest nader potrzebny, ponieważ tuteczne rzeczy idą de pire en pire“. Jakoż przybywa Marysieńka do Warszawy dn. 25 czerwca. Dn. 1 lipca 1672 r. trzydziestu dygnitarzy, z prymasem i wielkim marszałkiem na czele, podpisuje akt konfederacji. Wysyłają do Ludwika XIV pismo, z prośbą aby dał Polsce króla. Wzywają go w patetycznych słowach, aby bronił Polski! aby się stał... przedmurzem chrześcijaństwa. Ale kiedy koncypowano to dość pocieszne orędzie, improwizowany kandydat, młody książę Longueville — o którym Sobieski mówił „król jegomość“ — już nie żył; zginął (o czym wieść jeszcze nie mogła dojść do Warszawy) przy przeprawie przez Ren, dn. 12 czerwca 1672. Był to dla spiskowców cios, ale nie zmienił ich intencyj; znów piszą do ministra, pana de Pomponne, z prośbą o wyznaczenie innego kandydata; znów roi się im odwieczny Kondeusz. Ale i Kondeusz i Ludwik XIV mają w tej chwili co innego na głowie niż myśleć o sprawach Polski, w momencie gdy bohaterski opór Holandii sprawia królowi Francji tyle kłopotu. I zabawne jest, że im więcej Francja okazuje obojętności dla korony Polski, tym bardziej zacietrzewiają, się polscy frankofile. Niejaki Piotr Kochanowski w publicznym piśmie decyduje się imieniem swojej grupy na połączenie Polski z Francją i ofiarowuje bezpośrednio — niczym Zagłoba Niderlandy — koronę Polską Ludwikowi XIV. „Przeklinamy — pisze — niepotrzebne prawa nasze, znosimy szkodliwe zwyczaje, chcemy żyć w ojczyźnie naszej podług wolności francuskiej“...
Można by myśleć, że wszyscy ulegli jakiemuś zamroczeniu. Bo jak w czasie najazdu Szwedów, tak i teraz, pod grozą inwazji tureckiej, na prawo i lewo częstują koroną polską w zamian za ratunek. Trudno uwierzyć, że to ta sama Polska, która za dziesięć lat wystawi potężną armię, aby ratować Wiedeń! Podczas gdy mieszkańcy już uciekają z zagrożonego Lwowa, pospolite ruszenie załatwia partyjne porachunki, a myśli dygnitarzy kraju obracają się koło tego, skąd i za jaką cenę wybłagać postronną pomoc. Skoro król francuski nie chce być przedmurzem, trzeba się zwrócić do cesarza Niemiec aby przysłał sukurs pod wodzą Karola Lotaryńskiego. I dla zawarcia umowy z tym albo tamtym, znów Sobieski posyła podpis in blanco — Marysieńce. Ona śpieszy do Warszawy i cztery godziny konferuje z agentem Lotaryńczyka, już ożywiona nadziejami, że otrzyma od cesarza tytuł księżnej Rzeszy Niemieckiej. A równocześnie wysyła swojego człowieka do Paryża...
Tymczasem poddaje się Kamieniec: Heyking i Wołodyjowski wysadzają się w powietrze wraz z 700 ludźmi. A tego samego dnia król ogłasza, że w Polsce nie ma Turków i że Kamieniec nie był oblężony.
Stopniowo sytuacja klaruje się, to znaczy dochodzi do szczytu zamętu. Zawiązuje się konfederacja gołąbska przy królu przeciw fakcji francuskiej; konfederacja opojów i pyskaczy. Załatwia śmieszne formalne drobiazgi, uchwala złożenie z urzędu prymasa, zajeżdża wioski wielkiego hetmana, któremu król stara się buntować wojsko. Pijany szlachcic Laskowski oskarża Sobieskiego, że wziął od Francji pół miliona za to żeby Kamieniec zostawił bez załogi. Wszystko to dzieje się w pełni wojny tureckiej, kiedy już Selim Giraj wkroczył na Ukrainę i wydał proklamację do Kozaków. Niebawem traktat buczacki oddaje Polskę niemal w lenno sułtana.
Rokoszanie odpowiadają na konfederację gołąbską drugą konfederacją, szczebrzeszyńską. Sobieski donosi ministrowi Francji, że „przeszedł Rubikon“. Wojsko opowiada się hucznie przy nim; on się spłakał, i wojsko się spłakało z serdeczności. Stało się; dość już tyranii niedołężnego pana! A oto w czym ta tyrania jest hetmanowi najnieznośniejsza. Dowiedział się, że król przejmuje listy jego do żony. „Oto Bóg widzi — wykrzykuje Sobieski w liście do Marysieńki — że równej już temu niepodobna niewoli; bo tego i za największych nie bywało tyranów“. I po co je przejmuje, czegóż chce się z nich dowiedzieć? „Sekretów małżeńskich z tych się król Michał nie nauczy listów! bo z pisma i wojować i co inszego robić trudno“ — pisze z filuterną ironią ten niedościgniony żołnierz i kochanek, a zarazem uroczy spiskowiec, który kończy tak: „O insze wszystkie listy mniej dbam, niechby je czytał jako chciał“.
Te „insze listy“, to mogły być najważniejsze dokumenty spisku!
Znów trzeba nam wrócić do tych rozkosznych listów małżeńskich, choć od powrotu Marysieńki do Polski jest ich niewiele, ile że mniej z sobą, bywali rozłączeni. Bądź co bądź, mamy dwie olbrzymie epistoły pana hetmana, datowane ze Szczebrzeszyna, miejsca konfederacji, w momencie gdy, jak sam twierdzi, przeszedł Rubikon i gdy ważyły się losy tego najdobroduszniejszego z Cezarów.
Jak zawsze, zaczyna się od wymówek. Marysieńka poniosła bolesne straty, poległ jej brat, umarła matka. Otóż ona, zawsze nie dość uczuciowa w stosunku do męża, była bardzo gorąca w swoich przywiązaniach rodzinnych. Szalała z rozpaczy. Sobieski dowiaduje się, że po śmierci matki sześć dni nie jadła, nie spała, nikogo do siebie nie puszczała, a nawet i światła widzieć nie chciała! Czyż to nie znaczy — wykrzykuje — że chciała się zabić własną ręką? A co z nim? Sobieski, ten subtelny kochanek, bardziej jeszcze zazdrosny o uczucia niż o fakty, widzi w tym ujmę dla swojej miłości. I on — pisze — kochał swoją matkę, a wystarczyło mu jedno widzenie, jedno słowo Marysieńki — mimo że jeszcze marzyć nie mógł wówczas, aby była kiedyś jego — aby mu to ujęło żalu a przydało konsolacji. Po czym, w tym samym liście, o kilkanaście wierszy dalej, dziękuje jej za jakieś poduszki, które mu przesłała w podarku; od tych poduszek — pisze — to się z łóżka wstać nie chce: tę tylko mają wadę, że jej nie ma na nich i przy nim; ale czemu — dodaje żartobliwie — przysyłając mu te praktyczne upominki, zapomniała o ochronie tego, co się najbardziej i najczęściej na koniu jeżdżąc psuje i w czym to bywa, co by nie miało być w poślednim u najukochańszej najwdzięczniejszej muszeczki respekcie. „Jeśliby się tego wstydać, to by lepiej tego nie mieć, czego by się wstydać albo zapierać kto miał. Proszę na to o respons, bo bym to u kogo innego gdzie zafantował“.
Otośmy daleko odbiegli od żałoby po matce...
Ten list, datowany ze Szczebrzeszyna dn. 26 listopada 1672 r., żałobny i jowialny na przemian, ale zawsze miłosny, zapełnia kilkanaście ćwiartek pisma; ale w kilka dni później, dn. 1 grudnia, idzie nowa epistoła, jeszcze sążnistsza, wyłącznie już pełna sercowych zażaleń. Najbardziej drażnią Sobieskiego pisemne czułości ukochanej, gdy im nie odpowiada dotykalna realność przy spotkaniu; widzi — pisze jej — że szczęśliwszy jest milion razy kiedy jest absent; wówczas go pragną w listach i w imaginacji obłapiają, całują od stóp aż do głowy; a jak przyjedzie, pierwszy dzień jakożkolwiek, drugi mniej, a trzeciego jak owa co się rada przejada potrawa. Nieraz już prosił jej, aby go nie tylko w sercu kochała ale i powierzchowną miłością, bo on bardzo lubi być karesowany; przyuczył się do tego, że gdzie go kochano, tam go bardzo karesowano; a przecie tego się u niej uprosić nie mógł! Teraz — oznajmia bardzo poważnie Marysieńce — przyszła stanowcza chwila. Za cztery dni wyjedzie i pośpieszy do niej spróbować jeszcze raz, czy też ona dotrzyma tego, co w listach swych obiecuje. Zwyczajnie grzeczne damy i kochające żony zwykły ekstraordynaryjnie dobrze przyjmować mężów wracających ze szczęśliwych wojen, bo les femmes aiment les braves, car par bravoure les hommes cherchent la gloire: nic zaś na świecie nie jest tak glorieux jak białogłowy, ile nadobne i rozumne. Otóż, jeżeli godzien jest des caresses, teraz mu ich pokazać potrzeba; a jeśli jeszcze raz się na tym zawiedzie, cale wszystką myśl, miłość i resztę lubo chorego zdrowia à la gloire obróci, w której się (ponieważ w stworzeniu żadnym po najśliczniejszej Jutrzence nie podobna) inamorować zechce, ostatek swego konserwując życia. Wówczas trzeba by mu prędko znowu w te tu powrócić kraje. Ale, jeżeli tak się stanie jak sobie życzy, że nawet myśli jego miłością, zupełną konfidencją, karesami, niczego nieodmawianiem poprzedzane będą, o! natenczas tak się utopi w miłości najśliczniejszej swojej Celadon Astrei, że się jej tak podda pod moc i wolą, aby nim dysponowała tak jako sama będzie chciała i rozumiała...
Musiała i tym razem Marysieńka zawieść oczekiwania Celadona, musiały karesy i konfidencje wypaść nie dość po jego myśli, skoro, rad nie rad, wybrał — la Gloire. Niedosytom miłości i karesów zawdzięczamy może — Chocim. Błogosławmy oziębłość Marysieńki, zamiast jej — jak czynią niektórzy historycy — złorzeczyć.
Tymczasem Polska opamiętała się trochę. Był wielki czas. Bo już kraj był w stanie wojny domowej. W Rawie dwie chorągwie królewskie biją się z hetmańskimi. „I po całej Polsce chorągwie nasze trzepią nowe zaciągi“ — pisał nie bez satysfakcji Sobieski. Idą nowe Mątwy? Ale poza tym trzepaniem już jawi się widmo rozbioru Polski. Poseł moskiewski traktuje z Pacem o poddanie carowi Litwy, a poseł austriacki namawia do poddania Małopolski cesarzowi. Wszyscy gotowi są, przehandlować część Polski w zamian za pomoc przeciw Turkom. Lęgną, się rozpaczliwe pomysły, aby wezwać z powrotem Jana Kazimierza i pod jego berłem ogłosić następcą Kondeusza! Wreszcie, wobec coraz bliższej tureckiej grozy, zajadłość wrogich stronnictw ochłodła, ręce wyciągnęły się do zgody. Pod wpływem zdecydowanej postawy wojska, konfederacja gołąbskich opojów otrzeźwiała i cofnęła swoje bezsilne dekrety; w zamian znowuż Sobieski, wraz z głównymi stronnikami Francji, udał się w Warszawie na zamek, aby się pojednać z królem. W kwietniu r. 1673 umarł prymas Prażmowski, głowacz spisku i jego najbardziej nieprzejednany uczestnik. Poselstwo tureckie, zuchwale przypominające haniebny traktat buczacki, dopełniło miary; zaczęto się gotować do wojny. Wszystkie oczy zwracają się na Sobieskiego, na sejmie zapada uchwała oddająca cześć jego zasłudze. Pod Chocimem, w miejscu wsławionym przed pół wiekiem zwycięstwem Chodkiewicza, święci oręż polski nowy tryumf; Sobieski dokazuje cudów, rozkazuje jak wódz a bije się i naraża jak żołnierz. A gdy dn. 11 listopada r. 1673 przez zwycięstwo chocimskie znów staje się opatrznościowym mężem Polski, w wilię tego dnia, jakby przez jakąś mistyczną reżyserię wydarzeń, umiera król Michał Wiśniowiecki. La Gloire okazała się w swoich karesach wypłacalniejsza od Marysieńki.
Cóż ona zrobi teraz, ta kochana Marysieńka? Ledwie do Jaworowa, gdzie wówczas bawiła, przyszła wiadomość o śmierci króla, śle bez zwłoki sztafetę do Francji; prosi króla Ludwika o rozkazy i zaręcza mu — niepoprawna — ślepe posłuszeństwo męża. Nie wiedziała jeszcze o Chocimie, skąd wiadomość miała przyjść aż później.
Ludwik odpowiedział z chłodną, i ogólnikową, rezerwą, owym nic nie mówiącym językiem, jaki, jak dziś tak wówczas, był urzędową gwarą dyplomacji. Rozważył — odpowiada — ten wypadek z całą bacznością, na jaką w danych okolicznościach zasługuje, i pragnąłby aby jego następstwa były szczęśliwe dla Polski. Pani Sobieska może być przeświadczona, że królowi Francji będzie bardzo miło, jeżeli następstwa okażą się korzystne dla jego kuzyna, wielkiego marszałka, i dla niej...
Niechże kto zgadnie, czy ta nota miała być zachętą do ubiegania się o tron, czy raczej chłodnym désintéressement: złośliwym daniem do zrozumienia, że państwo Sobiescy mogą wyjść przy elekcji na dudków jak poprzednio. Raczej to, ile że w chwili tej odpowiedzi, Ludwik nie mógł mieć jeszcze relacji o zwycięstwie chocimskim, które zasadniczo zmieniło sytuację tryumfatora. W miesiąc później, pani de Sévigné, donosząc córce o politycznych aktualnościach, nie wątpi, że Sobieski zostanie królem.
Czterokrotnie jeszcze śle Marysieńka listy do Wersalu, do króla, do ministra — na próżno. Dumny monarcha nie miał ochoty ani rokować ze swoją poddanką, ani jeszcze raz angażować swego autorytetu w te dalekie i niepewne sprawy.
Jakie były prawdziwe myśli i zamiary Marysieńki pod tą grą dyplomatyczną, trudno zgadnąć. Sekretarz Marii Ludwiki a potem Marii Kazimiery, des Noyers, twierdzi, że pani Sobieska już od elekcji Michała myślała o koronie dla siebie, to znaczy dla męża. I tym razem wzięła to w swoje ręce. Znów „baba diabła wyonacyła“, mimo że Ludwik posłał wreszcie do Polski swojego ambasadora, a był nim p. de Forbin Janson, biskup marsylijski.
Ten ambasador był po trosze jak z komedii Flersa. W kole sejmowym, w którym samo wymienienie kandydata Francji groziłoby zgrzytaniem zębów i trzaskaniem szabel, gładki biskup, kontent z siebie, wygłosił śliczną łaciną kwiecistą mowę, w której sławił najgorętszą przyjaźń i spójnię między Francją a Polską. Kto wie, czy nie on pierwszy puścił w kurs określenie Polaków jako Francuzów Północy, zaokrąglając je w nadmiarze uprzejmości definicją Francuzów jako Polaków Zachodu (in Polonia Gallos, in Gallia habitare Polonos dicas“). Po czym rozsypał w Polsce masę pieniędzy swego monarchy na to aby wyjąć kasztany z ognia dla — Marysieńki.
Co do niej, rozegrała tę partię znakomicie, a kombinacja była taka. Francja, pamiętna wydarzeń poprzedniej elekcji, nie mogła bez ubliżenia swej godności (i nie mając zresztą, szans) ryzykować własnej kandydatury; ograniczyła się do zwalczania austriackiej kandydatury księcia lotaryńskiego i wznowienia neutralnej kandydatury księcia neuburskiego (tym razem juniora), którego ręką miano skusić wdowę po Michale, oszczędzając tradycyjnym sposobem Rzeczypospolitej kosztu utrzymywania wdowy. Ale Eleonora, jeszcze z panieńskich czasów zakochana w Karolu Lotaryńskim, za którego też potem wyszła, odrzuciła tę ofertę, proponowaną jej raczej dla formy, bo równocześnie Sobieski sabotował kandydaturę młodego Neuburga, nie chcąc słyszeć o tym „łapserdaku“. Poza tym, państwo Sobiescy z cudownym instynktem podzielili role. On usuwał się skromnie w cień, gorąco wysuwając kandydaturę niemożliwą, tj. Kondeusza, a uniemożliwiając swą postawą kandydatury mające jakieś szanse; ona natomiast grzała dyskretnie ale skutecznie sprawę własnego męża. Trudno tu wchodzić w skomplikowane intrygi, w których Marysieńka pływała jak ryba w wodzie; dość że w końcu ambasador Francji nie miał innego wyboru tylko albo się zgodzić na nienawistną Francji kandydaturę austriacką, albo przelać całe swoje poparcie na Sobieskiego. Z tych pracowicie ułożonych i omaszczonych drewek dyplomacji buchnął we właściwym momencie płomień entuzjazmu. Kiedy przyjaciel Sobieskiego, a bardziej jeszcze Marysieńki, wojewoda Jabłonowski, którego w listach swoich, jeszcze do pana chorążego, nazywała niegdyś żartobliwie „Diablonowskim“, wysunął kandydaturę Sobieskiego, jako nowego Piasta, znakomita większość przyjęła ją z zapałem; szlachetna zaś i taktowna postawa naszego bohatera sprawiła, przy pomocy francuskiego złota, że usunięto pomyślnie wszystkie tarcia i przeszkody.
Moment elekcji stworzył między nowym królem a narodem atmosferę wyjątkowej ufności i serdeczności. W pierwszym entuzjazmie, proszono króla, aby zachował buławę hetmańską, co by mu dawało władzę zupełnie wyjątkową. Sobieski — nad czym ubolewają jego dziejopisowie — odrzucając buławę, nie skorzystał z tej możliwości wzmocnienia królewskiej władzy, tym godziwszego, że i tak musiał ponosić trudy hetmana i wodza. Za to kiedy któryś z sejmujących szlachciców chciał wykluczyć Marię Kazimierę od koronacji a synów od tytułu królewiczów, zakrzyczano go z oburzeniem. Sobieski nie pozostał dłużny w wielkoduszności; nie tylko poczynił znaczne ofiary materialne na rzecz obrony kraju, ale odłożył koronację do wyparcia nieprzyjaciela z granic. Kiedy się wie, ile go kosztowało każde rozstanie się z Marysieńką, tym bardziej podziwiać trzeba, że teraz, kiedy mógł zdać trudy wojny na hetmanów, a poprzestać na królowaniu obok swej królowej, on sam na siebie dekretował paroletnią wojenną tułaczkę.
Kampania była długa i zacięta. W listopadzie r. 1674 Sobieski odzyskuje Bar, potem Kalnik, Bracław, Raszków; miasteczko po miasteczku, fortecę po fortecy, odbiera w krwawych walkach. Ledwie z końcem kwietnia 1675 r. wrócił do swego Złoczowa, już gotuje się do nowej kampanii. W lecie tegoż roku trzeba mu bronić Lwowa, dokąd i Marysieńka, wychowana w dobrej szkole Marii Ludwiki, przybywa odważnie z dziećmi, sama będąc chora i jak zawsze w ciąży. I jej udziela się heroizm i ofiarność Sobieskiego; w tych ciężkich chwilach jest mu oddaną żoną i królową.
Długo toczyły się ze zmiennym szczęściem boje, zanim wreszcie Turcy odpłynęli czasowo z granic Rzeczypospolitej. Naznaczono koronację na początek lutego r. 1676. Ceremonia ta, poprzedzona pogrzebem dwóch ostatnich królów pochowanych na Wawelu, odbyła się bardzo uroczyście. Marysieńkę koronowano równocześnie z mężem, rozrzucono pieniądze między lud, po czym król odjechał do armii, aby niebawem, powtarzając słynny manewr podhajecki, zamknąć się w Źórawnie.
Tak więc, ziściła się ta fantastyczna bajka. Owa czteroletnia dziewczynka, której pokątny wjazd w granice Polski wzniecił trzydzieści lat temu tyle plotek; owa osławiona później Klitemnestra i Kleopatra, żona niemniej okrzyczanego Kaliguli, włożyła na skronie koronę królowej polskiej. Panna d’Arquien, daremnie siląca się bodaj tylnymi schodami dostać do „zaczarowanego pałacu“, będzie pisała do swego monarchy Ludwika: „Mój bracie“. Ona, której wieczne niezadowolenie przyczyniało tyle udręki naszemu bohaterowi, czy jest nareszcie kontenta?
Zdaje się, że tak. Przynajmniej przez jakiś czas, bodaj przez te dwa lata między obiorem a koronacją. Znów sięgnijmy do listów Sobieskiego, będących najwierniejszym odbiciem jego stanów duszy. Mimo ciągłych rozstań, mimo okropności wojny, listy z tych lat, kreślone przeważnie z obozu, oddychają pogodą, spokojem. Nie ma już skarg na jej niekochanie, nie ma owych upokarzających lamentów, którymi aż nazbyt byty przepełnione dawniejsze listy; nie ma ciągłego bronienia się przed dokuczliwością jej zarzutów i niepokojem jej żądań. Spokój ten płynie może stąd, że pierwszy raz Sobieski znajduje się w jasnej sytuacji, w porządku sam ze sobą, czego jego zdrowa natura tak potrzebowała. Dotąd wciąż był w rozterce. Przez kilka lat występna miłość, potem gorszące małżeństwo i dwuznaczna buława, utrata popularności; potem rozłąka i denerwująca gra o opuszczenie kraju, kolizja tęsknot serca z obowiązkami żołnierza i obywatela; potem spiski, rokosze, rozdarcia sumienia wciąż w związku z rozdarciami miłości. Teraz nareszcie wszystko może pogodzić; już mu jego Marysieńki nie odbierze ani Francja ani nic w świecie; równocześnie nikt od niego nie żąda aby się wynosił na obczyznę, miłość i Gloire spłynęły się w jedno, może bić i kochać ile zapragnie, a gdy mu przyjdzie rozstać się ze swoim kochaniem, wie że ona musi czekać na niego, unieruchomiona etykietą, zatrudniona zabawą królewskości. I w niej ta nowa godność stwarza poczucie solidarności i z mężem i z krajem. Gdy dawniej wojaczka męża była dla niej jego prywatną imprezą, a jego możliwa śmierć cyfrą w jej kalkulacji, teraz drży o jego życie, bierze najżywszy udział w jego poczynaniach.
I to poczucie spójni daje tym listom pisanym w tak ciężkich momentach ich słodycz. Nowa sytuacja stworzyła nowe miodowe miesiące. Znów, pisząc do niej, dawny Celadon znajduje najczulsze wyrazy, znów odnajduje w sobie poetę — czasem nieco barokowego — gdy w chwilach rozłąki cierpi en vérita-ble Tantale, który, mając przed sobą wszystkie swoje gusty, wszystkie pociechy, będąc nich tak blisko, gdy po one chce posiągnąć, one się od niego oddalają. „Gdy jednak — pisze — ciałem złączeni być nie możemy w tym momencie kiedy tego z duszy pragnę, bądźmyż przynajmniej, do tego szczęśliwego czasu, duszą, myślą, imaginacją, wolą, sercem, które ja wszystkie utapiam w najskrytszej serca mego jedynego retyradzie, tam się ze wszystkim oddając; bo nie pragnę, jeno tam żyć i królować“... To znów, pisząc do niej z zagrożonego Lwowa, zwierza się, jak będąc na Wysokim Zamku, uważał długo zachodzące nad Jarosławiem (gdzie ona bawiła) słońce i w tamtą obłoki bieżące stronę. O jako że sobie życzył obrócić się w jaką kropelkę dżdżu albo rosy, a spaść na najśliczniejszą jej busieńkę albo w którąkolwiek partię najwdzięczniejszego ciała!... Bo zawsze sentymentalizm, poezja, barwią się u tego doskonałego kochanka myślą cielesną. Szczęśliwe momenty Sobieskiego poznajemy po jowialnych aluzjach, sprawiających kłopot wydawcy jego listów. W tych pierwszych latach królewskości jest niecenzuralnych ustępów może najwięcej. To posyła mu Marysieńka jakieś poduszki, a on się niesłychanie frasuje, czy aby „te poduszeczki spały między ślicznymi nóżeczkami Wci serca mojego“; to znów jego temperament pisarski wyładowuje się w rabelesowskim potoku synonimów, gdy w najintymniejszej litanii miłosnej całuje na pożegnanie „muszeczkę moją śliczną, la cousine, la brunette, la moutonne, les pièces tremblantes, la duchesse Dnpont, pajączka, swoim i Bonifratella imieniem“... To znów, w jeszcze przejrzystszej aluzji, pisze: wróćmy à notre Grand d’Espagne qui baise et rebaise un milion de fois son aimable mouche, et moi tout autant la belle Mimi, la bécasse, le cher ortolan, i wszystko od wierzchu aż do najszczęśliwszej stópeczki“. To są rzeczy świadczące że wróciła harmonia miłosna i to na miarę jego appetytu. Przez znamienny parodoks, gdy on postanowił się odwrócić od kochanki, aby się cały poświęcić à la Gloire, wdzięczna Gloire odzyskała mu dawną, kochankę. Tę kobietę mogła zdobyć — w braku taburetu w Wersalu — dopiero korona.
A jeżeli niebawem — już po koronacji — odnajdziemy znów w listach Sobieskiego echa burz miłosnych, zdaje się, że sytuacja trochę się odwróciła. To ona — przykuta do miejsca, wciąż przeważnie w ciąży — zacznie być niespokojna o jego miłość i ucieknie się do niezawodnych sposobów, aby ożywić jego zbyt może dla niej spokojne obecnie i dufne uczucie. I jak zawsze, obiera sobie dobre momenty. Gdy on w obozie pod Żórawnem z garścią rycerstwa opiera się „kilkudziesięciu tysięcom Tatarów“ (potem przyszło ich, na złość prof. Górce, podobno jeszcze więcej), gdy wsi okoliczne płoną a on dosiada konia aby uczynić wypad, naraz przychodzi od niej list: czyta w nim, że już koniec wszystkiego, że jej serce całkiem się dla niego odmieniło. Jak ona może tak pisać, za co, czemu? Wszystko dla jakiegoś fałszywego posądzenia, dla jakichś plotek nadesłanych z palais enchanté. Jak to, więc ona nie chce dać wiary jego tak wielkim wywodom i tak strasznym przysięgom? Dla Boga, ce monde est bien faux, który takimi plotkami popsował serce jego pociechy! I drugi list od niej, jeszcze gorszy. Ona chyba jest w zmowie — pisze Sobieski — z Ibrahimem paszą, bo milion razy bardziej swego Celadona poturbowała tym listem, niżeli wszystkie tureckie i tatarskie potęgi! Omal z konia nie spadł, albo co gorszego mu się nie stało, kiedy na wsiadanym przeczytał jej słowa: „Adieu, peut-être pour toujours“, i kiedy mu pisze że jej grande espérance jest parvenir à l’indifférence i że on ma gdzie indziej szukać miłości avec ses ardeurs et ses tendresses. „A że mnie już Wć — pisze rozżalony bohater — i z łóżka wyganiasz swego i gwałtem mi dajesz votre consentement na to czego ja nie potrzebuję i co jest u mnie en horreur, już też to znak de la dernière indifférence, od której do miłości nigdy nie zwykł bywać powrót“...
Znamy już te krzyki, te lamenty, pogróżki, te carte blanche, ale już nie przejmujemy się nimi. Czujemy, że to już są, tylko powtórzone echa tragikomedii dell’arte, improwizowanej przez nich niegdyś z burzliwą szczerością. Ani ona już od niego nie odejdzie, ani go nie wypuści. Losy ich związane są stułą królewskości; dopiero od dnia elekcji romans ten stał się naprawdę małżeństwem. I na ogół, dobrym małżeństwem.
Czy więc nareszcie kontenta? Zdaje się, że tak. Przynajmniej na razie. Bo niebawem — choć niezupełnie on będzie tego powodem — znów zacznie wzbierać w niej niezadowolenie. Nie bagatelizujmy go. Od niezadowolenia tej kobietki zmieni się może mapa Europy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.