Maski. Literatura, sztuka i satyra (Z. 15, 1918)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Tytuł Maski. Literatura, sztuka i satyra
Podtytuł Zeszyt 18, 1918
Wydawca Zrzeszenie Literatów Polskich
Data wyd. 20 maja 1918
Druk Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KRAKÓW · 20 · MAJA · 1918 ZESZYT · 15
MASKI
LITERATURA · SZTUKA · I · SATYRA


ST. WYSPIAŃSKI WITRAŻE WAWELSKIE: ZAWISZA CZARNY.
(Ze zbioru Włodzimierza Żuławskiego.)



EL GRECO GRUPA LAOKOONA
LUDWIK EMINOWICZ.
PRZED BITWĄ.
Z poematu »Waryacye«.

Stoję pod bronią, w zapasowym rzędzie,
a potem pójdę tam, w strzeleckie rowy,
i może zginę i serce nie będzie
czekać przyszłości, w której odgaduję
przecudny wybuch tworzącego szału
mojej poezyi… — —

Głucho postukuje
rój karabinów maszynowych w dali,
a tu, w pobliżu, jakiś nurt pomału
nasuwa fale na nadbrzeżne piaski,
a każda fala rubinem się pali…

Ach zachód słońca? Jakże świetne blaski!!

Oto jest słońce złotem stające
w gromadzie chmur,
jak w chórze płaczek, co są milczące
i niemym ruchem stwarzają wtór… —
świeci za wodą, za smukłą jodłą,
przez fioletowe oddaleń mgły: —

Poezyo!!! Może to TY?! —
Cóż cię przywiodło?
Wstałaś za nieboskłonem,
idziesz przez krwawe zorze,
idziesz, pożegnać może
na bór przed skonem…
Żegnać mnie? Ha!
Jawisz się gestem
w obłoków tle…
A jednak, nie!
Ty=ś tam, gdzie ja,
wszak Tobą jestem!…
Tak, tak, jesteśmy, nie jesteś poza mną…


Tyś moją zjawą w sercu wytężoną,
żywą, tętniącą, niekłamną…
Otom Cię rzucił tam, za własne łono,
halucynacyą ukochaną, drogą…
Stajesz przed mną, jak żywa osoba…
Och, nerwy wiele mogą,
robią, co im się podoba
w chwili serdecznej biedy… — —

Pamiętam, kiedy
raz pierwszy w życiu,
przy tęten biciu,
gdy twórczy płomień tlił wewnętrzne ciemno
najrzewniej moja stanęłaś przede mną,
jako przy nocy staje wczesny dzionek…
Wziąłem=ć za rękę — znikłaś w jednej chwili —
spojrzałem bacznie, czy mnie sen nie myli:
w ręce mi został złocisty pierścionek.
Dałaś mi go w darze
Ty, a z Tobą w parze
Moja Ukochana
w zaręczyn dzień.
Niech miłość wasza będzie pochwalona,
pierścieniem waszym przestrzeń pozłacana
zwiera się kręgiem zawrotnych lśnień… —

Przyszłaś przed bitwą… — — Wstaje myśl szalona:
kto z nas jest twórczą istotą jedyną —
ja? Ty, poezyo? czy też Ty, dziewczyno?
Niekiedy zmysły rozróżnić nie mogą,
kto jest, kto nie jest, kto żyje za kogo…
Tylko to złoto w chmurach, zew ognia skrzydlaty
świeci, jak odblask owego pierścienia,
któryście dały przed laty
a obiecały na progu istnienia… — —

Lecz nie poezyo, nie!
‹Gromada chmur się gnie…› —
nie jestem Tobą, Ty nie jesteś mną…
Jedynie czasem, gdy mi nazbyt smutno,
gdy oczy walczą z mgłą
zwątpienia przeokrutną,
zakołysany żałobą,
milczeniem tłumiąc rany,
zwiduję sobie,
że jestem kimś, co bardzo zapoznany,
że jestem Tobą,
bo łączę w jedno dole nasze obie
i w poniżeniu czuję własne piękno,
przed którem kiedyś ludzie kornie klękną.

Więc, oto wsparty na tym karabinie,
stojąc na straży
w zachodzie słońca, co się dumnie żarzy
w gromadzie chmur, nim przeraźliwie zginie,
myślałem sobie przed chwilą, przez chwilę,
że ona kula, co mnie ku mogile
rzuci, jak piorun, i Ciebie położy
w grób, przy poświacie zorzy,
że jednym ciosem razem mnie i Ciebie
zagrzebie granat w tej tu polskiej glebie
i rozwiejemy się w nicość na zawsze,
w chwili, gdy słońce staje się najkrwawsze…

Lecz to szalona jakaś myśl — zaiste,
przeszła już z serca w te łuny ogniste.
Została tylko ta troska jedyna,
co pocznie moja kochana dziewczyna,
i co Ty zrobisz, poezyo kochana!…

——————————
Pierścieniem waszym przestrzeń wyzłacana…

——————————



KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER.
WALKA.
POWIEŚĆ

C
Chwilami cała ucieczka wydawała jej się czemś niepodobnem do uwierzenia. Rzuciła się przed siebie istotnie bez pamięci. Powzięty wewnątrz plan zaczął płonąć jej w głowie, palić się, odurzył ją. Jej wola rozgorzała pośpiechem. Wybrała stronę, o której wiedziała, że jest na daleką przestrzeń pustą. Obawiała się natrafić na mieszkania ludzkie, zwłaszcza z końmi, ale pierwszymi ludźmi byli przewoźnicy promu, którzy nocowali w spokojnej zatoce. Nadjechała po miękkiej murawie cicho z rewolwerem gotowym, ale ci ludzie, zbudzeni nagle, przelękli się tylko, wzięli ją bowiem wraz z końmi za widmo. I teraz, sterując długiemi wiosłami, jeden z tyłu promu, drugi na przedzie, rzucali do siebie od czasu do czasu pomruk, w którym było przypuszczenie, że może fakir wszystkomogący ich omamił. Dopiero gdy konie poczęły jeść siano, a ona chleb z serem i czekoladą, uspokoili się co do tego.
Dokąd płynęła? W głąb rzeki. To była jedyna odpowiedź. Żyła dotąd w głąb życia, które stało, jak nieruchoma woda, jeziora — — nagle puściła się z prądem. Co nastąpi: nie mogła sobie wyobrazić. Wydarła się z obcęgów w zaciętości i porywie.
Niemniej, gdy prom spływał z falami, przejmowały ją dreszcze, dreszcze niepokoju i lęku, które napadały na nią mimo oporu i odporu. Lecz klamka była zamknięta — szeroka rzeka piosła ją. Mijała brzegi bujne i kwieciste z oddali, lub orosłe lasami biegnącemi wzdłuż brzegów i schodzącemi aż do wody. Mijała wysepki małe, zielone, lub kamieniste, z których przypatrywały się jej ptaki na wysokich nogach, lub zrywały się chmarami do lotu. Co czuła, to to, że jest opiekunką koni i że te konie jej ufają. To hartowało w niej energię. Wywiodła je, nie mogła im dać przepaść. Czasem wydawało jej się, że spoglądają ku niej jak dzieci.
Przyglądała się dwom Hindusom, którzy kierowali promem i którym obiecała zapłatę za opuszczenie stanowiska i puszczenie się z nią wzdłuż rzeki. Byli to ludzie młodzi, widocznie bardzo biedni, o sympatycznym wyrazie twarzy. Gdy na szeroko, na kształt jeziora rozlanej wodzie, siedli, aby się posilić, dała im po parę tabliczek czekolady, co ich ujęło i obie strony ośmieliło. Powiedziała im, że jest konnojeźdźczynią z wielkiego cyrku, że się popisywała prywatnie u maharadży i bogatych właścicieli ziemskich, a nawet wymieniła zamek Frangipani, o którym słyszeli; opowiedziała, że chcąc uniknąć kosztów i trudów kolei, a zwłaszcza znużenia transportem dla koni, postanowiła jechać, o ile się da, wolnem powietrzem. Oni się dziwili, że jedzie sama i bez rzeczy, a nawet obroku; opowiedziała, że jej służba okradła ją i opuściła w drodze. Oburzyli się. Ale to nie byli Hindusi? Nie, niebyli.
Pozwoliła im zbliżyć się do koni i poklepać je po łopatkach, oświadczywszy, że droższe jest jej życie i dobro jej koni, niż jej własne. Opowiedziała, że się nazywają Alfa, Beta, Gama, Delta. Zaczęli się śmiać, bo jednego ojciec, a drugiego brat nazywali się Gama. Jeden się spytał, czy to dlatego, drugi go mocno skarcił, że jest taki głupi. Dodała, że gdyby kto chciał krzywdę zrobić któremu z koni, toby zginął z jej ręki, a gdyby powiedział brzydkie słowo, toby dostał rajtpajczem. Pochylili głowy w milczącem posłuszeństwie. Przyszło jej do głowy, że możnaby w danym razie tych ludzi młodych, zdaje się bardzo uczciwych, silnych i zręcznych, wziąć do służby. Na propozycyę przystali z radością, ślubując na wyprzódki wierność i posłuszeństwo. Woleli to, niż wracać, starać się o nowy prom, przewozić ludzi za lichą opłatą i tłómaczyć się w gminie, że ich woda podczas snu zniosła. Obaj byli muzułmanami: jeden nazywał się Ali, drugi Jussuf.
Tymczasem na brzegach poczęły się ukazywać wioski. Niedługo prawdopodobnie żegluga promem stanie się niemożliwą. Trzeba było wylądować i „rozpocząć awanturę“. Postanowiła, że będzie uchodzić za okradzioną konnojeźdźczynię z cyrku z dwoma przynajętymi ludźmi, postara się dostać do portu morskiego i ucieknie do Europy.
To było jednem z jej panieńskich marzeń. Była przecież Europejką z pochodzenia. Czytane ukradkiem przed ojcem, a zdobywane u angielskich guwernantek powieści ukazywały jej ten świat jako ziemię romansu, pełni życia, niekrępowania się w użyciu. Chciała dostać się tam i rzucić się w wir cywilizowanych wielkich miast europejskich, na wielkie salony, w wielki świat złota i klejnotów, któremi pulsowało gorące życie, podczas gdy to bogactwo, które dotąd widziała, martwe było i zimne. Wpaść tam powinna była jak meteor. Rysował jej się plan prosty: przybierze jakiekolwiek nazwisko i ze swemi czterema końmi i dwoma Hindusami wstąpi do pierwszego spotkanego cyrku, gdyż to był najłatwiejszy sposób ukrycia się i „naturalnego wyglądu“, dobije się do morza i jako zagadkowa, tajemnicza amazonka cyrkowa pojawi się w Londynie, Paryżu, czy Petersburgu. Hrabianka Sodawasserburg, albo córka paszy, Fatima „la Bella“, jak babka, w ciemnogranatowej amazonce z lamparcią skórą przez ramię i szmaragdową bransoletą. Co za zjawisko! Co za rozgwar naokoło, podziw, zajęcie się — — co za powodzenie… Co by to było? Takich koni i takiej amazonki nie widział świat… Żadne pismo sportowe, a miała wszystkie, nie wspominało o podobnej.
Tymczasem zabieliły się kamienice małego miasta, ukazały, się łodzie i statki. Rozkazała skierować do brzegu i przybić przed miastem dosyć daleko, aby prom mógł zostać niezauważony. Mocny dreszcz niepokoju wstrząsnął nią całą. Dotąd był na pół sen, teraz zaczynała się rzeczywistość. Rzuciła wyzywająco głową i ruszyła z promu z końmi. Szła, prowadząc za uzdy Alfę i Betę, podczas gdy Hindusi prowadzili dalsze dwa konie, dotknąwszy na pożegnanie dłonią promu i wioseł. Postanowiła udać się do hotelu ze stajnią i przedewszystkiem dać koniom, czego potrzebowały.
Jej pochód zwrócił uwagę. Cyrk! Cyrk! — poczęto wołać głośno. Poczęto także przypatrywać się jej czelnie, taksować z trotuarów nie tylko jej konie, ale i ją samą. Kamienie brukowe piekły ją pod piętami. Zcięła wargi i patrzała przed siebie. To prawo ludzi do niej było czemś wstrętnem, ubliżającem i bezczelnem. Byłaby śmignęła batem, który trzymała w ręce. Tłum, na który dotąd spoglądała niepatrząc z powozów, automobilów, czy wagonów kolejowych. Gniew ją brał, a z drugiej strony ogarniało nieznane jej dotąd uczucie bezsilności i bezwładzy. Policzki poczęły ją piec i usta poczęły mimo wysiłków drgać nerwowo. „Ulica“ towarzyszyła jej pełna gwaru i ruchu. Zabrakło jej głosu, aby zapytać o hotel. Wtem zbliżył się ku niej młodzieniec średniego wzrostu, z zakrzywionym nosem i małemi, czarnemi krótkiemi faworytkami, w wielkiej panamie, i zapytał z grzecznym ukłonem złą angielszczyzną i osobliwym akcentem:
— Pani potrzebuje hotel?
— Tak — wysiliła. — Czy jest ze stajnią?
— Dlaczego niema być? — odpowiedział młodzieniec w panamie, puszczając się obok konia.
— Stajnia czysta?
— Dlaczego niema być czysta? Jest czysta.
— Na cztery konie?
Młodzieniec machnął lekceważąco laseczką, którą trzymał w ręce.
— Hi! I na pięć!
— Jakże się hotel nazywa?
— „Astoria“. Pani może spytać tego pana — wskazał ręką na policyanta. — On nie gryzie?
— Nie.
Ujął delikatnie Betę za uzdę i pomógł prowadzić, krzycząc od czasu do czasu energicznie: Z drogi!… Kosztuje dziesięć tysięcy!… Z kim mam przyjemność? — zapytał po chwili.
Wzburzyła się w niej krew; już wyraz ostry, jak koniec bata, błysnął jej na wargach, ale niebyła już zapytaną czelnie milionerką; odpowiedziała więc:
— Chcę się zaangażować do cyrku.
— Ma pani impresaryo?
— Nie.
Młody człowiek w panamie pomyślał chwilę i oświadczył:
— W Hajderabad jest wielki cyrk. On niedługo wyjeżdża do Karatschi. Ja mogę ułatwić.
— A któż pan jesteś? Ajent?
— Ja mogę być i ajent. Trzeba nadać telegram z zapłaconą odpowiedzią. Właściciel cyrku nazywa się Godfred Scott. On odpowie zaraz. Proszę na prawo, jest hotel. Ja zatelegrafuję.
Wyjął portfel i z ukłonem wręczył jej bilet z napisem: Leopold Birnbaum
agent amerykański.
W dwie godziny później podano jej do łóżka depeszę na nazwisko „Leopolda Birnbauma, amerykańskiego impresarya“, wzywającą ją do przyjazdu na próbę do cyrku.
Parsknęła śmiechem i wtuliła twarz w poduszkę.
…Czysty kinematograf, którego jest bohaterką….

RYS. J. MIERZEJEWSKI.
Z POEZYI UKRAIŃSKIEJ.
BOHDAN ŁEPKIJ.

1.
Kruku żałobny, z jakiej lecisz strony?
„Krew, krew, krew!“ — Cicho! Już wiem, znam kraj ony.

O wichrze, czemu wyjesz tak skargą padolną?
„Szu, szu, szuu“ — pst! mówić nie wolno.

Rzeko, czemu tak krwawe toczysz piany?
Cyt! Zgaduję już, wiem — ty płyniesz z rany…


2.
Uderzcie w dzwon!
Uderzcie dusz potrzebą.
Słońce pożarem się pali,
Naród ginie, świat się wali,
Uderzcie skargą w niebo!

Niech widzi On,
Jak toniem na krwawej fali.
Jak oto, za krew i rany,
Nowe nam wdziano kajdany,
Bijcie w dzwon!…
— Niema. Zabrali.


3.
Błysk, huk — pół nieba rozgorzało,
Rozprysła się armatnia kula —
A tam hen w lesie, jak bywało,
Kuka zazula.
Krzyk, jęk — i cicho. Krew spłynęła
W bezdeń krwawego bólu-morza.
A nad polami znów stanęła
Wieczorna zorza.
Jakże tę ziemię w okrąg zryty
Ogniste kule i granaty —
A już te jamy ozdobiły
Wesołe kwiaty.


4.
Widzisz, bracie mój, towarzyszu mój,
Siniejący na niebiosach żórawiowy wój.

Krzeczą: „Kru, kru, kru!“ — Nie dolecą snu,
Zanim wody mórz przelecą, zabraknie im tchu.

Rozpływa się w skrach podsłoneczny szlak
I ślad ginie po żórawiach w siniejących mgłach.


Przełożył Wład. Orkan.



SYDIR TWERDOCHLIB.
LIST NIEWYSŁANY.

Mijają dni, tygodnie, miesiące i lata,
a ja wciąż czekam Twojego przybycia…
Czuję, wnet anioł śmierci w me drzwi zakołata,
a Ciebie jeszcze niema, mój aniele życia —
Tak, że wątpię nareszcie, czy okiem zamglonem
ujrzę Cię kiedy, pani Marzona, przed skonem…
Pisywałem do Ciebie, — bliżej Ci nieznany, —
listy, o których nie wiesz, wiersze, co Ci za nic:
smęci się w nich tęsknoty gołąb — niewysłany —
albo może przedwcześnie spadły wśród krzesanic
obcych dachów, — na pastwę rozigranych dzieci, —
gdzie umęczony skona, ach! i nie doleci!…
A gdy już będzie leżał krwawy pośród drogi,
porzucony przez ludzi i przez psy — to bogi
zrządzą, że wtedy idąc tamtędy po kwiaty
na rośne łąki, ujrzawszy zabitego ptaka,
pochylisz nad nim głowę, szpecąc: „Był skrzydlaty,
a przecież zginął pewnie wpadł ten gołąb w sidła!…“
Potem końcami palców uniesiesz mu skrzydła
strzaskanego (ostrożnie, jakby było z ości)
i szukać będziesz listów: tych listów bez daty,
co się je życiem opłaca… z miłości.



P. PICASSO ATLECI.
FRANCISZEK MIRANDOLA.
SZTUCZNY ŻOŁNIERZ.

Major von Mumpitz mierzył marsowem spojrzeniem szereg stojących przed nim żołnierzy.
— Jak się nazywasz? — Krzyknął na pierwszego skraja.
— Protazy Kulas.
— Protas… Protes… merkwürdiger Name..: Proteus Gulyasz! Zajęcie w cywilu?
— Pisarz sądowy… Grupa C! — dodał pospiesznie.
— Ach ja… ja… no, also…
Zwrócił się do wachmistrza.
— Pisz pan… Proteus Gulyasz… zugeteilt zur Prothesenfabrik in Gross-Dumm-Dumm… Weiter!
Zwrócił się do następnego.
Protazego Kulasa oblał zimny pot. Ten nagły przydział na podstawie brzmienia jego imienia wprawił go w osłupienie. Z natury lękliwy i oryentujący się z trudem w rzeczach tego świata, doznawał przy każdej zmianie losu zawrotu głowy, głupiał całkiem. Toteż nowa sytuacya, w jakiej się znalazł, odebrała mu przytomność.
Nie wiedział co się z nim dzieje, nie słyszał nic. Popychano go, posuwano. Dał ze sobą robić wszystko.
Dopiero w wagonie przyszedł do siebie na tyle, że zaczął rozmyślać.
Sprawa nie przedstawiała się tak źle.
Miał przydział, był „zadekowany“. O fabryce protez wiedział tylko tyle, że robią tam ręce i nogi dla inwalidów.
Jechał w przepełnionym wagonie i pogryzał suchy komiśniak.
Nagle doznał olśnienia.
Omal, że nie wybuchnął głośnym śmiechem radości.
Fabryka… wybornie… zrządzenie Opatrzności..: czyste zrządzenie Opatrzności…
Protazy Kulas, pisarz sądowy, nie był osobą zwykłą, ale skomplikowaną. Z wierzchu był pisarzem, w środku zaś genialnym wynalazcą. Posiadał w domu całe stosy cenników przeróżnych fabryk, począwszy od narzędzi wiertniczych aż do aeroplanów. Całe noce spędzał nad tą lekturą, zasmarowując libry papieru, ściągniętego z kancelaryi sądowej.
Te noce spędzane na marzeniach nieziszczalnych, to był największy skarb Protazego Kulasa, skarb skrywany starannie przed kolegami, źródło szczęśliwości i uniesień, nieznanych innym zjadaczom pensyj biurowych. W tekach starannie uporządkowane spoczywały już rozliczne wynalazki: wiertarka elektryczna dla wiercenia za ropą, wóz mogący unieść z łatwością ogromne ciężary, szczudła z popędem elektrycznym dla przekraczania rzek, gór, przepaści, kula, która nie stawiała oporu powietrzu i mogła lecieć w nieskończoność, luneta astronomiczna, która nic sobie nie robiła z mgły, chmur, itp. przeszkód, aparat do obliczania odległości najdalszych gwiazd, aeroplan bez skrzydeł, bezpieczny wśród największej nawet burzy, jak zwykła dorożka, astroplan szybujący po przestrzeniach śródgwiezdnych, ponton płócienny do nadmuchiwania, lufa armatnia, lżejsza od cygara, a odporniejsza od stali itp. Wszystko to najdokładniej wyrysowane spoczywało w tekach w głębi olbrzymiego kufra w prywatnem mieszkaniu Kulasa w Mędzikowie.
On tymczasem służył w wojsku.
Służył spokojnie, cicho, biernie, czekając, rychło się ta zabawa skończy.
Codziennie kupował Kuryerka i czytywał pilnie wiadomości z prowincyi.
Szło mu o to, czy nie było przypadkiem w Mędzikowie pożaru, reszta go nie obchodziła wcale.
W tym nastroju ducha odprawował swą służbę, aż się doczekał początków suchot i grupy C.
Czuł się szczęśliwym, wpadał tylko w ogłupienie, ilekroć wypadło zetknąć się z władzami. Było to dlań przejście okropne. Gdy minęło, Kulas zapadał napowrót w swój zwykły stan biernej szczęśliwości.
Jechał wagonem i dumał nad zrządzeniem Opatrzności, która go oto wysyła do miasta Gross-Dumm-Dumm, do fabryki protez.
Rozważał, co on tam będzie robił, a im bardziej rozmyślał, tem większa go ogarniała radość.
— Może mi się uda ściągnąć co potrzeba do modelu mego kociołka szybkowarka! — mruknął do siebie.
Miasto Gross-Dumm-Dumm, nie zaimponowało mu wcale.
Dowiedział się tylko, że leży w Czechach, niedaleko Przybramu, gdzie są ogromne stalownie i jeszcze... że nazywa się całkiem inaczej po niemiecku, a inaczej po czesku. Ale to go nie zdziwiło. Wiedział przecież, że Saybusch znaczy tyle, co Żywiec, a Lemberg jest właściwie zwykłym Lwowem.
Gdy się znalazł w fabryce, stracił przytomność. Zgłupiał w pierwszej chwili z kretesem, jak to było zresztą jego obyczajem.
Miał wrażenie, że dostał kołem w łeb.
Otoczyło go piekło. Syczały motorowe tokarnie, wiły się węże giętkich osi przeróżnych małych i wielkich świdrów, zionęły ogniem przyrządy do samorodnego spajania, cuchnął gaz acetylenowy, dławił zagar koksu, straszyły dziwaczne kształty sztab metalowych, wreszcie ze ścian zwieszały się upiornie tysiączne nogi i ręce, pasy, podpinki, maski i inne nieopisane przedmioty.
Roiło się tu od ludzi, których mowy w pierwszej chwili nie rozumiał.
Zabłysły mu łzy w oczach, ogarnęła go rozpacz.
Marzył nieraz o fabryce, o możności wprowadzenia w czyn swych pomysłów.
Ale nie wyobrażał sobie nigdy, by fabryka była takiem piekłem.
Strach go ogarnął nagły. Nie mógł tu pozostać. Za wszelką cenę należało się ratować.
Zrobił „Stellung“ przed pierwszym spotkanym podoficerem i powiedział:
— Panie wachmistrzu! Melduję się posłusznie na front!
— Was? Co sem mluwi? Ty zwaryowana oferma! Ty na front?... Nu pójdź sem tadi!
Zaprowadził go w kąt sali, posadził na stołku i dał do ręki jakieś narzędzie, które niezwłocznie ugryzło go w dłoń, jak żmija.
— Aj! — wrzasnął przerażony i chciał rzucić narzędzie na ziemię, ale wgryzło mu się w palce i nie chciało ich puścić.
— Nie tak… nie tak! — krzyczał wachmistrz! Trzyma się za rękojeść, nie za metal! Tam jest elektryka, poparzy cię… verstanden?
W ciągu pierwszych tygodni biedny Protazy przechodził dantejskie męki. Po całych dniach musiał walczyć z narzędziami najdziwaczniejszych kształtów, a w nocy śniły mu się ręce, nogi, czaszki trupie, słowem same okropności.
Pewnego dnia zjawili się we fabryce goście. Liczne grono dam i oficerów oglądało urządzenia pracowni. Oprowadzał ich oficer Polak, którego Kulas bardzo lubił, gdyż mógł się z nim porozumieć po swojemu.
Śliczna, pachnąca, szumiąca jedwabiami blondynka stanęła tuż za Kulasem. Śmiała się wesoło i rozmawiała z towarzyszącym jej oficerem.
Rozmawiali po czesku, ale Kulas osłuchał się już trochę tego języka, tak, że rozumiał wszystko.
— Jakie to wszystko niedorzeczne… popatrz pan… Tyle tu rąk, nóg..: Bóg wie czego! Tyle to kosztuje… a przecież przydaje się na niewiele. Najpierw kaleczą ludzi bez namysłu, bez wachania, masami posyłają ich pod kule, potem zaś z największą troskliwością przyprawiają im sztuczne członki w miejsce straconych. Musi z politowaniem spoglądać na człowieka współczesnego każdy, komu zostały wszystkie klepki w głowie… Za jakieś sto lat nikt nie będzie mógł pojąć głupoty Europejczyka z XX. w.
— Trudno proszę pani… — odparł oficer… — nie nasza wina, są widać jakieś wyższe wyroki.
— Wyższe wyroki… Głupota ludzka powołuje się zawsze na „wyższe wyroki“. Dawniej mordowano dlatego, że ktoś miał inne przekonania religijne, dzisiaj dlatego, że ktoś jest innej narodowości…

ST. WYSPIAŃSKI SYLWETKI HISTORYCZNE: ADMIRAŁ NEY.
(Ze zbiorów Włodzimierza Żuławskiego).

— No, nie tylko dlatego…
— Oczywiście… jeszcze dlatego, że stal angielska konkuruje ze stalą z Przybramu… wojna ekonomiczna… znamy się na tem, ale poco mordować ludzi? Obrzydliwe i głupie! Ale wie pan co? Mam pomysł! Pyszny pomysł! Możnaby zrobić sztucznych żołnierzy. Wie pan, żołnierzy metalowych, nieśmiertelnych!
— Szalony pomysł!
— Szalony? Dlaczegóż? Czyż auto, nie jestto sztuczny koń? A armata! Czyż nie jestto sztuczna ręka człowieka, rzucającego kamień?
— Gienialne myśli!
— Szkoda, że nie jestem mężczyzną, technikiem! Zarazbym się do tego wzięła.
— Wybornie! Niech się pani zgłosi do ministra wojny! Sława pewna!
— A przytem — trzepała dalej blondynka — wojsko, złożone z takich żołnierzy, posiadałoby prócz nieśmiertelności jeszcze inne zalety. Nie poddawałoby się, nie uciekało, słuchałoby ślepo rozkazów, nie fraternizowałoby się z rewolucyą, nie badało prawomocności swego rządu, nie tworzyło rad żołnierskich...
— Nie byłoby symulantów... — dodał oficer, rozbawiony pomysłem. — Nie trzebaby załatwiać milionów próśb o zwolnienie, niktby nie prosił o urlop...
— Co za oszczędność ubrania, trzewików, materyału wojennego...
— Nie trzebaby wcale piekarni, ani armat gulaszowych, kas pułkowych...
— Klęska dla wielu... wielu...
— Nie piliby, nie żądali tytoniu, dodatków do żołdu... Jedną tylko straszną wadę mieliby tacy żołnierze... ogromną wadę...
— Jakąże to... Ach, wiem już wiem! — zawołała.
— Naturalnie! Nie braliby w niewolę serc niewieścich. Ot widzi pani... ta straszna wada przeważa wszystkie zalety. Przepadłby kult uniformu, kult bohaterstwa i pryczez, kult siły i głupstwa z nią najściślej skojarzonego.
— Prawda! Prawda! — potwierdziła. — To straszna wada! A więc rzucam ten pomysł. Niech przepada żołnierz sztuczny, a niech żyje żywy, choćby Bóg wie jaki kulas.
Śmiali się długo, potem zaś odeszli.
Protazy nie stracił ani słowa. Wszystko, co usłyszał, utkwiło w nim głęboko i nie mógł już odpędzić myśli o sztucznym żołnierzu.
Tejsamej nocy miał dziwny sen.
Znalazł się pośród pola bitwy. Wokół leżeli zabici. Panowała cisza i martwota. Nagle podniósł się ze ziemi człowiek i skierował się wprost tam, gdzie stał Protazy. Był to bardzo dziwny żołnierz. Nie miał na sobie munduru, a ciało jego było zupełnie przeźroczyste, tak że Protazy mógł nawskróś przez idącego widzieć pole i drzewa. Zdumiony, zaczął mu się baczniej przyglądać i zrozumiał wreszcie, że żołnierz ten zrobiony jest z cienkich sztabek metalowych. Jego ręce i nogi poruszały się w łożyskach posuwkowych, bardzo misternie obmyślanych, i stanowiły spoisty, a niezmiernie rozgałęziony system dźwigni. W miejscu żołądka posiadał małą dynamo, wprawiającą w ruch ów system. Funkcyonowała równo z cichym jękiem, podobnym do jęku dalekiego aeroplanu. Głowa żołnierza posiadała sprężynowy zawias na karku, tak, że spadała wstecz po trafnym strzale i wracała znowu na swoje miejsce. W cienkich pazurkach rąk-protez niósł ów żołnierz mały, ale niezmiernie precyzyjny karabin maszynowy. Pas nabojów do tego karabina umieszczony w klatce piersiowej rozwijał się automatycznie. Sztuczny żołnierz wlókł u każdej nogi drut przewodu elektrycznego. Druty te sunęły po polu i ginęły w dali.
Po chwili spostrzegł Protazy, że sztuczny żołnierz nie był sam tylko jeden na polu walki. Chodził on, pochylał się ku ziemi i dotykał poległych.
I oto z ziemi zrytej pociskami zaczęli wstawać jeden za drugim, żołnierze i ustawiali się w rzędy.
Wszyscy byli jednej miary, a przez ich ciała prześwietlała dal krajobrazu.
Niebawem stanęła cała kompania w ordynku.
Jednocześnie zapaliły się na ruchomej głowie każdego maleńkie lampki elektryczne, tak, że zdawało się, iż każdy posiada po jednym błyszczącem kociem oku.
Był to znak dla sztabu, że wszystko w porządku.
Ale nie uszło to widać uwagi nieprzyjaciela. Natychmiast zabłysło w dali światło reflektora, pełzało, przez czas jakiś po polu, wreszcie znalazło dziwacznych żołnierzy i oblało ich jaskrawym blaskiem.
Rzucili się wstecz i rozsypali momentalnie w długą tyralierę. Oczy ich pogasły w jednej chwili.
Zagrzmiał wystrzał i wielki pocisk nadleciawszy ze skowytem, padł tuż przed tyralierą, wybijając w ziemi ogromny lej.
Żołnierze rzucili się sznurkiem kilkadziesiąt kroków wprzód. Skoczyli przez powietrze olbrzymim łukiem, jak potworne koniki polne.
Za chwilę rozebrzmiały ich karabiny maszynowe.
Protazy znalazł się nagle w deszczu kul. Świstały wokół niego. Przerażony padł na ziemię.
Jednocześnie uczuł w dłoni tępy ból.
Zerwał się i usiadł.
Otworzył oczy.
Siedział w łóżku. Dokoła niego chrapali towarzysze różnymi głosami.
Przez okna kasarni zaglądał świt.
Oblizywał zapamiętale stłuczoną o sztabę łóżka pięść i siedział tak napoły rozbudzony. Było szaro wokół, ale Protazemu wydało się, że świeci słońce, jak lipcowe południe, a on kroczy po jednym promieniu, niby szerokim gościńcem ku jakimś wyżynom niedosiężnym. Na prawo i lewo dostrzegł postaci pochylone w niskim ukłonie. Wszystkie dostojne, wykwintnie ubrane. Widział wyraźnie fraki, uniformy, ordery i wstęgi.
Wstępował coraz wyżej, a gdy nagle podniósł głowę, zobaczył rzecz niesłychaną.
Oto na ogromnym worze złota, niby na niezmiernym tronie siedział wśród obłoków kadzielnego dymu czarny, skrzydlaty szatan Mamon.
Oba ramiona wyciągał miłośnie ku biednemu piechurowi i uśmiechał się łaskawie.
Protazy rzucił się z przestrachem wstecz.
Naraz rozebrzmiał śpiew chóralny i wspaniała muzyka.
Słów nie rozumiał, wiedział tylko, że każda strofa kończy się refrenem:
— Sława! Sława! Sława!
Od złota bił taki blask, oczy Mamona fascynowały tak przemożnie, refren pieśni brzmiał tak kusząco, że Protazy przemógłszy pierwotny strach, porwał się z łóżka, wyciągnął ramiona i rzucił się w uniesieniu w objęcia księcia piekieł.
Ledwo jednak krok uczynił, potknął się na własnych trzewikach i runął jak długi na sąsiada śpiącego tuż obok.
— Jezus, Marya! — krzyknął przebudzony nagle sąsiad i zerwał się.
— To nic, to nic... — uspokajał go Protazy, wracając do łóżka.
Sąsiad zaklął raz i drugi, poczem zachrapał na nowo.
Ale Protazy zasnąć nie mógł.
Ten sen zadecydował o jego życiu. Od tego dnia począwszy stał się bardziej jeszcze cichy, zadumany, skupiony w sobie.
Tygodniami nie odezwał się słowem do nikogo. Towarzysze myśleli, że zwaryował.
Ale niebawem spostrzegli, że jest to rodzaj waryacyi nietylko nieszkodliwy, ale przeciwnie, bardzo nawet dla nich sympatyczny. Protazy bowiem stał się nagle tak niezwykle pilnym, że podejmował pracę innych, ślęczał po całych dniach w pracowni, wyrabiał sobie pozwolenia pracowania poza godzinami, i byłby najchętniej noce spędzał w fabryce.
Wracając do kasarni, przynosił ze sobą całe pliki zagryzmolonego papieru i chował je troskliwie pod poduszkę.
Po kilku tygodniach uzyskał na stałe przydomek waryata, ale wytrwałością doprowadził do tego, że mu dano spokój i pozwolono pracować wedle upodobania. Żołnierz, uprzątający salę modelów, odstąpił mu nawet klucz, pod warunkiem, że obejmie jego funkcye. Protazy zamiatał salę i radował się, gdyż mógł odtąd pół nocy przepędzać w pracowni.
Razu pewnego, Protazy pracował zapamiętale, nie bacząc, co się dzieje wkoło niego.
Nagle uczuł, że czyjaś dłoń spoczęła ciężko na jego ramieniu.
— Cóż ty tutaj robisz po nocy?
Protazy krzyknął z przerażenia i porwawszy plik papierów, cisnął go pod stół.
Spojrzał na mówiącego i ochłonął nieco.
Ujrzał przed sobą oficera Polaka, dla którego powziął od pierwszego dnia wielką sympatyę.
— Nie bój się! — mówił oficer. — Nie bój się... pan — dodał po chwili. — Przeciwnie proszę mi to pokazać! Słowem ręczę, że nie zdradzę pana...
— To jest... to nic... — bąkał Protazy zmieszany.

K. SICHULSKI W. L. JAWORSKI.
Oficer pochylił się, podniósł papiery i zaczął przeglądać.

— Hm... — rzekł po chwili. — To jest pomysł szalony... poprostu szalony!
— Wcale nie szalony! — zaprzeczył Protazy zadraśnięty w ambicyi. — Proszę popatrzyć i posłuchać!
Rozwijał rysunki, objaśniał, szkicował, znosił części modelu, pokryte po różnych kątach przed ciekawością kolegów i przełożonych.
Prześlęczeli obaj nad rysunkami do białego rana.
Nazajutrz Protazy blady, niewyspany, został wezwany do generała.
Poszedł jak skazaniec na szafot, wrócił, jak wraca tryumfator.
Ale chociaż go radość rozpierała, nie pisnął ani słówka i towarzysze napróżno łamali sobie głowę, coby to mogło znaczyć.
Przez całe trzy dni Protazy chodził jak pijany. Nic nie robił, zapominał salutować, łaził z kąta w kąt i śmiał się do siebie.
Wreszcie wieczorem trzeciego dnia zajechał pod fabrykę automobil z oficerami.
Wezwano Protazego.
Zabrał swoje manatki, wsiadł, uśmiechnął się jeszcze raz — i tyle go widywano w Gross-Dumm-Dumm.
Na wielkim placu, położonym na peryferyi stołecznego miasta, zjawiły się wieczorem pewnego letniego dnia automobile wojskowe. Wysiedli z nich generał i wyżsi oficerowie sztabowi. Ostatni wysiadł Protazy Kulas, przybrany w nowy mundur z odznakami sierżanta. Stanął skromnie z boku i czekał.
Po chwili nadjechało kilka samochodów ciężarowych, napełnionych jakiemiś przedmiotami, które były starannie osłonięte płachtami.
Wachmistrz prowadzący samochody zameldował się służbowo generałowi, poczem wydał rozkaz wyładowania wozów.
Po krótkim czasie stał na placu szereg dziwnych postaci, podobnych do ludzi. Były to automaty misternie wykonane z cienkich sztabek metalu, poruszane prądem elektrycznym.
W głębi placu mieściła się średnich rozmiarów szopa, a w jej wnętrzu przygotowano zawczasu przenośny motor benzynowy, poruszający instalacyę elektryczną. Poczyniono co należy i niebawem rozpoczęły się ćwiczenia.
Generał wygłaszał słowa komendy, a Protazy manipulował aparatem.
Wszystko szło przecudnie.
Za prostem pociśnięciem odpowiedniego guzika, sztuczni żołnierze wykonywali każdy żądany ruch, maszerowali, zwracali się w prawo, w lewo, padali na ziemię, kopali rowy, strzelali.
Generał był w siódmem niebie.
Raz poraz przystępował do Kulasa i ściskał mu dłoń, jakgdyby nigdy nie był generałem.
Za przykładem zwierzchnika oficerowie wyrażali swe uznanie gienialnemu wynalazcy.
— No dobrze! — rzekł generał. — A teraz komenderuję: Feuer einstellen! Auf! Laufschritt! Sturm!
Szereg żołnierzy porwał się z ziemi i sunął przed siebie galopem.
— Prachtvoll!
— Wybornie!
Rozległy się donośne okrzyki i oklaski.
Nagle — szereg stanął, karabiny spadły na ziemię, a wszyscy sztuczni żołnierze podnieśli, jak jeden mąż oba ramiona w górę.
Patrzący oniemieli ze zgrozy.
— Co to jest? — szepnął zbielałemi wargami generał.
— Co to jest? — powtórzyli inni.
— Panie Kulas... panie Kulas — Was soll das bedeuten? — spytał generał ostro.
Kulas drżał, jak w febrze. Zęby mu szczękały.
— Nie wiem... — bełkotał... — przysięgam, że nie wiem!
— Nie wiem... to nic nie znaczy! Pan musisz wiedzieć... verstanden?
— Panie Kulas! Czyś pan oszalał? — szepnął mu oficer Polak. Przyciśnijże inny guzik... no, prędko!
Nieszczęsny Protazy pocisnął guzik i nagle... padł zemdlony na ziemię.
Bo oto stała się rzecz niepojęta.
Szereg żołnierzy drgnął, opuścił ręce, ruszył naprzód biegiem i rozłamał się na kilka części.
Każdy żołnierz gnał w innym kierunku, zrywając przewody elektryczne.
Pędzili jak szaleni, jeden w prawo, drugi w lewo, najwidoczniej dając nura z pola ćwiczeń.
Za chwilę znikli wszyscy gdzieś na widnokręgu.
Generał blady jak ściana, zwrócił się do Kulasa, ale widząc, że leży bez ducha, spojrzał po oficerach.
— Was kann das bedeuten? — spytał.
Jeden ze sztabowców, szykownie ubrany, z monoklem w oku odkrząknął i rzekł:
— Aby wyświetlić sprawę, należałoby zbadać, kto robił automaty i gdzie były robione…
— Z jakiego materyału… — dodał drugi.
— Aha! — potwierdził generał. — Z jakiego materyału… Tak, tak, moi panowie, cała rzecz w tem, z jakiego materyału…
— Przeważnie z czeskiej stali, ze stalowni w Przybramie… — objaśnił inny oficer…
— Z czeskiej stali? Co pan mówisz? Tak, tak… zaczynam rozumieć… to widać już leży w naturze materyału… ano trudno… trudno..: Armer Junge! — dodał, pochylając się nad zemdlonym Protazym. — Weźcież go panowie, trzeba go odwieźć do miasta… Tak, tak, to już leży w materyale…



TADEUSZ SZANTROCH.
CMENTARZ-SAD.

Wioskowy cmentarz przy kościele
W zacisznej gąszczy sadu skryty…
zarosło groby bujne ziele,
zataił mech nagrobne płyty.

W cieniu i ciszy śpią umarli,
nad nimi drzew owocnych wonie…
do ziemi wiecznym snem przywarli,
a ziemia sadu czary chłonie.

Gdy nad cmentarzem w słońcu potem
w rumieńcach dojdą już owoce,
pomalowane krwią i złotem, —

i w najciemniejsze nikt tu noce
nie przyjdzie rwać ich, — wiatr je strzęsie,
ziemia je strawi kęs po kęsie.

W polu.



MINIONE LATA.

Minione lata: w mgle spłakany
krajobraz drzew bezlistnych już,
opuszczonego dymu ściany,
deszcz mży, w mgle woń powiędłych róż.

I niby jakiś głos daleki,
wołanie skądś, z niewidnych pól
i szum płynącej mrokiem rzeki
——————————
te w oczach łzy, ten w piersiach ból.



PRZEGLĄD


PROJEKT AKADEMII LITERACKIEJ W POLSCE.
(Stefan Żeromski: Projekt Akademii Literatury Polskiej. Warszawa 1918.)

Gdy samolot na odmianę toczy się po ziemi, zwykłe pojazdy przypatrują mu się zapewne z wielkiem zaciekawieniem i sympatyą, jakgdyby wędrówka przyziemna stała się naraz sztuką trudniejszą. Takie wrażenie wywierała żywa dyskusya, wywołana niedawno przez uwagi Żeromskiego o przyszłości literatury polskiej (w zbiorku szkiców i rozpraw p. t. „Sen o szpadzie i sen o chlebie“). Taka też dyskusya powinnaby się rozwinąć nad jego projektem akademii literackiej w Polsce. Nie jest on wznowieniem dawniejszego projektu W. Grubińskiego, by w Polsce założyć rodzaj akademii Goncourtów. Nie o wynagradzanie gotowej już i sytej siebie twórczości tutaj chodzi, nie o stworzenie Olimpku polskiego, lecz o zrzeszenie się wszystkich pracowników literackich „do obrony od nacisku niedoli zewnętrznej“. Znaczyłoby to głównie: od niedoli materyalnej; lecz rozwijając swój program, autor omawia najszerzej zadania kulturalne przyszłej Akademii Literackiej (tak chyba lepiej, by uchylić nieporozumienie, nazwaćby należało tę instytucyę, która przecież nie zajmuje się specyalnie literaturą, jako nauką. Tylko na końcu potrąca autor o zadania materyalne, gdy stwierdza, że „należy dążyć do wyemancypowania twórczości literackiej z pod władzy i dyktatury księgarzy, nakładców, spółek wydawniczych i przygodnych mecenasów“. Nie doradza jednak zamieniać Akademię na towarzystwo wydawnicze; miałaby ona za to dawać impulsy, zwłaszcza w zakresie przekładów, normować honorarya autorskie (najmniej ¼ lub ⅛ ceny od książki), czuwać nad wykazami ilości egzemplarzy drukowanych dzieł itd. Autor wierzy, że niezadługo Akademia posiędzie własny gmach, bibliotekę, archiwum, wdroży budowę teatru i muzeum literatury polskiej.
Minął czas, kiedy literat chciał za pomocą systemu bloków duchowych dźwigać bryłę świata i pchać ją na nowe tory; wybuch wulkanu zepsuł te wszystkie instrumenty, i teraz przypadło zaczynać czyn od siebie. Dla literatów jest niewątpliwe, że teraz organizować się powinni, nie gwoli mody, lecz poprostu dlatego, że w okresie wszelkiego rodzaju syndykatów, trustów, spółek, na które się zanosi po wojnie, literaci będą musieli zorganizować się również jako grupa zawodowa, by uchronić swoje interesy jako wytwórcy i spożywcy. W tym kierunku już rok temu rzucił myśl P. Stanisław Lam w broszurze „Organizacya pracy literackiej“ (Lwów 1917, Księgarnia akademicka). Przebrzmiała ona wówczas, jak się zdaje bez echa, a dziś przedstawia się jakby uzupełnienie inicyatywy Żeromskiego. P. Lam proponuje założyć Centralę literacką, któraby pośredniczyła w interesach między wytwórcami literackimi a księgarzami, redakcyami i teatrami, dostarczała literatom potrzebnych materyałów, kontrolowała ruch księgarski, tępiła korsarstwo literackie itd. Centrala dzieli się na sekcye: pomocy literackiej, dziennikarstwa, wydawnictw oddzielnych, teatru, spraw finansowych, przedsiębiorstw własnych. Centrala czuwa nad dobrobytem całego stanu literackiego, przez: ubezpieczenie kapitału, udzielanie emerytur i jednorazowych subwencyi. Od każdego honoraryum, któreby przepływało przez Centralę, opłacaliby pewien procent i autor i nabywca, z tego automatycznego ubezpieczenia urasta po latach np. trzydziestu spora emerytura dla literata, który ma swoje konto w Centrali; nadto opłacałyby obie strony mały procent na cele ogólne. Oczywiście Centrala nie tamowałaby wcale interesów zawieranych bezpośrednio między autorami a wydawcami. Fundusze opierałyby się także na przedsiębiorstwach własnych, może akcyjnych, jak drukarni, księgarni sortymentowej, wypożyczalni książek itd. P. Lam w cennej pracy swojej podaje dość dokładny plan takiej Centrali, czy jak się na jednem miejscu wyraża „rzeczypospolitej literackiej“. Pomysł ten nazwałem powyżej uzupełnieniem pomysłu Żeromskiego; poniekąd pozostają one jednak w kontraście do siebie, gdyż Żeromski nie wierzy w kupieckie i zapewne wogóle finansowe zdolności literatów, podczas gdy Lam punkt ciężkości swego pomysłu mocno przesuwa w tę stronę. W brew powszechnej opinii zresztą praktyka powiada, że literaci niezgorzej pilnują swoich interesów, a z żadnej psychologii nie wynika, żeby talent artystyczny wykluczał zmysł interesu. Wypadki, któreby świadczyły o takiem rzekomo zasadniczem niedołęstwie, należy położyć raczej na karb ogólnej indolencyi społeczeństwa, i zaiste nie więcej jest niedołęgów wśród literatów, jak wśród innych gatunków człowieka.
Osobliwie w Polsce literaci skrępowani są w swoich interesach nadzwyczaj niskiem poziomem czytelnictwa. Jeszcze gorzej ma się rzecz z kupowaniem książek. Polak nie ma pasyi do książek. Tylko tam może prosperować księgarstwo i stan piśmienniczy, gdzie konsumenci książek kupują więcej, niż przeczytać zdołają. Książkę kupuje się bowiem nie tylko na to, żeby ją przeczytać, lecz żeby ją mieć u siebie, mieć możność zajrzenia do niej w każdej chwili, posmakowania w każdem miejscu, chociażby uspokojenia się, że w niej nic niema. Kupując książkę, kupuje się pewnego rodzaju rozkosz potencyonalną, kupuje się akumulatory pewnych energii, które się niekoniecznie zaraz wyładować musi. Na tem polega zbyt książek w innych krajach, podczas gdy nasi ludzie mówią szczerze, że czytać nie mają czasu. Nie mamy statystyki naszego czytelnictwa, ani statystyki popytu na książki. Ostatnią powinniby prowadzić księgarze, lecz wątpię, żeby to czynili, gdyż metody naszych księgarzy są przestarzałe. Świadczy o tem ich wielka niechęć do wydawnictw popularnych, tanich; najłatwiej im jest bić niewielką liczbę egzemplarzy i nałożyć wysokie ceny, tak żeby już przy sprzedaży paruset odbić koszta i zarobić. To jest zaiste działanie według zasady najmniejszego oporu. Nie wiem, czy księgarze będą kiedy mieli organizacyę wspólną, mającą jeszcze inny cel prócz doraźnego powiększenia zysków, ale jeżeli chodzi o poprawę głównej podstawy bytu literatów, to jest konsumcyi książek, to przyszła Akademia czy Centrala literacka powinnaby się zająć nietylko tem, co radzi p. Lam: kontrolą ruchu księgarskiego,[1] lecz niejako polityką literacko-pedagogiczną, najprzód w tym sensie, żeby wychować w kraju chłonność na rzeczy literackie. Wyobrażam sobie, że podany przez Żeromskiego plan zasilenia rynku księgarskiego wielkim zbiorem wyborowych a tanich przekładów, już byłby częścią takiej polityki. Akademia już przez jedno takie wielkie przedsiębiorstwo stałaby się regulatorem podaży i popytu, powołałaby szersze koła czytelników do korzystania ze strawy lepszej i przez to zniżyłaby ceny książek pochodzących z wytwórczości rodzimej, z pewnością później z korzyścią materyalną i moralną dla wytwórców. Dzieła n. p. klasyków polskich są jeszcze dziś tak drogie, że nie mogą się stać dostatecznie popularnemi, a kto zna język francuski czy niemiecki, za cenę wiele tańszą dostanie dzieła również cenne. Słowackiego dzieł pośmiertnych do niedawna wogóle nigdzie nie można było dostać. Biblioteka Kaczurby, biblioteka Mrówki zostały wyczerpane, biblioteczka Zuckerkandla zaśmiecona; pięknie pracuje biblioteka Westa. Lecz nie chcę się wdawać w szczegóły, co do których kto inny będzie kompetentniejszym. Idzie o rozbudzenie w publiczności polskiej głodu książek, o rozkrzewienie wśród niej zdrowego snobizmu, ambicyi, że się to a to czytało, a to i owo ma się nawet w swojej bibliotece. Nawiasem: księgarnie powinnyby posiadać własnych wędrownych nauczycieli tej ambicyi, kolportujących, deklamujących, budzących ciekawość choćby dla plotkarskiej strony literatury.
Taka polityka, na dłuższą metę obliczona, wymaga współdziałania wielu czynników. A więc prasy, głównie zaś tego całego aparatu, którym będą rozporządzały ministerstw a sztuki i oświaty. W prawdzie Żeromski powiada, że literatura jako sztuka najbardziej czynna i zmienna „nie może należeć do sekcyi jakiegoś przyszłego ministeryum sztuki w wolnej Polsce“. To prawda, czyli już samo powstanie takiego ministerstwa nietylko nie uwolni społeczności literackiej od troski o losy swoje i losy literatury, lecz owszem wymagać będzie powstania Akademii czy Centrali, jako samorządnej emanacyi owego społeczeństwa, z którąby można wprost porozumiewać się i działać.
Powtarzam powyżej jeszcze ciągle: Akademia czy Centrala, jakkolwiek pod temi obiema nazwami kryje się alternatywa, jaki charakter ma mieć przyszła instytucya; powiem otwarcie: arystokratyczny czy też czysto organizacyjny, zawodowy.
Napomyka Żeromski (str. 53), że należałoby urządzić głosowanie, kogoby „osoby istotnie pracujące na polu literackim“ (a więc cenzus ściślejszy) uważały za „najgodniejszego“ do zajęcia miejsca w pierwszym zarządzie Akademii, a w dopisku u dołu oświadcza, że sam nie marzy o takim „zaszczycie“. Obawiam się czy mylnie tego nie zrozumiem — ale widzę tu jeszcze zabłąkaną reminiscencyę akademii Goncourtów. Członkowie pierwszego zarządu Akademii mogą być skądinąd nieśmiertelnymi, lecz nie będą takowymi mianowani czy wybrani; ich funkcye będą nie tyle zaszczytem, co pracą, i to taką, że można się obawiać, czy z racyi tej właśnie a nie innej nie zabraknie kandydatów. Za czysto dekoracyjny wreszcie i szkodliwy uważam projekt nazwania tego ciała Akademią imienia Miriama. Miriam jest osobistością sporną, do której nie wszyscy mają sentyment; prócz tego firma jego nadałaby całej instytucyi charakter muzealny, który nie licowałby z jej zadaniami jako stróża Sztuki „wciąż stającej się, zawsze nowej“.
Powyżej już, omawiając zadania materyalne Akademii musiałem sięgnąć do zadań kulturalnych. Teraz wrócę do nich, posługując się programem autora projektu; przy tem może także z innej strony padnie światło na wspomnianą przezemnie politykę literacko-pedagogiczną, która w wielu wypadkach właśnie zgodnie z intencyami autora byłaby antypolityczną.

(Dok. nast.).



KAROL IRZYKOWSKI.

Z ZAGADNIEŃ TEATRU.
(„TARCIA I SPRZECIWY“).
(Dokoń.).

Budowa terenu w Panu Jowialskim była następująca: „proscenium, mające wyobrażać przednią część ogrodu“ łączyło się z pierwszym planem sceny (właściwem proscenium) czterema ścieżkami, jeżeli wąziutkie przejścia koło lóż i budki suflerskiej ścieżkami nazwać można. Niski żywopłot, kryjący sceniczną rampę świetlną, oddzielał „przednią część ogrodu“ od pierwszego planu. Na nim stały dwie ławki symetrycznie rozmieszczone, tuż za ławkami klomby. Na środkowym planie w środku sceny klomb. Prawą stronę sceny (od widzów) zapełniały ule. W dalszych, planach (II, III) wyjście za kulisy, wyobrażające drzewa. Głąb sceny zajmowały sztachety (plan (IV) i panoramicznie malowany prospekt (plan V), przedstawiający dwór, podjazd, klomby i zabudowania folwarczne.
Rzut poziomy i pionowy tego terenu lepiej wyjaśnią jeszcze linie architektoniczne staropolskiego ogrodu.

Rzut poziomy

IV i V plan wcale nie był zużytkowany. Panoramicznie malowany prospekt oczywiście do ruchu sytuacyi się nie nadawał i z liniami figuralnemi nie łączył. Plan IV, plastyczne sztachety nie były wykorzystane: nikt przez nie nie wchodził[2].
Dla ruchu figur i sytuacyi pozostawały tedy zaledwie trzy pierwsze plany, do jakich linie sytuacyjne były ograniczone.
Zacznijmy od prologu, który się odbywał na proscenium. Na nim kazał reżyser działać i mówić figurom prologu.

Rzut pionowy

Ruch sytuacyi siłą rzeczy był ograniczony terenem, przedstawiającym wązki, podłużny pasek, notabene zastawiony dość dużemi ławkami. Z tego samego powodu ruch figur nie miał swobody. W skutku — linie sytuacyjne były minimalne, przy równoczesnem olbrzymiem ich natężeniu. Zwłaszcza silnie i grubo rysowały się linie grupy Szambelanowej i Janusza. Teren ten w rzucie pionowym przedstawiał się płytko, zamykały go bowiem draperye i oddzielały od głębi ogrodu. A ponieważ dynamika sceny pierwszej musiała być żywa, tempo szybkie, co razem winno się łączyć z dużą swobodą ruchu figur i swobodą linii sytuacyjnych, więc jedno drugiemu szkodziło.
Scena między Ludmirem i Wiktorem, mówiona właściwie na widowni, brzmiała za głośno; a przekomarzanie się dwóch młodzieńców na nosie widzów sprawiało, w ruchu i liniach, wrażenie dwóch popisujących się na estradzie gimnastyków.
To samo ze sceną drugą: Szambelanowej i Janusza.
Przeciskali się oni (bo nie wychodzili) wąską ścieżką pod lożami na wyznaczony przez reżysera teren, siedli na ławce, powiedzieli to, co mieli do powiedzenia, zobaczyli Ludmira, którego nie mogli odrazu nie zauważyć, ile-że leżał na tej samej linii sytuacyjnej, na jakiej oni siedzieli, i zeszli ścieżką koło budki suflerskiej, w ruchu, w ja kim np. pan i pani schodzą z estrady. Na inny ruch figur, odpowiedni osnowie komedyi, charakterowi figur — teren nie pozwalał.
Inscenizator do spółki z reżyserem dorobili pantominę-intermedjum. Pantomina miała połączyć prolog z pozostałą częścią komedji. W takim wypadku reżyser łączność tę winien zaznaczyć jakąś seryą linii sytuacyjnych, które zaczynałyby się na proscenjum i przeszły na teren dalszej akcji. Tym czasem łączność zaznaczył reżyser cieniutką linią, którą przeciągnął Ludmir, przechodząc z proscenium na scenę bez żadnego zresztą uzasadnienia. Wszak Janusz pozostawił go śpiącego pod drzewem (pardon! pod darniową ławką), a znalazł w zupełnie innem miejscu, gdzie pantominie może było wygodnie, ale sensowi djablo niewyraźnie. Dopiero na scenie zaczęły się rozwijać linie sytuacyjne pantominy.
Mówić co o tej pantominie? E, lepiej nie. Krótko rzec można: w komedyi fredrowskiej była tak potrzebna, jak proscenium.
Przejdźmy do dalszych pomysłów reżyserskich.
Nie wiadomo, kto większą krzywdę wyrządził postaci tytułowej: inscenizator czy reżyser.
Czy inscenizator, który figurę 70-cio letniego staruszka, polskiego pana i głowę domu wpakował na cały dzień do ogrodu — czy reżyser, który przez błąd inscenizatora zatuszował z kretesem dynamikę roli i ruchy, już nie tylko jednej ale dwóch figur: obojga pp. Jowialskich! ruchy figur i ruchy sytuacyi.
Para staruszków, która powinna stanowić punkt koncentracyjny dla wszystkich linii sytuacyjnych i figuralnych — stała prawie poza ich nawiasem!! Powinna być osią, jak tego wymagała obyczajowość komedyi, a rozprószyła się na cienkie linijki o minimalnem natężeniu.
Figura Jowialskiego, opowiadająca bajeczki, które dynamicznie powinny być wyprowadzane, jak wyjścia solowe instrumentu w zespole orkiestralnym — gubiła się w ogólnej dynamice, a linie sytuacyjne i figuralne równały ją z liniami figury starego sługi.
Państwa Jowialskich w „Panu Jowialskim“ właściwie nie było.
To już nie błąd reżyserski, to — grzech!!
„P. Jowialski to komedya“, — przytacza prof. Chrzanowski zdanie Chmielowskiego — „w której albo jakiś znamienny szczegół obyczajowy, albo wybitne rysy charakteru lub wreszcie rodzaj kolizyi, wskazują wyraźnie, że mamy do czynienia z Polakami pewnej doby dziejowej“; od siebie zaś prof. Chrzanowski dodaje, że „polskość z P. Jowialskiego bije silną łuną dzięki postaci naczelnej, która jest typem niezrównanym jowialności staropolskiej“.
Więc naczelnego typu komedyi nie wolno reżyserowi z naczelnego miejsca usuwać; nie wolno zatracać strony obyczajowej komedyi i nie wolno gasić silnej łuny polskości! A polskość przebija się w polskich obyczajach, które nakazywały starszych czcić i szanować, oddawać im zawsze i wszędzie pierwsze miejsce, choćby byli zdziecinniałymi staruszkami z komedyi.
Przy takiem zlekceważeniu naczelnej postaci, zatraceniu jej charakteru, cóż z komedyi zostało? Swywolna żartobliwość, karykatura, raczej groteska, jako dominująca barwa i jako cel. A karykatura u Fredry celem nie jest.
Celem Fredry, jaki w innych jego komedyach, są charaktery, obyczajowość, pokazane w karykaturze. To wielka różnica!
Reżyser cele autora znać powinien na wylot, przeczuć je i w zasadniczych barwach z utworu wydobyć.
Jakiemi do tego posługuje się środkami — mówiliśmy.
„Pan Jowialski“ jest par excellence komedyą charakterów i obyczajowości. Fredro zaraz na początku sztuki każe Ludmirowi wykrzyknąć: „ho, ho, tu są charaktery!“
Jak te charaktery pokażemy, czy trzymając się uświęconych zwyczajów tradycyi lub nie — obojętne. Byleśmy pokazali charaktery.
Strona obyczajowa w tekście mniej wyraźnie jest zaznaczona. Ale od czegóż reżyser?! Jeśli nie chce jej wydobyć, to niech jej nie zatraca! Reżyser wyrządził tej stronie niedźwiedzią przysługę. Między innemi, w prowadzając „barwny tłum uciesznych komparsów“[3] w obrazie przebudzenia się przebranego Ludmira.
Obiecywał sobie po tej scenie „najistotniejszą rewelacyę“. Tak, to była rewelacya: służba dworska najniższego autoramentu, biorąca udział w zabawie szlachty polskiej w r. pańskim 1830! czyż to nie rewelacya? Kuchty i kuchciki, zamiast gotować obiad, ryczą od śmiechu z kogo? — ze swoich chlebodawców, szlachciców, posesyonatów! Bo nie z Ludmira, który w tym wypadku był figurą przygodną, był pretekstem. A komedyę grała rodzina pp. Jowialskich. Podrwiwał sobie z nich Ludmir, ale służba-by nie śmiała.
Naprawdę, gdyby tak na tem przedstawieniu był jaki cudzoziemiec w rodzaju Stanisławskiego, Craiga lub Reinhardta i gdyby mu powiedziano, że to jest komedya polska r. 1830 — jakże fałszywego pojęcia nabrałby o stronie obyczajowej w Polsce, o stosunku służby do państwa? Sądziłby, że dawni Polacy, dla zabawy, gotowi byli poświęcić godność i stanowisko społeczne, a służba, zamiast pracować, bawiła się na równi z nimi.
Albo zareżyserowanie sceny kłótni Janusza z Ludmirem (sc. 12. A. III.) też było pewnego rodzaju rewelacyą.
Niedawne to czasy, kiedy szlachcic na dwóch wioskach, za nic miał każdego artystę. Jeżeli się z nim raczył witać, to mu dwa palce podawał, uważając go za coś o wiele niższego od siebie: W komedyi Zalewskiego „Przed ślubem“ (1875 r.) mamy scenę, w której szlachcic Klapkiewicz z oburzeniem odrzuca propozycyę zaproszenia na swój bal zaręczynowy malarza. „Jakto, malarz na balu?!“ — powiada — na którym on będzie! W głowie szlachcica z lat 70-ych nie mogło się pomieścić!
Cóż dopiero w r. 1830! Jak wtedy szlachta patrzała na malarzy, jak ich traktowała?!
We wspomnianej scenie z P. Jowialskiego widzieliśmy, jak „deputat honorowy z epoki Sasów“ robił koguta zacietrzewionego — oczywiście według wskazówki reżyserskiej — wobec kogo? wobec malarza, włóczęgi i awanturnika, za jakiego miał Wiktora, który był godny żartu pańskiego, pogardliwego traktowania (obyczajowość), ale nigdy uniesienia, jakie w ruchu sytuacyjnym i figuralnym wyraziło się w przyskakiwaniu koguciem dwóch figur do siebie. To było śmieszne dla współczesnego widza — dla dawnej obyczajowości i charakteru figur zabójcze.
Gdyby Janusz zdecydował się podejść tak blisko do Wiktora, toby nie wytrzymał, chwycił za kark przybłędę i wyrzucił za drzwi (charakter). Wiktor zaś z pewnością przedtem jeszcze wziąłby się do bitki. Ponieważ scena odbywała się w ogrodzie, więc zamiast za drzwi, byłby Janusz pchnął natręta gdzieś w krzaki i skórę mu po cichu bez hałasu wyłoił. Oczywiście dynamika na ciche załatwienie sprawy nie pozwala — musi być krzyk, który sprowadza domowników. I tylko w krzyku Janusz powinien zdradzać swoją złość, ale ruchy jego figury w tym momencie powinny być godne pana, co ma rozum i wieś. Sytuacyjnie dwie te figury powinny być oddalone od siebie.
O wiele wyższego komizmu nabrałaby ta scena, gdyby Janusz, który chodził niespokojnie tam i sam, po pierw szych słownych utarczkach z Wiktorem — przestał chodzić; stanął, zachowując pozór spokoju, w natężeniu dźwiękowem tekstu zdradzał w zburzenie, złość i gniew, a młody zapaleniec skakał-by koło niego jak piesek mały koło brytana, łącząc wysokie napięcie głosu z gwałtownością ruchów figury i bezładnem i liniami sytuacyjnemi. Byłaby wtedy zgodność z obyczajami i charakterami.
W ogóle charakterom i obyczajowości nie szczęściło się w tej komedyi.
Fredro niezmiernie skrupulatnie opisuje charakter każdej postaci. W prologu, jeszcze nie patrząc na postać komedyi, widzimy je w wyobraźni, dokładnie narysowane przez Szambelanową.
Taka naprzykład Helena „trochę sawantka, trochę pocieszna wykwintnisia“, jak ją trafnie określa prof. Chrzanowski. „Ni do dziadzia ni do ojca nie podobna. Dobre dziecko, lecz ma swoją wolę i uporek, przy tem główka trochę romansami i poezyami zawrócona“. Po takiem przygotowaniu spodziewamy się ujrzeć ją z książką w ręku, romansownie przechyloną główką, marzącą o tem, gdy będzie mogła powiedzieć duszą ukochanemu: „jestem twoją, twoją na zawsze“.
Tymczasem pierwsze jej ukazanie się burzy delikatną tkankę naszej wyobraźni, bo reżyser każe Helenie wchodzić… z konewką do podlewania kwiatków.
Naprzód o 10-tej rano kwiatków na wsi nie podlewają, lecz o wiele wcześniej — to raz; potem takich kwiatków, jakie były w klombach na scenie, też się nie podlewa, to dwa; a trzy — romansowa panna pracą realną nie zajmowała się, zostawiając to służbie, ogrodnikom. Ona tylko wąchała kwiatki; ale tutaj nie mogła, bo słoneczniki i maki nie pachną.
Znowu inscenizator popsuł sprawę reżyserowi, reżyser aktorce i — współczesny trzeźwy widz nabiera przekonania, że macocha pasierbicę obgadała, bo to nie romansowa, lecz pracowita, trzeźwa panienka.
Dawniej, według tradycyi i autora, scena ta, która rozpoczyna właściwą komedyę przedstawiałaby się mniej więcej tak:
Po podniesieniu zasłony Helena sama siedzi lub stoi z główką opartą o framugę okna, zapatrzona w ogród; albo: bezradnie opuściwszy ręce, spogląda na drzwi, wiodące do pokoju dziadków, jakby tam szukać chciała rady i pomocy. W każdym razie ukazuje się w bezruchu, milczy i po chwili cichutkim głosem powtarza: „trzy dni do namyślenia — trzy dni do namyślenia!“ Cisza wkoło… ptaszki tylko w ogrodzie śpiewają..
W nowej koncepcyi reżyserskiej było inaczej. Helena wchodziła: zamiast bezruchu — ruch. Zamiast ciszy — „sentymentalnie rzewna ballada“, grana przez orkiestrę gdzieś w oddali, jak gdyby rzecz działa się w miejscowości kąpielowej. Na tle muzyki balladowej ukazuje się Helena… z konewką w ręku. Tableau.
Oto jak reżyser zaznaczył charakter Heleny i oto co się zrobiło ze strony obyczajowej.
W takim mniej więcej guście i sensie ukazała nam się z wielkim nakładem pracy i sumienności (to trzeba przyznać) robota reżyserska w Panu Jowialskim.
Widoczne były usiłowania do wydobycia najdrobniejszych szczególików, cóż, kiedy „pomysł był kapitalny, lecz dzień feralny“. Dzień, w którym zrodził się pomysł.
Drobiazg. Ludmir — romantyk, o którym Chrzanowski mówi „nie jest on już typem, lecz postacią indywidualną; to przecie już nie tylko młodzieniec, obdarzony energią życia i inteligencyą, naturą prostą i szczerą, ale nadto literat i poeta — poeta nie wogóle, ale, mający swe indywidualne upodobania oraz swój konkretny program literacki“. Dodać do tego trzeba, że Ludmir jest synem gen. Tuza.
Jaki on powinien być w ruchach? — stanowczo wykwintny, rasowy. Jaki w sposobie mówienia? — szlachetny, miejscami trochę patetyczny. Jak ubrany? — skromnie w spencerku, ale schludnie i zgrabnie. Co na sobie i przy sobie? — tłumoczek na plecach, kij w ręku.
I teraz drobiazg: Ludmir miał na szyi lunetę, którą dość niezgrabnie rozpatrywał okolice. Poeta, romantyk zachwyca się naturą bez pomocy lunety. Więc poco była ta luneta? — dla groteski, przypuszczam. Ludmir zaś figurą groteskową być nie może i nie jest.
Kończę.
„Pan Jowialski“ to nie farsa, nie żart sceniczny — tylko komedya i to komedya „charakteru“ i „obyczaju“.
Stała się krzywda autorowi Pana Jowialskiego, z którego inscenizacya i reżyserya zrobiła groteskową farsę i stała się krzywda… „Polakom z krwi i kości“, których zmuszono patrzeć pod takim kątem na arcydzieło Fredry.
Mojem zdaniem, należało stworzyć tło dekoracyjne, na którem charakterystyka figur i strona obyczajowa komedyi najlepiej-by się uwydatniły. Tło, na którem naczelna postać komedyi zabłysnęłaby łuną polskości i jowialności, a takim tłem może być tylko wnętrze starego polskiego dworu.
Charaktery wymagają najlepiej charakteryzujących figury kostyumów, i charakterystycznych ruchów. Obyczajowość odpowiednich linii sytuacyjnych. A całość — chwilami swywolnego, żartobliwego, chwilami poetycznego dźwięku, w tempie żywem, dynamice nie zbyt hałaśliwej, a według tych wskazań normowane zasadnicze barwy i tony: poezya, pogoda, spokój i polskość dałaby trzeźwemu widzowi chwilę prawdziwego i pięknego zapomnienia o troskach, obecnego życia.
„Złem, naruszającem istotę dramatycznego utworu“ — powiada współczesny reformator teatru Karol Appia — „jest inscenizacya, nie stojąca w związku z autorem, bo rozbija jednolitość jego pomysłu. Wszystko z autora czerpać, żadnych dodatków inscenizacyjnych nie dorabiać. Inscenizacya autorska jest takim samym środkiem wypowiadania się, jak słowo. I jak do tekstu, stworzonego przez autora, nie wolno dodawać słowa, tak nie wolno nic dodawać do inscenizacyi. Szanujcie słowo autora“.
Zwłaszcza jeżeli autorem tym jest Aleksander Fredro.

LEONARD BOŃCZA.








  1. Pomysły wydawnicze naszych księgarzy są zwykle ślepem naśladownictwem obcych i często opierają się na zupełnie błędnej, szablonowej a natrętnej ocenie konjunktury i zapotrzebowania u publiczności. Jak dorywcze są nieraz te wydawnictwa, świadczy np. fakt, że w r. 1912, wyszły równocześnie dwa przekłady dzieła Mengera: „Prawo ludu“.
  2. Wszak „zawadyacka junakierya artystow-cyganów, Ludmira i Wiktora“ usprawiedliwiałaby dostanie się ich do ogrodu pp. Jow. przez płot (sztachety).
  3. Według adnotacyi reżyserskich na tłum ten składali się: „kucharz, kuchcik, kuchciczek, ekonom, pastuch, dziewki, klucznica“, którzy, notabene, w chwili, gdy Ludmir wyrzucał ich chlebodawców za drzwi, mieli się „cofać w panice“ (?!).





Znak domeny publicznej
Tekst lub tłumaczenie polskie jest własnością publiczną (public domain), ponieważ prawa autorskie do niego wygasły (expired copyright).