Marzyciel (Reymont)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marzyciel |
Wydawca | Wydawnictwo Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1932 |
Druk | J. Rajski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Więc jakże to zrobić?
— Pojechać funiculaire’em na Vomero. Niedaleko stacji, na samej krawędzi góry stoi klasztor świętego Marcina i przytulona do niego mała terasa kawiarni. Stamtąd roztacza się najpiękniejszy widok na świecie! Zalśni się panu w słońcu cała zatoka aż po horyzont, zamknięty wyspami. Neapol będzie pan miał pod nogami. Wezuwjusz naprzeciw. A od Capri aż po Miceny olbrzymi, granatowy zwał gór poszarpanych zamyka przecudny kraj winnic, pinij, oliwek, zatopionych w słońcu i lazurze!
— Dziękuję bardzo. Nie wiedziałem, że pan podróżował, — rzekł ktoś z podziwem i jakieś ręce wzięły bilet i zgarniały resztę.
Józio uśmiechnął się melancholijnie, zapisał kredą na czarnym stole numer sprzedanego biletu, podniósł głowę i szepnął po francusku.
— Niezawsze sprzedawałem bilety!
Ktoś nachylił się gwałtownie, jakieś oczy błysnęły w okienku, i wyciągnęła się biała, ciepła ręka.
— Jakże mi pana żal!
Józio uścisnął dłoń i wytrzymał długą pauzę; zapatrzywszy się gdzieś daleko, jakby zbłąkany w zachwyceniu na lazurach zatoki, o której wspominał, wzdychał żałośnie, przegarniając jasne, kędzierzawe włosy.
Za okienkiem podniosły się gniewne głosy; przez zakurzone a miejscami pozaklejane szyby błyskały jakieś niespokojne oczy, twarze rozgorączkowane i nerwowe ruchy, cały tłum parł się do kasy, stukając coraz niecierpliwiej. Józio jakby się wreszcie przebudził, westchnął żałośnie i z melancholijnym uśmiechem wziął się do roboty; słuchał żądań, sięgał po bilety do wąskich przegródek, stemplował je, rzucał przed wyciągnięte dłonie, brał pieniądze, wydawał resztę, a wszystko robił szybko, spokojnie i z taką oszczędnością ruchów, jakby doskonale funkcjonujący automat.
A co chwila nowy głos rzucał mu jakąś nazwę stacji, co chwila nowe ręce wyciągały się z żądaniem, ale Józio tak je znał we wszystkich odmianach, że niektórym już zgóry wiedział, jaką dać klasę i dokąd; do wielu rąk uśmiechał się przyjaźnie, niektóre ściskał z uniżonością, od wielu trzymał się jakby zdaleka i z godnością, wielu udawał, że nie spostrzega, zaś od pewnych cofał się z obrzydzeniem, ale większość traktował obojętnie, jak szary, nic nieznaczący tłum, a tylko niekiedy, bardzo zresztą rzadko, gdy mignęły w okienku jakieś białe, pachnące rączki, przywierał do nich całującemi spojrzeniami.
I całą godzinę przez otwarte okienko wciąż się wyciągały ręce przeróżne, migając mu nieustannie przed oczami; były piękne i brzydkie, stare i młode, nieszczęsne i triumfujące, ręce-szpony i ręce-kwiaty, ręce do pieszczot i pocałunków, i ręce do kajdan…
Ostry świst rozdarł powietrze, zadygotały ściany, i pociąg już dochodził, gdy skończył się korowód rąk, a Józio wyjrzał na stację.
Śnieg padał wielkiemi płatami, gęsty i mokry, peron aż się mrowił rozszwargotanym tłumem, naczelnik w czerwonej czapce i w białych rękawiczkach spacerował uroczyście, żandarmi tkwili nieruchomo, wyprostowani, niby kolumny, podpierające ten dzień, posiniały i drżący od zimna.
Pociąg przystanął, zrobił się rwetes, trzaskały drzwi, ludzie rzucili się do wagonów, konduktorzy biegali, chłopak z gazetami wydzierał się wniebogłosy, a garson we fraku, z serwetką białą na gołej głowie, leciał wzdłuż wagonów z tacą, pełną szklanek, i wołał monotonnie:
— Herbata! Kawa i herbata! Herbata!
Józio przyglądał się wszystkiemu spokojnie, ale naraz, jakby ugryziony w samo serce, szepnął ze złością.
— I poco się to, psiakrew, włóczy po świecie!
Zazdrość nim szarpnęła, odszedł od okna i zajął się liczeniem kasy, a kiedy się znowu odwrócił, pociągu już nie było, tylko śnieg padał coraz gęściejszy, już się bieliły dachy magazynów i ziemia między lśniącemi, czarnemi niciami szyn. Nudnie było na stacji, druty telegraficzne jęczały rozpaczliwie, rezerwowa maszyna latała, jak oszalała, z rozdzierającym, przenikliwym świstem, gdzieś z pod magazynów rozlegał się głuchy i brzękliwy dźwięk popychanych wagonów, na piętrze u naczelnika zagadał fortepian i popłynęły gamy, młócone już bez końca i miłosierdzia.
Józio zamknął kasę i właśnie rozmyślał, co zrobić ze sobą do pośpiesznego, który przychodził dopiero za godzinę, gdy woźny przyniósł mu telegraficzną notę.
— „Przyjadę pośpiesznym, czekaj na stacji“ — przeczytał, zmiął i rzucił na ziemię.
— Zwali mi się na łeb, niewiadomo dlaczego! Nie prosiłem jej przecież!
Myślał gniewnie i poszedł do bufetu, ale i tam było pusto, i nudnie, za szafami grało w zechcyka paru kolejarzy, gęsto przytem popijając; popatrzył przez chwilę na grę i stanął bezradnie przed bufetem, przyglądając się błyszczącym szklanym kloszom i grupie butelek, ustawionych na środku dokoła sztucznej palmy.
Bufetowa, siedząca zboku przy małym stoliku, spytała żywo:
— Co panu nalać? Może piołun z kroplami? W sam raz na dzisiejszą pogodę.
— To już wolę czarną kawę i pani towarzystwo.
Usiadł po drugiej stronie stolika i zajrzał w robótkę, którą miała w ręku.
— Naturalnie patarafka — i dla księdza wikarego!
— Dla kogo innego… ale niech pan zobaczy, jaka śliczna…
— Rzeczywiście zachwycająca, trawka błękitna, gniazdko różowe, a ptaszki cynamonowe! Cudne, aż mi się chce kichać.
Podniosła oczy z takim wyrzutem, że się zmieszał.
— Jaki pan dla mnie niedobry, jaki niedobry! — wdzięczyła się kapryśnie.
— Ależ jabym dla osoby poświęcił już nie wiem co! — zawołał patetycznie.
— Nieprawda, ani nawet tycia! — Pokazała mu koniuszek czerwonego języka i, wsparłszy się obfitym gorsem o brzeg stołu, patrzyła wyzywająco.
— No, i cóż, panie Józiu? — zagadnęła po długiej chwili.
— Co? a poniedziałek już od samego rana, panno Marychno!
— I marzec od pierwszego marca! — Zaśmiała się, uderzając go włóczką. Za szafami wybuchnęła dosyć burzliwa sprzeczka i ktoś zawołał:
— Panno Marychno, cztery mocne z kroplami!
— I cztery małe piwa na przekąskę! — dorzucił jakiś grubszy głos.
Marychna zakręciła się przy bufecie, a pompując piwo, patrzyła w Józia, wzdychając przytem tak głęboko, aż pełny gors podnosił się jej pod samą brodę i trzeszczały wszystkie szwy i guziki, a po twarzy, omączonej pudrem i pełnej sinych pryszczów, przelatywały rumieńce.
Poniosła za szafy napoje i prawie w tej chwili zawrzeszczała piskliwie.
— No, jak mamę kocham, tak poprzetrącam! ręce przy sobie.
Buchnęły drwiące śmiechy, ktoś się zaszamotał, przewróciło się krzesło i wybiegła rozczerwieniona i zasapana, przygładzając rozburzone włosy. Brzydka była i śmieszna, głowę miała podobną do wytresowanego pudla: złote, ogromne koła w uszach, twarz okrągła, zadarty nosek, ukarminowane wargi i małe, podczernione oczki. Usiadła na dawnem miejscu z takiem westchnieniem, że aż pękła jakaś haftka przy staniku.
— Jak mamę kocham, ale z pana ciężki frajer — ozwała się z przekąsem.
— Że zawsze ręce trzymam przy sobie, co? — Irytowały go już te przymówki.
— Także coś! — Obraziła się, lecz po chwili, obrzucając go melancholijnem spojrzeniem, zaszeptała gorąco: — Pan — to jak drewno… ludzie giną przez pana… tęsknią… a pan nic nie widzi… i zawsze tylko sam, z temi książkami…
Roześmiał się wesoło i rzekł, pochylając się ku niej.
— Ale zato dobrze wiem, co się dzieje na stacji. Wiem nawet, co wczoraj za szafami mówił do pani Adam… Wiem także, że była pani bez gorsetu…
— Także wymysł! Ci mężczyźni to gorsi — już nie wiem od czego! Plotkują tylko po biurach! — Zaperzyła się, ale, by zmienić niemiły temat, zawołała:
— Wie pan, pułkownikowa znowu wypytywała się o pana!
— Mało to ma w pułku oficerów!
— Ona podobno deńszczyków zmienia co miesiąc… nie może sobie dobrać…
Przyszło na wódkę dwóch maszynistów i Marychna znowu stanęła za bufetem. Józio popijał wyziębłą kawę i patrzył przez okno na pociąg towarowy, przesuwający się przez stację, niby długi wąż o białym, zaśnieżonym grzbiecie. Od bufetu roznosiły się strzępy rozmów i brzęk kieliszków.
— Naprawdę nie boi się pani sama w łóżeczku, naprawdę?…
— Bo pójdę sobie… jak mamę kocham… jeszcze kto usłyszy…
Za szafami znowu zawrzało, ktoś bił pięścią w stół i zapalczywie dowodził.
— A ja ci mówię, że szachrujesz. A ja ci mówię, że jak jeszcze raz mnie oszukasz, to ci buzię przenicuję na amarantową stronę!
— Gadaj zdrów, ale przegrane koniaki postaw. Panno Marychno!
— Chodźmy, nie można się wtrącać do przyjacielskiej rozmowy! — Zaśmiał się jeden z maszynistów i wyszli na zaśnieżony peron.
A w tejże chwili rozwarły się szeroko drzwi od podjazdu, zabrzęczały pospuszczane szable i dwóch młodzianów maszerowało równym i jakimś twardym, bojowym krokiem prosto na bufet.
Panna Marychna przypudrowała sobie twarz za palmą, przesunęła czemś po wargach, że trysnęły namiętną purpurą, wyniosła pierś nad klosze i przekąski, kieliszki postawiła na tacy i, sięgając po butelkę, czekała.
— Dwa większe, czyste! — Mówiła ze słodkim uśmiechem, błyskawicznie nalewając.
Wypili.
Nalała po raz drugi, wodząc po nich zabójczemi oczyma.
Wypili.
Nalała już automatycznie, nie wypuszczając butelki z rąk.
Wypili.
Chciała lać po raz czwarty, ale jeden z młodzianów zakomenderował:
— Dawolno!
Panna Marychna z godnością odstawiła butelkę, a młodzieńcy, wsparci o bufet, długo wodzili ciężkiemi oczyma po rozstawionych przekąskach.
— Sielodka jest? — zagadnął któryś, wpatrując się ponuro w jej gors.
Podsunęła mu talerz z czarującym uśmiechem.
— A świeży kawior jest? — Głos mu brzmiał, jakby przesiąknięty łzami.
Otworzyła puszkę, przysunęła talerz i zatopiła łyżkę w szarej masie.
— Całą porcję, dobrze? A może przyprawić z cebulką i oliwą?
— A riabczyki jest? — pytał, jakby jej nie słysząc.
— Może być wszystko, co tylko panowie zamówią! Jan! — Zawołała za szafy.
Garson we fraku już się kłaniał, podając długą, białą kartę.
— A Szato-Lafit jest? — wypominał wciąż tym samym płaczliwym głosem.
Garson podał inną kartę, a młodzieniec zapatrzył się w przestrzeń i rzekł ponuro:
— Dobrze, tak podawaj stakan czaju s limonom!
Marychna wzgardliwie wzruszyła ramionami, garson osłupiał, a oni odmaszerowali równym krokiem do bocznego stolika.
Józio parsknął śmiechem i podniósł się, bo już czas było na pociąg, gdy weszła jakaś para podróżnych. Tragarz niósł za nimi wspaniałe walizy, Józio został jakby przykuty do miejsca, tak go oczarowały: były płaskie, skórzane, okute miedzią na kantach i oblepione różnokolorowemi adresami hotelów. Spacerując po sali, dojrzał coś, co go wprowadziło w osłupienie, że patrzał w zachwycie na ich cudaczne, szare palta, podobne do nocnych koszul, fałdzisto spadających do samej ziemi.
— Niesłychane! Nadzwyczajne! — kontemplował, a gdy zasiedli przy ogólnym stole do herbaty, krążył dokoła, pożerając ich oczami podziwu, nadto posłyszawszy, że mówią po angielsku, prawie zdrętwiał z rozkoszy.
— Anglicy! Prawdziwi Anglicy — opowiadał znajomym po sali.
A poczekalnia napełniała się coraz bardziej, gdyż na pośpieszny zbierało się codziennie całe towarzystwo z miasta, jakby na uroczyste nabożeństwo. Co chwila jęczały na podjeździe dzwonki sanek i ktoś wchodził do sali, co chwila rozlegały się głośne powitania i wzmagał się gwar rozmów i śmiechów. Przy bufecie zadzwoniły kieliszki, sapała pompa od piwa, i panna Marychna, świeżo upudrowana, z wypiętym dumnie gorsem, czujna na każde skinienie, bezustannie rozdawała wódkę, przekąski, czarujące uśmiechy, piwo i spojrzenia powłóczyste.
Zaś po sali roiły się grupami wspaniale rozwinięte matrony, eteryczne dziewice, wiotkie podloty, zwycięsko podkręcone wąsy, dostojne brody i jeszcze dostojniejsze obwisłe brzuchy, obrzucając się nawzajem oczami i dyskretnemi, zjadliwemi uwagami.
Rozpuszczone szable tłukły się zuchwale po kamiennej posadzce, gdzie niegdzie wybuchały perliste śmiechy, z pod białych woalów strzelały zabójcze spojrzenia, niepokojąco szeleściły jedwabne halki, powiewały fantastyczne pióra u kapeluszy, z wybielonych twarzy krwawiły się wyzywająco usta, gięły się smukłe figury, aż trzeszczały gorsety, i coraz częściej przelatywały jadowite słowa i dowcipy, gdyż grupowano się wedle stanowisk i wrogo, zgóry a niedbale, mierzono się oczami.
Mdły zapach perfum, cygar, zwietrzałego piwa i wilgotnej pary unosił się w powietrzu.
W sali zrobił się jakby wielki raut, że nawet dosyć liczni podróżni przesuwali się lękliwie pod ścianami, zasiadając po kątach na walizach i tłumokach, bo wszystkie krzesła i kanapy już były pozajmowane przez dostojne towarzystwo, które, nasyciwszy się plotkami, zwróciło łaskawą uwagę na nieznajomą parę, a po ścisłej lustracji, sama pani prezesowa zawyrokowała.
— Bardzo dystyngowani, muszą być z arystokracji.
— To są Anglicy! — objaśniał Józio uniżenie.
— Jakaś lordowska para, jakby z powieści Miss Crafford! — zauważyła prezesówna, wielce wykształcona na dodatkach powieściowych Bluszczu.
— Istotnie, nawet piją herbatę i jedzą chleb z masłem.
— We wszystkich powieściach angielskich wszyscy piją herbatę ze śmietanką i jedzą grzanki z masłem, — wtrącił nieśmiało Józio, ale, spiorunowany wzrokiem prezesowej, cofnął się, przerażony własną zuchwałością.
— On podobny do młodszego syna z „Jaskółki“ miss Braddon, pamięta mama? Ale to z pewnością jakaś romantyczna para! — szepnęła ciszej.
— Idzie pan Raciborski, to powie, skąd się tu wzięli ci Anglicy.
Ogromny, siwy szlachcic w szarej bekieszy, w szarej czapie i z czarnemi wąsami, groźnie sterczącemi, pocałował prezesową w rękę i mruknął zgryźliwie.
— Oni są tacy Anglicy, jak ja Yorkshire!
Posypał się na niego grad pytań, przetrzymał misterną pauzę i rzekł ciszej:
— Ten lord — to Walek Miętus, syn mojego dawnego kowala!
Wszyscy osłupieli, tylko prezesowa upierała się przy swojem.
— Ale ona — to z pewnością jakaś lady, z pewnością…
— Ta lady Kaśka — to córka mojego kucharza! Romantyczne, co! Jak Pana Boga kocham, nie maluję, lecz mówię szczerą prawdę. Przyjeżdżali do rodziny, a teraz wracają do Ameryki. Znam ich oboje od pępciów. Temu lordowi nieraz, panie dobrodziejski, sprawiałem wnyki, aż trzeszczało, a lady pasała nam gęsi! Jak Pana Boga kocham! Od bydła uciekł we świat, a teraz wielki pan. Chamy górą, niema co! Nie przystępuj bez kija…
A chociaż szlachcic znany był z koloryzowania, uwierzono mu jednak i, jakby mszcząc się za zawód, patrzano ze wzgardą na tę parę i odwracano się do niej plecami, a prezesowa powiedziała bardzo głośno:
— Naturalnie, byle parobek, jak ma pieniądze, może udawać lorda.
Tylko Józio ucieszył się z tego odkrycia i chciał się z nimi poznajomić, ale woźny przyleciał po niego i musiał iść do kasy.
I znowu stał przy swojem okienku, i znów najrozmaitsze ręce wyciągały się po bilety, padały prędko nazwy stacyj, brzęczały pieniądze, trzaskał monotonnie stemplujący aparat, i Józio znowu pracował, jak automat.
Nie miał nawet czasu wyjrzeć na pociąg, więc, załatwiwszy ostatniego pasażera, z przyjemnością przeciągał spracowane kości, gdy wsunęły się znajome ręce w pocerowanych, czarnych rękawiczkach.
— Słowo daję, nie miałem czasu wyjść po ciebie — tłumaczył się skwapliwie.
Frania wsadziła w okienko twarz zarumienioną.
— A kuku! Mogę zostać, co? Spotkałam tych bubków z linji, powiedzieli, że pan w Warszawie, chcieli mnie zmanić do siebie, ale — niema głupich, mają na trzech jedną kołdrę i dwa sienniki! Strasznie się cieszę, że pana zastałam!
— Dużo masz czasu? — pytał trochę niespokojnie.
— Czy ja mam dużo czasu! — parsknęła śmiechem. — Ależ będziemy się bawili, dokąd pan tylko zechce! Muszę przecież nieco oporządzić sierotę…
— To masz klucz! Przyjdę dopiero po ekspresie. Spirytus stoi za szafą, maszynka w kominie, a herbata i cukier tam, gdzie zawsze, a może chce ci się jeść?
— I jak! jechałam na glanc bez jednego grdynia. Wie pan, wyleli mnie z pociągu, wsiadł łapacz i bali się brać mnie na gapę. Musiałam czekać na drugi pociąg. Niech pan prędko przychodzi, moje śliczności. Franka tak prosi…
Wdzięczyła się, ale nagle chwycił ją suchy, ostry kaszel, aż się zaniosła.
— Znowu jesteś zaziębiona! Masz trochę gotówki, kup co na kolację.
Wykaszlała się i, obcierając oczy, mówiła napół z płaczem:
— Doktór radził mi wyjechać na parę miesięcy do Zakopanego, powiada, że to z nieporządnego życia. Wesoła małpa, co? I jabym potrafiła wylegiwać się po całych dniach, jak te klępy na stacjach! A może się na mnie złożą moje facety! — wybuchnęła naraz długim, drwiącym śmiechem. — Dostanę, ale chorobę i bezpłatny przejazd do szpitala — rzuciła ciszej, i odeszła.
Józio spojrzał na nią ze współczuciem, zamknął kasę i zabierał się do pisania, ale spostrzegłszy szlachcica na peronie, kiwnął na niego, przyszedł zaraz i chętnie, gdyż i tak całe dnie wałkonił się, przesiadując na stacji.
— Czy to prawda, co pan klarował o tych Anglikach?
— Najprawdziwsza. Macie papierosa? bo zapomniałem swoich w domu. Może się pan przekonać, jeszcze siedzą na sali, czekają na ekspres! A jakże, lord-Miętus jeździ tylko ekspresami! Wspominał, że po drodze wstępują do Nizzy na parę tygodni, bo lady Kaśka czuje się nieco zmęczona naszym dzikim klimatem! Uważa pan dobrodziejski! Ha! ha! ha! — aż się pokładał ze śmiechu na ceratowej kanapce.
— To mówił pan z nimi?
— Wczoraj, w cukierni. Oko mam niechybne i poznałem ich, jak tylko weszli. Myślę sobie, korona mi z głowy nie spadnie, jak się przywitam, podchodzę tedy i mówię prosto z mostu: Walek, jak się masz chłopcze?… Parsknął mi śmiechem w oczy, poklepał po ramieniu i powiada najspokojniej:
— Niezgorzej, ale z tobą, Kaziu, coś ciężko, podobno już wyprzęgłeś!…
Dziw, że mi się bebechy nie przewróciły, myślałem, że mnie zła krew zaleje, a ten, jakby nigdy nic, przedstawia mnie swojej żonie i podaje krzesło. Cóż miałem robić? Awantura z chamem i w miejscu publicznem! Myślę sobie, djabli wiedzą, może to takie amerykańskie obyczaje, niech go tam drzwi ścisną. Usiadłem, opowiedział mi swoją historję, powiadam panu, to przechodzi wszelką imaginację! Od robotnika zaczynał, a teraz bogacz, miljoner! Po angielsku mówi, jak z nut, po francusku ekspedite, gębę rozdziawiałem, jak cielę na kościelne wrota! Taki Miętus, taki prosty parobek, panie dobrodziejski! A lady Kaśka, powiadam panu, dama, prawdziwa dama! Gęsi, panie tego, u mnie pasała, a omal nie pocałowałem jej w rękę! Poszliśmy na kolację, postawił białego, postawiłem i ja po staremu jedną i drugą kapkę, trudno, bydło u mnie pasał, a ja, panie tego, z postępem…
Józio uśmiechnął się jakoś dziwnie, szlachcic naraz zrobił srogą minę, wziął z pudełka garść papierosów i rzekł z głęboką, szczerą goryczą:
— Ale za tę konfidencję srogo zapłaciłem! Wyobraź pan sobie, co mi ten cham zaproponował, gdyśmy już nieco podchmielili.
Józio podniósł na niego zaciekawione oczy.
— A to, ni mniej — ni więcej, tylko, że mi daje posadę u siebie, w Ameryce! Posadę dyrektora stajni! Powiada, szlachta polska zna się na koniach! Uważa pan! Ja dyrektorem stajni jaśnie wielmożnego Miętusa, ja!…
Józio zaczął się śmiać.
Szlachcic zerwał się z kanapki, ujął go za klapę i wzburzony zakrzyczał:
— Pan jesteś Józef Pełka, syn pana Ambrożego Pełki z Wolicy?
— No, tak, a w dodatku pomocnik kasjera i parob kolejowy… — ironizował.
— Więc pytam się, coby pan odpowiedział takiemu chamowi, co?…
— Pocałowałbym go w rękę i błagał, żeby mnie wziął choćby za pastucha… Byle tylko pojechać daleko, jak najdalej i jak najprędzej! — wybuchnął niespodzianie.
Szlachcic poczerwieniał, nabrał nową garść papierosów i, otwierając drzwi, rzekł, ledwie już dysząc z wściekłości:
— To pocałujże go pan w nos! Tfy, z taką szlachtą.
Ale Józio nie słyszał, ni nawet zauważył jego wyjścia, ogarnięty nagle zbudzoną tęsknicą ucieczki gdzieś, w świat szeroki… Siedział nad papierami, jak martwy, patrzył w mrok rozdrgany, opadający śniegiem, i olśnioną duszą unosił się na skrzydłach tęsknoty, leciał cichemi miotami błyskawic coraz dalej, na wszystkie lądy, na wszystkie morza, w nieskończoność!
— Jesteś! Znowu jesteś! — jęknął naraz, zrywając się jakby do ucieczki, zakręcił się po pokoju, bezwiednie ubrał się w palto, włożył czapkę i padł na kanapę, zmożony bolesną męką marzenia.
Pociągi przelatywały z hukiem, aż dygotały ściany i brzęczały okna, mrok wsączał się do pokoju, mrok szary, posępny i przejmujący zimnem, a Józio wciąż leżał, marząc bezładnie o krajach dalekich, o morzach, nieobjętych wzrokiem, o miastach wspaniałych i cudach niewypowiedzianych.
— Wyszedł ekspres! — zbudził go jakiś głos i trzask zamykanych drzwi.
Z największą przykrością znowu otworzył kasę i, jak zwykle, wyjrzał na olbrzymią halę. Była najzupełniej pusta, tylko przed wagą piętrzył się stos czarnych, płaskich skrzynek, okutych mosiądzem na kantach.
— Dokąd idą? — rzucił wagowemu.
— Jeszcze niewiadomo. Ale to jakieś zamorskie, pewnie z Ameryki.
Wyszedł, aby się im zbliska przyjrzeć, i z jakiemś dziwnem wzruszeniem odczytywał na nich nazwy miast dalekich.
— New York! Vancouver, Hong-Kong. To kufry okrętowe, przejechały z pół świata! — tłumaczył wagowemu. — Idą na sam spód i muszą być ściśle upakowane, żeby się w drodze nie przesuwały. Vancouver — Hong-Kong! — powtarzał z czułością jakby te wyśnione, czarodziejskie słowa.
— Kobè Hong-Kong! — myślał, powróciwszy na swoje miejsce przed kasowe okienko, i poił się samym wdziękiem nazw, i kołysał w rozmarzeniu, gdy wysunęły się ku niemu jakieś nieznane ręce w szarych rękawiczkach i za szybami zamajaczyła twarda, wygolona twarz Amerykanina. Podawał bilety do stemplowania, żądając przytem jakiejś informacji.
Józio bardzo uprzejmie odpowiedział mu po angielsku.
— Jestem Polak, nie potrzebuje pan sobie wykręcać języka! — przerwał mu szorstko.
Na szczęście, wagowy zawołał bocznem okienkiem.
— Nizza! Sześć miejsc! Dziewięćset pięćdziesiąt ośm!
Józio obliczył i wymówił jakąś cyfrę bardzo zmatowanym głosem.
Amerykanin zapłacił, a zgarniając resztę, niedbale odsunął rubla.
— Upewniam pana, że zupełnie dobry!
— To dla pana.
— Nie jestem tragarzem i napiwków nie biorę! — syknął głęboko obrażony.
— Djabli wiedzą, kto u was bierze lub nie…
— Niech pan uważa i daje tam, gdzie się po to wyciągają ręce.
— A któż u was nie wyciąga ręki! — zaśmiał się ironicznie.
Józio wytknął głowę przez okienko i krzyknął wzburzony to tragarza:
— Michał! ten pan zostawił dla was rubla.
Amerykanin zawrócił i, wyciągając do niego rękę, rzekł bardzo serdecznie:
— Przepraszam pana, nie wiedziałem… Nie chciałem pana obrazić…
Józio chętnie dał się przeprosić, Amerykanin wydał mu się tak miłym człowiekiem, że rozmawiał z nim z przyjemnością, prosząc go wkońcu o adres.
— Wybiera się pan do Ameryki?
— Marzę o tem od wielu, wielu lat. Może nawet wkrótce wyjadę…
— Dobrze pan zrobisz, pluń pan na Europę i uciekaj, póki czas. Zrobiłem to samo i wcale nie żałuję. A co pan umie?
— Skończyłem sześć klas gimnazjum, umiem parę języków.
Amerykanin roześmiał się bardzo wesoło i bardzo ironicznie.
— Ale czy umiesz pan co robić?
— Robić? ależ ja nieraz muszę orać na służbie po szesnaście godzin dziennie, to chyba dosyć ciężka praca?
— Naturalnie, że i to praca, bezwątpienia. — Przytakiwał nieco chłodniej, wręczył mu swój bilet z adresem i uścisnął dłoń, gdyż pociąg już nadchodził. Józio długo i z pewnem nabożeństwem przyglądał się adresowi.
— Kto wie, może zajrzę i do Ameryki! Ciekawy kraj! — myślał i już roił o gwarnych, olbrzymich miastach, już słyszał huk nieprzeliczonych fabryk, już mu zamajaczyły nieprzejrzane równie Far Westu, już płynął oceanami, przedzierał się przez bory, przez góry, pokryte wiecznemi śniegami, przez rzeki i pustynie, doznawał tysiąca przygód i czuł tysiące upojeń i rozkoszy.
Ekspres wleciał na stację, niby koń rozhukany, i niby koń, wstrzymany potężną dłonią, osadził się na miejscu. Olbrzymie pulmany świeciły wszystkiemi oknami, kilkanaście osób wyglądało z wagonów.
Józio zamknął kasę i wyszedł na próg przyjrzeć się podróżnym.
— Jakoś pusto dzisiaj! — zwrócił się do nadkonduktora.
— Gdzież tam, nabite, ani jednego wolnego miejsca! Jaśnie państwo ucieka do ciepłych krajów! — dodał ironicznie, biorąc w zęby gwizdawkę.
— Wcale się im nie dziwię, że wolą Nizzę i Monte-Carlo, tam ciepło…
— A czy naprawdę tam cieplej, niźli u nas?
Józio roześmiał się pobłażliwie i prędko mówił:
— Człowieku niewierzący! Tam, w miesiącach zimowych, średnia temperatura dochodzi trzynastu stopni ciepła, to dosyć, nieprawdaż? A dołóż pan do tego morze, zawsze błękitne, niebo bez chmur, wyniosłe palmy, olbrzymie plantacje kwiatów i najpiękniejsze w Europie wybrzeża.
Nadkonduktor wyjął z ust gwizdawkę i szepnął z podziwem:
— Nie wiedziałem, że pan zna te miejscowości.
— Lepiej, niźli tę zgniłą dziurę! — wzgardliwym gestem wskazał stację. W pulmanie opadła szyba i Amerykanin zawołał do niego:
— Good bye!
— Good bye! — odkrzyknął, podchodząc śpiesznie pod okno.
Uścisnęli sobie ręce, lady Kaśka skinęła mu głową, świst maszyny rozdarł powietrze, i pociąg ruszył zaraz, z miejsca nabierając ostrego pędu. Józio szedł wraz z nim kilkanaście kroków, ostentacyjnie wymachując kapeluszem.
— Pan ma ciekawe znajomości! — zauważył z pewną ironją zawiadowca. Józio, uśmiechając się smętnie, odpowiedział jakoś niedbale, odniechcenia.
— Poznałem ich kiedyś w Paryżu czy też na Rivierze…
— Cóż, nie przejeżdżała jeszcze ta pańska nieznajoma księżniczka?…
— Mam pewne wiadomości, że przyjedzie w tych dniach! — odwrócił oczy, gdyż zawiadowca uśmiechał się dziwnie, jakby drwiąco.
— Ale pan ma szerokie stosunki! — ściągał uroczyście białe rękawiczki.
— Dosyć, przecież kolej nie jest dla mnie całym światem!
— Mnie to nawet dziwi, że panu się chce służyć! — drwił już otwarcie, ale Józio, nie zważając na przycinki, ozwał się melancholijnie:
— Może już niedługo, może nawet prędzej, niźli pan przypuszcza.
— Ale tymczasem, niech pan przyjdzie do nas na herbatę i małego preferka. Będzie i panna Irena! — uśmiechał się znacząco.
— Bardzo żałuję, ale już się komuś na dzisiaj obiecałem…
— Naturalnie prezesowej! — dodał złośliwie: — Swój zawsze ciągnie do swojego…
— Niechże pan wie, że nie ciągnę do nikogo i nie zabiegam o niczyje względy. — Zawiadowca raptem zesztywniał i zmienił ton na przykro urzędowy.
— Ale na pośpieszny otworzył pan kasę o całe dwadzieścia minut za późno! Pasażerowie robili mi awantury!
— To niech pan złoży na mnie raport, a monity daje swoim pomocnikom! — odpowiedział porywczo, i rozeszli się w gniewie, co im się zdarzało bardzo często.
Józio śpiesznie zdał służbę, a mijając oświetlone okna kancelarji zawiadowcy, który siedział we władczem odosobnieniu, szepnął zirytowany:
— Stary cymbał!