<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Mater dolorosa
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mater dolorosa
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Fatima Marryah.

— Jesteś szalony, effendi, dziesięćkrotnie szalony, tysiąckrotnie szalony, postradałeś ostatnią odrobinę rozumu, skoro się upierasz przy swojem postanowieniu. Czy chcesz żonę moją zrobić wdową, a dzieci sierotami? Czy twoje kobiety i dzieci mają także utonąć w falach łez i w nurtach strapienia? Jeśli chcesz koniecznie jechać dalej wzdłuż tej rzeki nieszczęścia, to niebawem znajdziemy nasz grób w żołądkach sępów, szakali i hyen!
— Ja nie mam żon, ani dzieci — odpowiedziałem mówcy. — Nikogobym swoją Śmiercią nie zasmucił.
— Adllahi, wallahi, tallahi! Jeśli ciebie nikt nie będzie opłakiwał, to jeszcze nie powód, żeby zmuszać innych do płaczu za moją straconą duszą. Wiesz, że jestem człowiekiem odważnym, ale iść do tych Kurdów, to znaczy rzucić się wprost w paszczę śmierci!
— To zostań, tchórzu! — zawołał z gniewem mój mały, kochany hadżi Halef Omar. — Jesteś synem trwogi, a wnukiem zwątpienia. Nazywasz się odważnym, ale serce ci drży ze strachu, gdy chcemy choć na krok zboczyć z szerokiej drogi. Dodano cię nam do obrony, a ty kłapiesz zębami z przerażenia, ilekroć obcą strzelbę zobaczysz. Wstydź się! Chodź, sidi; jedźmy dalej, a tego dziadka bojaźni zostawmy tutaj samego!
Byliśmy z Halefem w Kerkuk w gościnie u mutessaryfa, który przyjął nas bardzo uprzejmie, a przy odjeździe narzucił nam gwałtem kawasa. Wprawdzie nie miałem najmniejszej ochoty wdawać się z tego rodzaju niepotrzebnym mi „obrońcą”, ponieważ nie podróżuję tak, jak drudzy, i wiedziałem, że w drodze będę musiał być obrońcą obrońcy; muttessaryi jednak oświadczył, że bez kawasa przepadnę między Kurdami i tak długo nalegał na mnie, że wreszcie zgodziłem się tylko dlatego, żeby nie uchodzić za niewdzięcznego.
Przewidywania moje sprawdziły się niestety; okazało się bowiem, że Kazem — tak nazywał się nasz kawas — bał się wszystkiego, a w dodatku nie władał językiem kurdyjskim. Gdybym był nie znał dyalektów Saza i Kurmangdżi, bylibyśmy musieli wyrzec się dalszej jazdy. Szczęściem miał kawas jedną zaletę, która wynagradzała mi wady jego charakteru. Oto dobre miał serce i przyjmował wyrzuty, którymi obsypywał go mój hadżi, nieubłagany wróg tchórzostwa, z takim spokojnym uśmiechem, jak gdyby wcale nie odnosiły się do niego.
Z Kerkuk pojechaliśmy do Sulejmanii, a stamtąd do Rewandis, ażeby potem dostać się na terytoryum perskie i dotrzeć do jeziora Urmii. Kawas doradzał nam obrać w tym celu drogę wzdłuż Sawi, głównej odnogi górnego Cabu. Ponieważ jednak w takim razie byłoby potrzeba okrążać, przeto ja obstawałem za tem, żeby jechać wzdłuż rzeczki Sidaka, gdyż tą drogą mogliśmy rychlej dostać się za granicę. Kawas, nasz „obrońca“, sprzeciwiał się temu z obawy przed Kurdami Kosnaf, którzy podówczas obozowali nad brzegami Sidaki. Kurdowie ci są wprawdzie okrzyczani jako fanatycy i skłonni do rozbojów, ale ponieważ wszyscy Kurdowie są mniej lub więcej tacy sami, przeto nie zmieniłem swego zamiaru, a za to spotkały mnie ze strony kawasa przytoczone na wstępie wymówki. Halef zgadzał się ze mną i dlatego, skarciwszy kawasa za jego tchórzostwo, zwrócił konia na prawo w kierunku biegu Sidaki, a ja uczyniłem to samo. Wobec tego musiał także kawas ruszyć za nami. Nie omieszkał jednak ostrzec nas przed Kurdami:
— Zgubieni będziecie, jeśli nie posłuchacie głosu Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/483 mego. Ja znam tych zbójów Kosnafów, którzy nawet pomiędzy sobą żyją w wiecznej zemście krwawej. Dzielą się na dwa oddziały: Mir Mahmalli i Mir Yussuf; pierwsi wypasają swe trzody po lewej, a drudzy po prawej stronie rzeki. Między oboma szczepami panuje ustawiczna waśń i nienawiść; ilekroć jednak nadarzy się sposobność ograbienia obcego, tylekroć łączą się z sobą. Wracajcie, wracajcie, bo wobec nich na nic się nie zda cała moja władza!
— Nie mów o swojej władzy! — odpowiedział Halef. — Władza twego muttessaryfa nie rozciąga się na dzikich Kurdów, którzy nawet padyszacha się nie boją. Nie wyobrażam sobie, jakąbyś ty władzę mógł nad nimi okazać. Ciebie nawet w Kerkuk nikt nie słucha. Wola twoja równa się woli komara, którego mój oddech unosi daleko odemnie.
Ja cierpiałem kawasa jako bezużyteczny ciężar i milczałem, kiedy Halef z nim się sprzeczał. Teraz także nie wtrącałem się do ich kłótni, wiedząc, że kawas mógł być przecież tylko tem, czem był, to jest sobą.
Wczesnym rankiem opuściliśmy Rewandis, a teraz minęło już południe. Trzymając się biegu rzeki, nie jechaliśmy drogą utartą, ponieważ takiej tam nie było. Konie szły po żwirze, pozostawionym na brzegach przez powódź wiosenną. Do pasa żwiru przytykał zaraz gęsty las dębowy, który wznosił się w górę po obu stronach rzeki. Jazda była wobec tego dla zwierząt uciążliwa, a dopiero później, gdy się dolina rzeki rozszerzyła i pokryła trawą, szły konie wygodniej. Czasem musieliśmy się przeciskać przez zarośla, które ciągnąc się od lasu aż do rzeki, zagradzały nam drogę.
Ja jechałem z Halefem na przedzie, a kawas nieco opodal za nami z miną wielce zaniepokojoną. Ponieważ nie dostrzegłem na trawie śladów ludzi ani bydła, uważałem na razie spotkanie się z Kurdami za wykluczone, omyliłem się jednak, gdyż nie uwzględniłem tej okoliczności, że oba te plemiona oddzielnie żyły po obu stronach rzeki w ciągłej nieprzyjaźni. Zapomniałem zaś o tem dlatego, że wrogie sobie oddziały zwykle rozgraniczają się od siebie większą odległością, aniżeli szerokość małej rzeczki. Później rzeczywiście przekonałem się, że Mir Mahmalli i Mir Yussufi nie spędzali trzód swoich na dolinę rzeki. Stali obozem w lesie, a zwierzęta trzymali na polanach, gdzie im łatwiej było ich pilnować.
Przejeżdżaliśmy właśnie znowu przez gęste zarośla, kiedy z oddali usłyszałem wołanie o pomoc. Był to głos kobiecy. Przypuszczając, że ktoś jest w niebezpieczeństwie, popędziłem przez krzaki, a Halef tuż za mną. Natomiast kawas, który to zobaczył i słyszał krzyki o pomoc, zatrzymał się i zawołał trwożnie:
— Zatrzymajcie się, stójcie! Effendi, proszę cię najusilniej, zostań tutaj i ukryj się w krzakach! Niechaj sobie krzyczy, kto chce! Kto się naraża na niebezpieczeństwo, tego pożre-ono całego!
Nie zważając oczywiście na tę przestrogę, pojechałem dalej. Okrzyki świadczyły coraz wyraźniej o wielkim przestrachu i zbliżały się do nas. Wydostawszy się na skraj zarośli, ujrzałem przed sobą brzeg rzeki po tej stronie jako długą murawę, otoczoną z prawej strony wodą, z lewej zalesionem wzgórzem, a z przodu takiemi zaroślami, jak leżące za nami. Murawa miała może z ośmset kroków długości, a po niej uciekała z całych sił jakaś kobieta, wołając ciągle o pomoc, jak gdyby ścigała ją jakaś wroga istota. A jednak, jak daleko okiem było sięgnąć, nie widziałem nikogo.
Kobieta, wybiegłszy z przeciwległych zarośli, oddaliła się już była od nich może o stopięćdziesiąt kroków. Z początku biegła prosto przed siebie, teraz jednak skierowała się ku rzece, aby się nią oddzielić od grożącego jej niebezpieczeństwa. Gdy zaś zobaczyła mnie i Halefa, wróciła do pierwotnego kierunku i pędziła ku nam, krzycząc nieustannie. Kawas ośmielił się wyjść za nami aż na skraj zarośli, a ujrzawszy kobietę, zawołał ze śmiechem:
— Allahi, wallahi, tallahi! Ta baba zwaryowała. Woła o pomoc, choć nie jest w niebezpieczeństwie.
Ale zaraz w następnej chwili pokazało się, że jej okrzyki nie były bez powodu. Oto z leżących za nią zarośli wyskoczył pies, a za nim drugi i trzeci. Były to olbrzymie, szare kurdyjskie charty rasy, zwanej tam tazi. Taki pies ma wysokość dużego cielęcia i wprawdzie lichy nos, ale raz postawiony na tropie, nie porzuca go, dopóki temu, na kogo go poszczuto, nie przegryzie krtani. Uciekająca kobieta znajdowała się w największem niebezpieczeństwie. Gdyby bowiem psy ją dopędziły, byłoby po niej. Musiałem jej przyjść z pomocą i popędziłem naprzeciw.
— Stój, na Allaha, stój! Te psy ściągną cię z konia i rozszarpią! — wołał za mną kawas.
Nie zważałem na niego, lecz gnałem naprzód, ażeby zmniejszyć odległość dla pewności strzału. W stosownej odległości zatrzymałem się i wziąłem sztuciec do ręki. Gdy wymierzyłem, stanął kary jak mur, wiedząc, że mam strzelać i że nie wolno mu się ruszyć. Dałem trzy strzały szybko jeden za drugim, a psy, które dobrze wziąłem z przodu na cel, tarzały się po trawie. Kobieta uciekała m im oto dalej. Zabiegłem jej z Halefem drogę i dopędziwszy ją, rzekłem w dyalekcie Kurmangdżi:
— Zatrzymaj się! Jesteś ocalona! Psy już nie żyją.
Kobieta posługiwała się widocznie tym dyalektem, bo zaraz stanęła, oglądnęła się za siebie, a widząc psy na ziemi, zawołała:
— Ghajne chodeh kes nehkahne — Boże wszechmocny, on mnie ocalił! Chwała mu za to i dzięki!
Miała oddech tak przyśpieszony, że wypowiedziała te słowa z przerwami. Kładąc obie ręce na piersi, usiłowała się uspokoić. Była już nie młoda; miała może ze czterdzieści lat, a liczne zmarszczki, raczej troską niż wiekiem spowodowane, poorały twarz jej w głębokie bruzdy. Ubranie jej stanowiła uboga szata niebieska w rodzaju koszuli, a głowę okrywała stara zasłona, która teraz zsunęła się jej z twarzy.
— Czy sama psy rozdrażniłaś, czy też poszczuta je na ciebie? — spytałem.
— Poszczuto, poszczuto! — odpowiedziała, wciąż jeszcze nie mogąc tchu złapać. — Miały mnie rozszarpać.
— Czyje były?
— Szira Seleki, wodza Mir Mahmallich, tych zbójów i morderców, którzy nie oszczędzają nawet życia biednej kobiety.
— Czem rozgniewałaś tego człowieka?
— Rozgniewałam? On zabija bez gniewu, bo mordowanie sprawia mu przyjemność. Zgubiła mi się jedyna koza, moje kochanie, której mlekiem żyjemy, bo jesteśmy bardzo biedni. Szukając jej, przybyłam nad rzekę i zobaczyłam ją na drugim brzegu. Poszłam za nią przez wodę i miałam ją właśnie zabrać i przyprowadzić z powrotem, kiedy nadjechał Szir Selek, ten nieubłagany, największy morderca, z gromadą wojowników Mahmalli. Błagałam go o litość, gdyż mamy z jego szczepem spór krwawy, on jednak wyśmiał moją prośbę i zakłuł moją kochaną kozę. Potem naradzili się, co ze mną zrobić. Te potwory nie chciały wprawdzie broni swojej zanieczyszczać krwią kobiety, ale mimoto miałam zginąć. Postanowili poszczuć mnie psami, żeby mię rozszarpały. Pozwolili mi pobiec do najbliższych zarośli przed wypuszczeniem psów. Popędziłam do krzaków, potem przez nie dalej i wołałam w śmiertelnem przerażeniu do Boga o pomoc. On usłyszał moje wołanie i ocalił mnie przez ciebie, panie. Chwała Jego imieniu na wieki!
— W takim razie Mir Mahmalli jadą za tobą?
— Przyjadą pewnie, żeby moje rozszarpane zwłoki...
Naraz przestała mówić; na skutek mego pytania spojrzała mimowoli za siebie. Zobaczyła oddział jeźdźców, którzy, wypadłszy z położonych przed nami zarośli, zatrzymali się na nasz widok.
— O, tam nadchodzą, tam! — krzyknęła z przestrachem. — Uciekaj zaraz, bo zginiesz! Ja także uciekam!
Popędziła prosto do rzeki, by szukać ocalenia na drugim brzegu. Kawas był jeszcze ciągle daleko za nami i ryknął do nas:
— Niech się Allah zmiłuje nad nami! Wracajcie! Musicie uciekać, uciekać!
Kurdowie zobaczyli zabite psy na ziemi, zawyli wściekle i wymachując bronią, ruszyli na nas pędem. Było ich dwunastu. Halef zdjął z ramienia dwururkę i zapytał spokojnie:
— Nie będziemy chyba uciekać, sidi?
— Nie! Odstąp nieco odem nie i strzelaj, jeśli nie staną, ale tylko w konie. Nie dopuścimy do tego, żeby nas osaczyli!
Włożyłem w sztuciec trzy nowe naboje w miejsce wystrzelonych i trzymałem go w pogotowiu. Kiedy Kurdowie byli od nas oddaleni już tylko na sto kroków, zawołałem:
— Stać, ani kroku dalej, bo strzelamy!
Ich było dwunastu, a nas dwu, odpowiedzieli więc szyderczym śmiechem i jechali dalej. Ja nie obawiałem się ani strzelb, które siedmiu z nich posiadało, ani włóczni, które pięciu innych nastawiło do ataku na nas.
— Pal w konie dwu pierwszych włóczników! — zawołałem do Halefa, a sam dałem równocześnie trzy strzały. Padło pięć koni, a jeźdźcy pozlatywali na ziemię. Dalsze dwa czy trzy konie potknęły się o leżące na ziemi i padły także, wskutek czego prawie cały oddział nie mógł się dalej ruszyć. Ci, którzy jeszcze siedzieli na siodłach, zatrzymali się o mniej więcej trzydzieści kroków od nas, tamci zaś podnieśli się z większym lub mniejszym trudem i klnąc strasznie, przypatrywali się swoim koniom.
Widok tych drabów nie budził we mnie najmniejszej ufności, ale uzbrojenie ich nie napełniało mnie obawą, bo włócznie były teraz nieszkodliwe, broń palna, strzelby odwieczne miały kamienne zamki lub lonty. Ubrania tych „wojowników“ mieniły się wszelakiemi barwami, Kurd bowiem lubi się pstro ubierać. Jeden z nich, zazdrości godny właściciel pistoletu, miał na głowie turban przynajmniej trzech stóp średnicy. Był to dowódca. On wyjechał naprzód o kilka kroków i huknął na nas:
— Niech was Allah potępi! Czy postradaliście rozum, że ośmielacie się na naszem terytoryum do nas strzelać? Kto wy jesteście, psy?
— Jesteśmy obcy — odpowiedziałem, nie zważając na ostatnie jego słowo.
— To się samo przez się rozumie, bo nie bylibyście odważyli się otwierać sobie wrót pewnej zguby. Dusze wasze należą już do piekła. Gińcie od naszych kul!
Chciał już wymierzyć, lecz ja natychmiast zwróciłem nań lufę sztućca i zawołałem:
— Nadół strzelba, bo ci śmierć w mózg wpakuję!
— Samochwalco! — roześmiał się. — Strzelby wasze już wystrzelone!
— Moja strzela nieustannie. Uważaj!
Wystrzeliłem trzy razy do jego konia, wskutek czego legło zwierzę bez życia. Kurd spadł i zgubił strzelbę.
— Allah, Allah! — ryknął wściekle, wstając z ziemi. — Skąd masz tę strzelbę? Czy dyabeł zrobił ją dla ciebie? Jak się nazywasz?
Podanie prawdziwego mego nazwiska nie było tu wskazane, dlatego wymieniłem to, które swego czasu otrzymałem od mego arabskiego towarzysza podróży.
— Jestem chrześcijanin, pochodzę z dalekiego kraju, a nazywają mnie Kara Ben Nemzi.
— Pies chrześcijański? Niech cię Allah przeklnie! Giń z mojej ręki!
Porwał strzelbę, ażeby do mnie wycelować, lecz w tej chwili pochwycił go jeden z włóczników za rękę i zawołał z dosłyszaną trwogą:
— Wstrzymaj się, bo zabijesz nas wszystkich! Strzelba tego chrześcijanina wyrzuca sto i tysiąc kul bez nabijania! On wystrzela was wszystkich, zanim zdołalibyście pociągnąć za cyngiel.
— Co... co... ty mówisz? — zapytał wódz, spuszczając strzelbę i patrząc na mówiącego z otwartemi ustami.
Wojownik odpowiedział mu tak cichym głosem, że go nie mogłem zrozumieć, a potem przemawiał jeszcze gorliwie przez długą chwilę. Z tego skorzystał Halef i nabił swoją strzelbę ponownie. Kurdowie słuchali przemowy z widocznem zdumieniem, mierząc mię spojrzeniami, jak gdybym był ósmym cudem świata. Ja sam byłem ciekaw dowiedzieć się, gdzie ten człowiek mnie poznał. Gdy skończył mówić, odbyła się krótka i równie cicha narada, poczem wódz zwrócił się do mnie:
— Panie, czy byłeś kiedy u Kurdów Zibar?
— Tak.
— Byłeś gościem ich wodza?
— Zwykłem mieszkać tylko u wodzów — odpowiedziałem dumnie.
— Jesteś więc tym cudzoziemcem, który ocalił od zguby szczep Haddedinów w ten sposób, że zwabił szczepy nieprzyjacielskie w dolinę Deradż, gdzie musiały się poddać?
— Tak, ja nim jestem.
— Czy ten mały człowiek obok ciebie to służący twój, hadżi Halef Omar, który przeżył z tobą to wszystko?
— Tak, to on.
— Skoro to wy jesteście, to gotowiśmy wam przebaczyć, jeśli spełnisz nasze żądanie.
— Czego żądasz?
— Zapłacisz najpierw za konie, które nam pozabijałeś?
— A za psy także?
— Naturalnie! Powtóre darujecie nam wszystką broń, którą macie przy sobie.
— A po trzecie?
— Nic więcej. Widzisz, jak mało żądamy, jeśli zgodzisz się na te warunki, będziesz moim miwan i hemszer[1], będziecie mogli, dopóki wam się spodoba, mieszkać u nas tak bezpiecznie, jak gdybyście należeli do naszego szczepu.
— A jeśli się nie zgodzę?
— To postąpimy z wami, jak ze śmiertelnymi wrogami, a słońce dnia dzisiejszego poraź ostatni zaświeci wam w oczy. Radzę ci, żebyś przyjął moje słuszne i nie trudne do wypełnienia warunki!
— Dla mnie są one jeszcze wygórowane. Dowiodę wam, że będziecie jeszcze o wiele, o wiele skromniejsi.
— Mylisz się! Kto ci pozwolił zabić moje psy?
— Czy miały rozszarpać tę kobietę?
— Tak! Między nami panuje teraz prawo krwawej zemsty. Nadto jest ona przeklętą szyitką, która czasem mówi nawet o zbawicielu chrześcijan. Krew jej psom się należy. Nazywa się Fatima Marryah i będzie wyła w najgłębszej otchłani potępienia.
A więc ta kobieta była szyitką! Sunnici nienawidzą szyitów i postępują względem nich z większą pogardą, aniżeli względem „niewiernych“. Mówiła także o Zbawicielu! Czyżby wiadomości o Odkupicielu dostały się do jej ucha i serca? W takim razie mogłem się w dwójnasób cieszyć tem, że ją ocaliłem.
— Ja jestem chrześcijanin — odpowiedziałem — a ona wspomina czasem o moim Zbawicielu; cieszę się zatem bardzo, że zastrzeliłem twoje bestye. Gdybyś był ich nie poszczuł na tę biedną kobietę, żyłyby jeszcze dotychczas. Sam więc winien jesteś ich śmierci. A za konie mam także zapłacić? Czy nie kazałem ci stanąć i nie zagroziłem z góry strzelaniem? Nie usłuchaliście, dlatego musieliśmy strzelać. Któż zatem spowodował śmierć waszych koni?
— Ty, nie my! Kto ci pozwolił do nas strzelać?
— Ja sam sobie daję pozwolenie. Gdy mnie kto napadnie, muszę się bronić. Dziękujcie Allahowi, że jestem chrześcijanin. Gdybym był muzułmaninem, był bym celował do was, nie do koni. Chcecie posiąść broń naszą, ażeby nas potem zabić? Ja gardzę gościną i przyjaźnią człowieka, który każe bezbronne kobiety psom rozszarpywać. Hańba tobie i zguba!
— Milcz! — ryknął do mnie. — Powiedz jeszcze jedno takie słowo, to dziś jeszcze lub jutro pożrą cię robaki!
— Ez be the tesza-u-utim, żal mi ciebie! Niemoc twoja niedopuści do wykonania słów twoich. Z tej strzelby ugodziłem trzy psy i trzy konie, a potem twój koń otrzymał jeszcze trzy kule. Czy widziałeś, żebym nabijał? Czy mam jeszcze dwanaście razy wypalić i wam wszystkim łby poprzestrzelać?
— Dyabeł ci ją zrobił! — mruknął z przytłumioną wściekłością. — A który muzułmanin zdoła walczyć z dyabłem? Nie chcesz więc nam zapłacić?
— Nie.
— Ani pójść z nami?
— Ani mi się śni!
— Dokąd jedziecie?
— Dokąd nam się podoba. Tego nie potrzebujesz wiedzieć. Zaczekamy jeszcze pięć minut, żebyście oddalili się od nas, bo tego wymaga wzgląd na nasze bezpieczeństwo. Kto po tych pięciu minutach będzie jeszcze tutaj, dostanie ode mnie kulą w łeb.
— Ty żartujesz!
— Mówię całkiem poważnie!
— Musimy zabrać zabite konie, a przynajmniej uprząż z nich pozdejmować.
— W tym celu możecie później drugi raz przyjechać. Zaręczam ci, że nie powiem już do was ani słowa więcej. Wynoście się! Patrz, strzelba moja wymierzona! Przekroczcie czas pięciu minut, a wypali z pewnością!
Zwróciłem wylot lufy do niego, a Halef poszedł za moim przykładem. Obawa przed moim sztućcem wywołała odpowiedni skutek. Kurdowie rzucali wprawdzie na mnie zajadłe spojrzenia, lecz nie odważyli się stawić oporu. Szepnęli do siebie kilka cichych uwag i zabrali się, jedni konno, a drudzy pieszo. Kiedy dojechali do zarośli, w których się przedtem ukazali, odwrócił się dowódca, potrząsnął groźnie strzelbą i zawołał:
— Khu in sohre. Baweze ser maran. Krew jest czerwona. Strzeż się wężów!
Była to nieostrożność z jego strony, ponieważ zdradził przed nami w ten sposób, że zamierza udać się potajemnie za nami, żeby się na nas zemścić. Wiedzieliśmy więc, że musimy się mieć na baczności. Nie zabiliśmy wprawdzie ludzi, jeno kilka zwierząt, ale mimoto nie wątpiłem, że skutek tego naszego kroku będzie zupełnie jednakowy.






  1. Gość i przyjaciel.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.