Marysieńka Sobieska/Pan teść

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Marysieńka Sobieska
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1937
Druk Zakłady graficzne Książnica-Atlas
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI. Pan teść

Wciąż nie piszemy tu historii Polski; wielka polityka obchodzi nas o tyle o ile wiąże się z osobą Marysieńki. Ale wiąże się prawie ciągle; teraz zaś, kiedy została królową, bardziej niż kiedykolwiek. I zwłaszcza interesuje nas jedno: jakimi drogami szła polska racja stanu, aby w niespełna dziesięć lat od wstąpienia Sobieskiego na tron, zwrócić się w kierunku wręcz przeciwnym do pierwotnej linii, czego najdobitniejszym wyrazem będzie odsiecz Wiednia.
Widzieliśmy, że Sobieski był od wielu lat najczynniejszym stronnikiem polityki francuskiej w Polsce. Pod jej znakiem oddał się planom Marii Ludwiki, nie cofając się przed bratobójczą wojną. Zawziętym frankofilem był w czasie pierwszej i drugiej elekcji, forsując do ostatka Kondeusza, zanim wpływ Francji przerzucił się na jego własną kandydaturę. Maria Kazimiera jeszcze jako królowa pobierała pensję od Francji; Francja długo finansowała pierwotną politykę nowego króla, Maria Kazimiera oświadcza Ludwikowi XIV, że jej mąż jest tak dobrym Francuzem jak ona Francuzką, a sam Sobieski, powołując się na pokój żórawiński i upominając się o zaległe subsydia, oznajmia królowi francuskiemu (nie bierzmy tego dosłownie), że podpisał ten traktat dla miłości Francji, „wbrew interesom swoim i interesom kraju“. Cóż tedy wpłynęło na tak zupełną zmianę orientacji? Były wówczas w Europie dwie wielkie potęgi, dokoła których grupowało się wszystko: Francja i cesarstwo. Sojusz z potężną i bogatą Francją, z którą Polski nie dzieliły żadne drażliwości sąsiedzkie, zdawał się najnaturalniejszy i najpożądańszy. Ale był jeden szkopuł. Niemniej naturalnym sojusznikiem Francji była Turcja, której potęga była znowu zmorą Polski. Dyplomacja francuska dokładała starań aby tę sprzeczność załagodzić; mimo to stanowi ona od początku zasadnicze pęknięcie w przymierzu polsko-francuskim.
Przed nowym królem otwierały się dwie możliwości. Mógł obrócić swoją aktywność w stronę Zachodu, Gdańska, dążyć do odzyskania Prus Wschodnich, może Śląska, uczynić Polskę decydującą potęgą Europy środkowej — kosztem Prus i Austrii. To mogłoby mu dać przymierze francuskie. Sobieski nie był bynajmniej ślepy na te korzyści. W początkach panowania wyraźnie orientuje się ku Zachodowi. Ale szereg przyczyn sprawił, że musiał z tej polityki zrezygnować. A skoro zrezygnował z tej, musiał się w końcu zdecydować na przeciwną, nie chcąc pozostać na uboczu w grze potężnych sił, kształtujących nową Europę.
Przyczyny paraliżujące politykę francusko-polską były częścią konkretne, częścią mieściły się w równie ważnych imponderabiliach. Gdy ekspansja na Zachód wymagała zrozumienia i przewidywania przyszłości, sprawy wschodnie przypominały się nieustannie jako dokuczliwa teraźniejszość, były jątrzącą się raną. Turcja nie chciała wypuścić żadnej zdobyczy; podobno Koran zabraniał jej zwrócić cośkolwiek. Granice były płynne; bunty kozackie, zagony tatarskie, knowania moskiewskie — wszystko to podtrzymywało stan wrzenia. Magnackie latyfundia na kresach były wciąż pustoszone, ludność uprowadzana w jasyr. Toteż wojna ze Wschodem, wojna obronna, prowadzona zresztą dorywczo i niedbale, była jedyną, jaką mało wojenna szlachta siedemnastowieczna rozumiała; nie miała natomiast zrozumienia dla wielkich zagadnień europejskich ani dla czysto politycznej i zaczepnej akcji, jaką trzeba by podjąć na Zachodzie.
Stopniowo przy tym Francja obojętniała na sprawy polskie. Gdy Ludwik XIV pokojem nimweskim uporządkował swoje stosunki z Europą, Polska stała mu się mniej potrzebna, wystarczała mu jej bierność, w którą wierzył, nie doceniając utajonych heroiczno-rycerskich zrywów narodu i jego króla. Dyplomacja francuska w Polsce nie grzeszyła zbytkiem lotności. Natomiast Austria działała bardzo czynnie, organizując wręcz spiski przeciw Sobieskiemu z planem opanowania Krakowa i Częstochowy, gdy równocześnie elektor brandenburski tworzył sobie potężne stronnictwo panów wielkopolskich, duchowieństwo popierało wszelkimi siłami orientację austriacką, a papież głosił krucjatę przeciw Turcji.
Niemniej, sojusz z Francją trwał, a nawet pozornie się zacieśniał. Sobieski zbyt był związany od lat z polityką francuską, aby mu łatwo się było z nią rozstać. I niewątpliwie przy takim ciągłym neutralizowaniu się wpływów przechylających szale na jedną lub na drugą stronę, języczkiem u wagi mogła być wola Marysieńki, na którą, jak widzieliśmy, Sobieski zdawał się chętnie w najważniejszych decyzjach. Gdyby miał oparcie o nią, można wierzyć, że znalazłby w sobie siłę zwalczenia innych przeszkód.
I w tym momencie, rozstrzygającym niemal czynnikiem polityki europejskiej staje się figura dość pocieszna, bardzo mierna i bardzo bierna, nie mająca z pewnością pretensyj do takiej roli. Jest nią margrabia d’Arquien, skromny kapitan gwardii królewskiego brata, ojciec Marii Kazimiery. Dokoła jego osoby kręci się niemal wszystko. Kto by o tym wątpił, niech przewertuje trzy ogromne tomy aktów dyplomatycznych, wydobytych przez Waliszewskiego z archiwum francuskiego ministerstwa spraw zagranicznych a wydanych przez Akademię Umiejętności (1879). W tej korespondencji ambasadorów, ministrów i królów odmienia się na wszystkie sposoby nazwisko pana d’Arquien, sprawa jego wypełnia długie noty dyplomatyczne, wykazując ponad wszelką wątpliwość, ile namiętności wkładała w to królowa Maria Kazimiera, jak gorliwie sekundował jej Sobieski i ile kłopotów ta rzecz przysporzyła Ludwikowi XIV. I znowuż, jak już kilka razy przedtem, Marysieńka okazała się górą. Dumny władca już gotów był się ugiąć, ale — za późno.
Widzieliśmy, że Maria Kazimiera była niezmiernie przywiązana do swojej rodziny. Wychowana od czwartego roku życia w Polsce, nigdy się z nią nie zrosła; natomiast od pierwszego poznania swoich rodziców — których opuściwszy w dzieciństwie, spotkała pierwszy raz już jako dojrzała kobieta — przylgnęła do nich całkowicie. Dobro tej rodziny, jej powodzenie, wywyższenie, stanowi ciągłą troskę Marysieńki; w każdej sprawie i w każdej negocjacji — jeszcze jako pani hetmanowa — na równi z najważniejszymi sprawami Polski, — ha, przed nimi, wysuwa korzyści własnej francuskiej rodziny, jakiś familijny proces, szarżę wojskową lub opactwo dla brata.
Otóż, od chwili wstąpienia na tron, opanowało królowę jedno pragnienie: uzyskać dla ojca rangę księcia i para Francji. I to życzenie, na pozór uprawnione i drobne, zignorowane przez Ludwika XIV, zaciążyło na stosunkach polsko-francuskich na szereg lat, stało się przyczyną ciągłych starć i nieporozumień i jednym z ważnych czynników zerwania. Dla Marii Kazimiery królowanie było niepełne, o ile blask jego nie padał na jej nazwisko w jej prawdziwej ojczyźnie, we Francji; podrzędne stanowisko ojca odczuwa wciąż jako najdotkliwsze osobiste upokorzenie, choruje po prostu na nie. To było owo ziarnko grochu pod materacem z płatków róż królewny z bajki; i kręci się i wierci na tym materacu, aż się Europa zatrzęsie.
Nasuwa się pytanie, skąd ten opór Ludwika XIV? Zdawałoby się nic prostszego niż dać tę satysfakcję królowej Francuzce, której pozwolił się koronować „jako swojej córce“, żonie swego najbliższego sprzymierzeńca. A jednak, poza osobistą Ludwika dla tej sprawy niechęcią, czuć że żądanie Marii Kazimiery jest dlań istotnie trudne i kłopotliwe; ten potężny król zwija się po prostu i cierpi kiedy mu o tym wspomnieć; i on, jak Maria Kazimiera, ale w odwrotnym sensie, choruje po prostu na tego margrabiego d’Arquien.
Bo też duc et pair, to nie był jedynie czczy tytuł. System rządzenia Ludwika opierał się na kunsztownym zorganizowaniu ludzkiej próżności, na precyzyjnym systemie dworskiej arystokracji grupującej się dokoła jego tronu. Wystarczy czytać pamiętniki Saint-Simona, aby docenić natężenie uraz i pretensyj, łączące się ze wszystkim co tyczyło parostwa. Mianować diukiem i parem człowieka, który nie wydawał się tego godny, znaczyło dla Ludwika XIV własnymi rękami podważać instytucję, która była jego arcydziełem. Toteż czuć, że Ludwik łatwiej by się posunął do innych, choćby cięższych ofiar, byle mu nie mówiono o tym uprzykrzonym kapitanie.
Trzeba nam w kilku słowach przedstawić osobę tego kandydata. Znamy go po trosze z czasu, kiedy Marysieńka — jeszcze pani Zamoyska — pierwszy raz puściła się do Paryża. Życie rodzinne państwa d’Arquien było wówczas nieszczególne: „Les oyseaux de mer vivent fort mal ensemble — donosi pani Zamoyska Sobieskiemu, — sam pan oyciec s panią swoyą prziczina, niepodobna wypowiedzicz; ze mną oboye arcy przednie“. Ale czego pani Zamoyska nie dodaje, o tym mówi cały Paryż, a fatalna reputacja pana d’Arquien rosła wraz z powagą jego lat. Pieniacz, golec, rozpustnik tonący w długach i procesach, był figurą zohydzoną i śmieszną. Owdowiawszy, zawarł kompromitujące małżeństwo, o którego unieważnienie się starał; sama Maria Kazimiera pragnęłaby, aby w razie skasowania tego małżeństwa, parlament zabronił obu stronom żenić się ponownie, dla uniknięcia jakiego nowego skandalu!
I cała rodzina d'Arquien też niezbyt się przyczynia do podniesienia splendoru. Jedna córka wszczyna z ojcem gorszący proces; druga ucieka z klasztoru, aby szukać schronienia w domu złych obyczajów. Wszystko to tłumaczy, dlaczego Ludwik XIV, ta wcielona etykieta, wolałby dać sobie zaaplikować lewatywę z tłuczonego szkła, niż narzucić swoim „diukom i parom“ takiego kolegę.
Zaczyna się ten pojedynek dyplomatyczny tuż po wstąpieniu Sobieskiego na tron, jeszcze przed koronacją. Wobec pierwszych aluzji Marii Kazimiery, Ludwik donosi swemu ambasadorowi, że nie wie czego sobie królowa życzy dla ojca i lepiej niech się ambasador o to nie dopytuje... Jaśniej wyraża się w liście do tegoż ambasadora minister, p. de Pomponne. Podobno — pisze — królowa chciałaby, aby jej ojca zrobiono diukiem i parem. Niech ambasador sam osądzi, jakie to jest kłopotliwe dla króla, bo w istocie „sposób, w jaki ten człowiek się prowadził i prowadzi dotąd, nie zdaje się zbytnio odpowiadać tej godności“. „Proces jego, który się toczy obecnie, czyni go pośmiewiskiem całego Paryża“. Niebawem król pisze do ambasadora osobiście: „Ponieważ królowa wspomina mi ogólnie o jakiejś godności dla ojca, łatwo domyślić się, że chodzi o to, aby go zrobić diukiem; otóż byłbym rad, aby się jej pan nie dał wywnętrzać bliżej w tej mierze, ale ogólnie ją zapewnił, że może być przekonana, iż przez szacunek dla niej, zawsze będę miał wiele szacunku dla jej domu“...
Ludwik XIV, kreśląc takie frazesy, wyobrażał sobie, że jest wielkim dyplomatą; nie wiedział, że nic do takiej szewskiej pasji nie doprowadzało Marysieńki jak te „ogólne“ zapewnienia (zwłaszcza przy powolności ówczesnej poczty), podczas gdy jej chodziło o rzeczy bardzo konkretne. Ale lata płyną, a Ludwik wciąż tkwi uparcie w szańcu swoich ogólników; nawet kiedy w r. 1677 Sobieski, przypiekany do żywego przez żonę, sam bierze pióro, aby napisać w tej sprawie do swego francuskiego brata, znów król francuski prosi go, aby był przekonany, iż „szacunek, jaki żywię dla Waszej Królewskiej Mości i dla Królowej mojej siostry, zawsze dużo posłuży margrabiemu d'Arquien i że, w chęci dania tego dowodów, zawsze bardzo rad będę, aby się nastręczyły sposobności, które mi pozwolą okazać, co znaczy Ich rekomendacja“...
Ta aluzja do „Ich rekomendacji“ miała może swoje ukryte żądło i mogła być snadnie odczuta jako aluzja do pewnej niedawnej sprawy, trochę kompromitującej, jeżeli nie dla króla polskiego i królowej jego małżonki, to w każdym razie dla kancelarii domu królewskiego. Była to „sprawa Brisacier“, głupia sprawa — głupia ale tajemnicza zarazem — która też zaprzątała przez parę lat kilka dworów europejskich, znacznie przyczyniła się do oziębienia stosunków Polski z Francją i z pewnością nie najlepiej wpłynęła na szanse uksiążęcenia papy d’Arquien.

*

Kim był pan Brisacier? Wedle długo kursującej plotki i legendy, był on naturalnym synem Sobieskiego z młodzieńczych czasów paryskich. Za takiego uchodzi w dawnych francuskich biografiach Sobieskiego, w naszych starych encyklopediach i w powieściach na tle owej epoki. Plotka ta była najpewniej plotką, sama zaś przygoda wydaje się o wiele bardziej skomplikowana i również znalazła obszerny wyraz we współczesnej korespondencji dyplomatycznej. Istny romans starego Dumasa: pełno tam udanych mnichów pełniących funkcje sekretnych ambasadorów; fałszowanych listów i prawdziwych klejnotów; otwieranych szkatułek i zatrzaskujących się bram więzienia; policji łapiącej oczka sekretu, aby, trafiwszy na jego węzeł, tym gorliwiej końce utopić w wodzie.
Zatem, w r. 1676, w dobie gdy stosunki nowego króla polskiego z bratem francuskim były jeszcze bardzo serdeczne, zjawił się u Ludwika XIV sekretny poseł z Polski z prośbą aby król użyczył in blanco (!) zezwolenia na kupno dóbr ziemskich we Francji i połączenie z nimi tytułu książęcego. Król Ludwik oczywiście był pewny, że chodzi o starego d’Arquien; bardzo potrzebując w tej chwili sojuszu z Polską, skłonny był się zgodzić; ale jakież było jego zdumienie, gdy się dowiedział niebawem, że osobą, o którą chodzi, jest — podrzędny urzędniczyna w kancelarii królowej Francji, imć pan Brisacier. A równocześnie mnich-karmelita, nowy sekretny wysłannik z Polski, przedstawił Ludwikowi własnoręczny list Sobieskiego, w którym ten stwierdza, że pan Brisacier jest potomkiem starożytnego rodu w Polsce, spokrewnionego z jego domem, i że on, król polski, równocześnie nadaje matce jego, pani Brisacier, tytuł „pierwszej damy polskiej ze złotym kluczem“...
Ludwik XIV, znający swój królewski fach na palcach, przystąpił do wywiadu. Okazało się, że rekomendacja króla polskiego była jedynie wynikiem interwencji, której tajemnicze źródło kryło się — we Francji. Pretensje pana Brisacier, przedstawione Sobieskiemu, legitymowały się ni mniej ni więcej tylko imieniem i podpisem — królowej francuskiej! Jej portret, bogato ozdobiony diamentami, znalazła ciekawa Marysieńka w zrewidowanej szkatułce tajnego wysłannika z Francji; własnoręczny podpis królowej Marii Teresy przedstawiono królowi polskiemu, prosząc go o wszelką pomoc, jakiej zażąda pan Brisacier. Ów tajny wysłannik, działający rzekomo z ramienia królowej Francji, wytłumaczył królowi Sobieskiemu że pan Brisacier jest potomkiem starożytnego rodu polskiego, między innymi krewnym Sobieskich; że przodek jego opuścił Polskę w zamierzchłych czasach, udając się z... Henrykiem Walezym do Francji, gdzie rodzina jego podupadła, a pierwotne nazwisko „Bryzacierski“ zniekształciło się. Chodzi o to, aby dopomóc temu człowiekowi, którym królowa francuska tak bardzo się interesuje, i aby go z kolei zaprotegować do — Ludwika XIV...
Jakim sposobem Sobieski — wraz z żoną — uwierzył w te baśni, w te parantele i w to nieprawdopodobne nazwisko, i dał się nabrać „na kopertę“, na podpis królowej francuskiej, trudno w istocie zrozumieć; jeszcze trudniej zrozumieć, jak mógł popełnić najgrubszy nietakt, wyciskając z króla francuskiego dekret in blanco na rzecz faceta sekretnie jakoby rekomendowanego Sobieskiemu przez własną żonę Ludwika.
Gaffa królestwa polskich była niewątpliwa; niemniej sprawa do dziś pozostała ciemna. Bo, mimo iż we Francji stwierdzono, że Sobieskich wystrychnięto na dudka, że królowa francuska ani nie pisała listu ani o niczym nie wie, że pan Brisacier i jego wspólnicy są szalbierze, mimo że tych szalbierzy wtrącono do Bastylii, wszyscy aktorzy tej komedii — godni, zdawałoby się, najcięższej kary — w kilka miesięcy potem znaleźli się na wolności. Podpis był fałszywy, ale brylanty przy portrecie były prawdziwe i pół miliona deponowane na ufundowanie księstwa też było prawdziwe. Skąd te pieniądze, skąd ten tupet? I pan Brisacier, znalazłszy się na wolności, wciąż miał dużo pieniędzy, cała szajka stawiała się hardo, mówiąc że królowa francuska potrafi ich pomścić. Intryga czy miłość? Bajkę o ojcostwie Sobieskiego może puścił sam Brisacier? Niektórzy przypuszczali, że raczej chodziło tu o miłostkę Marii Teresy, królowej francuskiej, co wydaje się również mało prawdopodobne. Niemniej sama figura i cała sprawa pozostają tajemnicze. Historia w stylu Masque de fer i innych podobnych zagadek.
Ale równie pewne jest, że ta sprawa fatalnie się odbiła na papie d’Arquien. W momencie gdy szanse jego stały jeszcze nienajgorzej, Sobiescy sami zrobili mu dywersję „panem Bryzacierskim“, a Ludwik XIV nigdy nie pozbył się niesmaku, o jaki przyprawiła go ta przygoda. Może to stało się przyczyną, że w korespondencji z Sobieskim tak uparcie odmawiał mu tytułu Majesté, co naszego bohatera niezmiernie bolało. Ale jak tu być „Majestatem“ przy takich gaffach? Sobieski był młodym królem, Marysieńka też się na tronie nie urodziła; brakło im dobrego mistrza ceremonii. Nie mieli swojego Przeździeckiego. Przeździecki by do sprawy „Bryzacierskiego“ nie dopuścił. Ani do „damy polskiej ze złotym kluczem“...
Bo w ogóle ceremoniał na dworze króla szwankował. Nie aby nie było do niego pretensyj, ale brakło fachowej ręki. Takich rzeczy nie da się zaimprowizować. Dworzanin Sobieskiego, Daleyrac, powiada w swoich pamiętnikach, że nie było tam ani żadnego „protokółu“ ani żadnego porządku regulującego ceremoniał na dworze i w stosunku do innych dworów. I powiada ów Daleyrac, jak wysyłając z Polski specjalnego posła do księcia Sabaudzkiego, zaadresowano pismo do poprzedniego księcia Sabaudii, od dawna nieboszczyka...
Ale wróćmy do pana teścia.

*

Myśląc że zrobi tym przyjemność Marii Kazimierze, Ludwik XIV mianował swoim ambasadorem w Polsce margrabiego de Béthune, ożenionego ze starszą siostrą królowej, panną d’Arquien. I w tym okazał się nieszczególnym psychologiem; z ciągłego kontaktu dwóch sióstr przy takiej nierówności stanowiska (i nie uregulowanym ceremoniale) nie mogło wyniknąć nic prócz kwasów i komerażów, obciążonych tym, że właśnie pani de Béthune była ową córką, która wdała się w proces z ojcem d’Arquien. Wszystkie pretensje Marysieńki do dworu francuskiego skrupiły się na biednym ambasadorze, który stał się kozłem ofiarnym tych zatargów, dopóki go jego pan miłościwie nie odwołał z trudnej placówki. Rola jego była w istocie zbyt drażliwa, gdyż on, również zięć papy d’Arquien, przez cały czas był z urzędu powiernikiem wstrętów Ludwika XIV. Ludwik pisze mu bez ogródek, „że chciałby przezwyciężyć swój wstręt do mianowania pana d’Arquien księciem i parem“. Jeżeliby się na to zdecydował, to bez oblatowania nominacji w parlamencie i jedynie pod warunkiem wojny, jaką wypowie Sobieski elektorowi bawarskiemu, sam albo ze Szwecją. I powtarza król trzykrotnie, że jedynie w razie wypowiedzenia wojny (która była w danym momencie dla Francji pożądaną dywersją), mógłby się zdecydować. Ambasador ostrzega swego króla, że królowa polska coraz chętniej zaczyna dawać ucha Austrii i że będąc gwałtowna w swoich uczuciach, bardzo może zamącić sprawy króla Francji. Królowa Maria Kazimiera wylała tyle łez z powodu tej odmowy, że teraz utrzymuje, iż jedynie... buława marszałka Francji w przydatku do upragnionych godności mogłaby ojcu jej wynagrodzić tę zwłokę. Wszystkiego — pisze ambasador — można się spodziewać po niepoczytalności królowej; żal mu króla polskiego, którego przywiązanie do Francji wydaje się bardzo szczere.
Rozdźwięk między Sobieskimi (może bardziej pozorny, niż dyplomaci francuscy sądzili) rośnie; niebawem agent francuski Akakia donosi swemu ministrowi z Polski, że królowa ma główny udział w tym co się knuje przeciw Francji na najbliższym sejmie; można o niej powiedzieć, iż stoi ona na czele stronnictwa austriackiego i skupia wszystkich wrogów swego męża, tak jest zaślepiona chęcią, zemszczenia się na Francji i na ambasadorze, któremu przypisuje wszystkie swoje niepowodzenia.
Niebawem, w listopadzie r. 1678, Marysieńka sprowadza ojca do Polski; witając, ściska go i płacze z radości. Ale przybycie to zaognia jeszcze stosunki z ambasadorem de Béthune. W zamian za to Austria robi postępy. Poseł austriacki gra co dzień w lombra z królową, i jej ojcem. Nigdy — donosi francuski ambasador swemu panu — nawet za królowej Eleonory, Austriacy nie byli tak dobrze widziani na dworze jak teraz. Dopóki się nie zaspokoi królowej, będzie ona trzymała z Austrią; trzeba ją ratować — sugeruje nieśmiało ambasador — z przepaści, w jaką się osuwa; gdyby można coś zrobić dla jej ojca, usunęłoby się tysiąc przeszkód...
Bo Austria nie żałuje obietnic; wiedząc jaki jest najczulszy punkt Marysieńki, już cesarz ofiarowuje się zrobić jej ojca księciem cesarstwa. Daremnie nowy ambasador francuski, biskup belowaceński, mityguje ją, że nie przystoi jej, Francuzce, przyjmować dla ojca — poddanego Ludwika XIV — niemieckiego tytułu, co by już było skandalem i jawnym zerwaniem z Francją; w długiej i dramatycznej rozmowie, którą biskup szczegółowo przytacza swemu panu, Marysieńka obstaje przy swoim, twierdząc iż „cała Europa“ śmieje się z Sobieskiego, że jego teść jest prostym szlachcicem.
Zamiast łagodzić tę ranę, czas zaognia ją coraz bardziej, zwłaszcza że charakter królowej staje się coraz bardziej drażliwy i despotyczny. Pycha jej — pisze ambasador — doszła do punktu, którego nie da się opisać; królowa nadużywa swojego wpływu na męża. A król Jan, w rozmowie z jeszcze innym ambasadorem, panem de Vitry — wedle relacji tegoż — oświadcza, że „co do niego, naprawdę czuły jest jedynie na chwałę i na wywyższenie rodziny swojej i rodziny żony“.
Sytuacja zaczyna być groźna: jasne staje się, że ta głupia sprawa może kosztować Francję utratę sprzymierzeńca, zmarnowanie kilkudziesięcioletnich ofiar finansowych i zburzenie całej polityki na Wschodzie. Ludwik XIV, mimo że wściekły na tę egzotyczną królowę, która w jego oczach jest wciąż jego poddanką i w dodatku pensjonariuszką, ugina się, zaczyna paktować. Proponuje zamianę: uczyni wszystko, ale nie dla ojca, tylko dla syna, dla królewicza Jakuba. Głuche milczenie. Król robi jeszcze krok dalej, ale niestety, równocześnie dwa kroki wstecz: jeżeli wszystkie warunki ścisłego przymierza z królem polskim będą uzgodnione, godzi się zamianować pana d’Arquien księciem i parem, zwłaszcza skoro mu zaręczą, że nigdy nie wróci do Francji, i pod warunkiem że królowa nie będzie żądała dziedziczności tytułu i jego natychmiastowej weryfikacji. Ale królowa — donosi ambasador — wcale się nie ucieszyła tą propozycją; skoro tytuł ma być niepełny (odrzekła sucho), niech się król Ludwik nie fatyguje; poczekają oboje z mężem aż król będzie mógł tytuł weryfikować i dopełnić wszystkiego naraz. Tak odrzekła królowa, „która ma zwyczaj przewodzić i mówić sama“; ale i król Jan potwierdził jej słowa, oświadczając, iż zaczekają, aż król Ludwik będzie mógł tytuł weryfikować przez parlament, „bo nie chcą być pośmiewiskiem Europy“. Czuć w tym lekcję Marysieńki! Daremnie Ludwik sumituje się królowej, że istotnie nie może w tej chwili weryfikować tytułu dla wielu przeszkód; gdyby je mógł wyjaśnić — pisze — z pewnością król Jan byłby zadowolony. Bardzo być może, iż rzecz przekraczała jego możność i że ten wszechwładny monarcha był w tym wypadku niewolnikiem stworzonych przez siebie formalności. Nic nie pomaga; jeszcze raz królowa kategorycznie odmawia, oświadczając, że honor nie pozwala przyjąć tytułu bez równoczesnej weryfikacji. To było w listopadzie r. 1682; w kilka miesięcy potem traktat z Austrią był faktem, a w niespełna rok armia polska ciągnęła na odsiecz Wiednia.

*

Wyodrębniłem tutaj ten jeden czynnik tak charakterystyczny, nie mając oczywiście zamiaru przypisywać mu wyłącznie zmiany kursu w polityce polsko-francuskiej. Stosunek „konieczności dziejów“ do ich przypadkowości, gra wielkich i małych przyczyn, to z pewnością najbardziej pasjonująca strona historii. „Gdyby nos Kleopatry był odrobinę krótszy, kula ziemska wyglądałaby inaczej“ — to jedna z najbardziej spopularyzowanych myśli Pascala. Toteż do noska Marysieńki powrócimy; na razie przeskoczmy kilka lat, aby dopowiedzieć jak się — w odmiennej co prawda formie — ziściły ambicje rodzinne tej kochającej córki.
Rzecz prosta, że wyprawa wiedeńska położyła kres jej nadziejom wywyższenia ojca we Francji. Stosunki dyplomatyczne Polski z Francją zerwały się na szereg lat. Cesarz, uzyskawszy od Polski wszystko co mu mogła dać, też nie kwapił się z nominacją starego hulaki na „księcia cesarstwa“. Nie mogąc się pogodzić z miernością stanu ojca, Marysieńka, nie wątpiąca nigdy o niczym, postanowiła zrobić go — kardynałem. Zawinęła rękawy i wzięła się do roboty. Męczyła papieży przez wiele lat. Puściła w ruch męża, licząc na to, że trudno będzie odmówić czegoś w Rzymie zbawcy chrześcijaństwa. Miała tam życzliwego człowieka, p. Forbin de Janson, eks-ambasadora francuskiego w Polsce, który Sobieskim zawdzięczał własny kapelusz kardynalski. Ten przygotował teren, urobił kolegów, przycisnął papieża, przedstawiając, że trzeba się śpieszyć, aby zdążyć z obleczeniem w tę godność pana d’Arquien, który liczył pod dziewięćdziesiąt lat. Względy, które paraliżowały Ludwika XIV w nadaniu mu tytułu księcia i para — wątpliwe życie, brak statku i powagi — tutaj szczęśliwie nie okazały się przeszkodą, a święcenia duchowne dla takich kardynałów z rekomendacji monarszej nie były wymagane. Z końcem r. 1695, kardynał Forbin de Janson donosi z radością królowi Janowi, że promocja jego teścia jest faktem dokonanym.
Jeżeli kolegium kardynałów łudziło się nadzieją, że ich sędziwy kolega nie będzie miał już czasu pojawić się w Rzymie, zawiedli się. Kiedy, po śmierci króla Jana, królowa-wdowa udała się w r. 1699 z liczną świtą do Rzymu aby osiąść w świętym mieście, towarzyszył jej ojciec, dziewięćdziesięcioletni kardynał d’Arquien, który miał jej tam przyczynić mało zaszczytu a sporo kłopotów.
W istocie, ten papa-kardynał stał się zmorą królowej. I tu miał być figurą śmieszną i pogardzaną, poniżającą swój strój i dostojeństwo. Bufon, żarłok, kobieciarz kręcący się wśród dworek swojej córki, trwoniący pieniądze, wiecznie w długach, wydawał dla fraucymeru ciągłe bale, maskarady, obiadki. Królowa była bezsilna wobec jego wybryków; nie mogła uzyskać nawet tego, aby się nie wałęsał po ulicach w kardynalskim kapeluszu i w purpurze, ku zgorszeniu i rozpaczy kolegów. Dożył przeszło stu lat, i ten dziurawy worek był przyczyną, że rządna Marysieńka wciąż była na stare lata w kłopotach finansowych.
Niechże ten finał wytłumaczy Ludwika XIV, że wolał ryzykować stratę jednego sojusznika, zmiażdżenie drugiego, ruinę swojej polityki, niż mieć taką figurę pośród swoich książąt i parów. Może przesadzał, może przeceniał wartość tych książąt i parów, których miał; ale podziwiajmy stałość, jaką okazał w tym złudzeniu. A z drugiej strony podziwiajmy wytrwałość Marysieńki w przeprowadzaniu swoich zachceń. Ostatecznie, trudniej jej było zrobić tego papę kardynałem, niż Sobieskiemu pobić Turków, do czego był przyzwyczajony. Toteż to jest prawdziwe uwieńczenie owej „arquienady“, której odsiecz Wiednia będzie poniekąd wspaniałym epizodem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.