<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Mater dolorosa
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mater dolorosa
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Yussuf Ali.

Kiedy Mir Mahmalli zniknęli nam z oczu, uśmiechnął się Halef, zadowolony z siebie i rzekł:
— Niema więc tych dwunastu bohaterów, którzy umknęli przed dwoma ludźmi! Czy nie powinni się tego wstydzić, sidi, zarówno oni, jak ich dzieci i wnuki? My natomiast nie ustąpiliśmy ani na cal. Zwyciężyliśmy jednak tylko dlatego, że oni bali się twojej strzelby. Ten człowiek, który cię znał, musiał być z nami u Kurdów Zibar. Byłoby z nami źle, gdyby nie był zwrócił uwagi wodza na twój sztuciec.
— Nie byłoby tak bardzo źle. Byłoby to tylko kosztowało trochę krwi ludzkiej, chociaż może nie naszej. Dopóki otwarcie stali wobec nas, można było nie obawiać się niczego. Teraz jednak, jak zapowiedział wódz, popełzną za nami jak węże, a to dla nas o wiele niebezpieczniejsze.
— Sądzę raczej, że zaczają się na nas, gdy teraz dalej pojedziemy, przypuszczam bowiem, że obierzemy drogę przez ich terytoryum.
— Czy sądzisz rzeczywiście, że mogę tędy jechać dalej? Myślałem, że mnie znasz lepiej. Po tej stronie mieszkają Mir Mahmalli, a po tamtej Mir Yussufi, do których należy prawdopodobnie Fatima Marryah. Wyświadczyliśmy jej wielką przysługę, można więc być pewnym, że jej współplemieńcy przyjmą nas uprzejmie, a w razie potrzeby obronią przed Mir Mahmallami. Przeprawimy się teraz przez wodę.
To mówiąc, oglądnąłem się za kawasem. Wobec tego, że nigdzie go nie było widać, wróciliśmy za nim i znaleźliśmy go tylko dzięki temu, że pilnie szukałem jego śladów. On zaprowadził konia ze strachu w zarośla i tam przywiązał, a sam wlazł głęboko w kolczastą gęstwinę, aby nie pokazać się Kurdom.
— Czy już ich niema? — zapytał, gdy go wywlokłem za nogi. — Ty żyjesz, effendi? A więc nie zamordowali ciebie?
— Owszem! Położyli mnie trupem.
— Ależ, ależ, stoisz przecież przedemną!
— Nie, to tylko mój duch, który będzie cię ścigał dniem i nocą za zuchwalstwo, z jakiem nas broniłeś.
— A mój duch będzie cię prześladował po dziesięć i dwanaście razy na godzinę, ty dziadku i pradziadku trwogi! — dodał Halef. — Dlaczego zostałeś w tyle, dlaczego się ukryłeś?
— Tylko ze względu na was. Kurdowie nienawidzą kawasów wielkorządcy. Gdyby byli mnie z wami spostrzegli, nie bylibyście wyszli tak na sucho.
— A mutessaryf daje nam ciebie dla obrony. Niechaj go Allah zamieni w jeża z kolcami do środka, aby przez całe życie kłuły i dręczyły jego duszę. Któż rozumny dla osiągnięcia zamierzonego celu czyni coś wręcz przeciwnego temu celowi? Gdy się nasza podróż skończy, każę was obydwu przybić do desek i będę was pokazywał jako osobliwości!
Machnął pogardliwie ręką i ruszył za mną ku rzece, której woda miała zaledwie półtorej stopy głębokości. Kurdyjka mogła więc z łatwością w bród ją przebyć. Istotnie nie było jej już teraz widać.
Przybywszy na drugą stronę, jechaliśmy w górę, trzymając się jednak zdala od wody, gdyż Kurdowie mogli się po tamtej stronie zaczaić i strzelać do nas. Jechaliśmy krajem doliny pod lasem między drzewami, których pnie osłaniały nas jako tako.
Ten środek ostrożności okazał się wkrótce uzasadnionym, albowiem nie dojechaliśmy jeszcze daleko, kiedy z zarośli po drugiej stronie padł strzał, który jednak nikogo z nas nie dosięgnął. W kilka chwil potem doleciał mnie huk drugiego strzału, ale nie z tamtej strony, lecz poza mną. Odwróciwszy się szybko, zobaczyłem kawasa, który dla spokojnego mierzenia zsiadł był z konia, a teraz stał przy nim i spuścił strzelbę po strzale. Po drugiej stronie rzeki wydali Kurdowie wściekły wrzask. Chcąc uprzedzić moje słowa, zawołał kawas czemprędzej:
— Zastrzeliłem go, effendi! Ujrzałem go w zaroślach, jak na nas strzelał, posłałem mu więc kulę i widziałem, że upadł.
— Który to był? Czy może wódz?
— Nie. Jakiś inny. Czy widzisz teraz, że jestem odważnym i walecznym wojownikiem?
— Nie. To nie sztuka strzelić do kogoś z zasadzki. Dlaczego mnie wprzód nie zapytałeś? Twój pośpiech może nam przynieść największą szkodę. Po krzyku Kurdów należy sądzić, że trafiłeś. Czy nie pomyślałeś o krwawej zemście?
— Krwawej zemście? O Allah, zapomniałem o tem! Czy sądzisz, że oni przyjdą, żeby się zemścić?
— Oczywiście! Żaden naród nie trzyma się tak mocno krwawego odwetu, jak ci Kurdowie. Nie będę miał nic przeciw temu, jeśli ci szyję utną!
Tych słów nie brałem poważnie, ale rozgniewałem się rzeczywiście na kawasa. Groziło nam niebezpieczeństwo, które przez nierozsądny jego krok mogło się tylko zwiększyć, zwłaszcza że rzeka zakręcała w tem miejscu i płynęła tak blizko zbocza, że pomiędzy niem a brzegiem był tylko wązki, otwarty pas murawy, po którym musieliśmy przejechać. To miejsce mogło się dla nas stać fatalnem, gdyż byliśmy wystawieni na kule Kurdów, zaczajonych w zaroślach po drugiej stronie. To też wolałem ukryć się w lesie, rosnącym nad zboczem. Zmuszeni zwrócić się w górę, pozsiadaliśmy z koni, ponieważ teren był skalisty i wznosił się dość stromo. Prowadząc konie, wydostaliśmy się na górę i natknęliśmy się ku mojemu zdziwieniu na coś w rodzaju ścieżki prowadzącej wzdłuż krawędzi wzgórza. Poszliśmy tą ścieżką bez obawy przed nieprzyjacielskiem spotkaniem, gdyż na tym brzegu mieszkali Mir Yussufi, o których sądziłem, że nas przyjmą uprzejmie.
Tu dosiedliśmy znowu koni, lecz nie ujechaliśmy jeszcze daleko, a już musieliśmy się zatrzymać. Oto znaleźliśmy się przed skałą, która tworzyła rodzaj bramy tam, gdzie się ścieżka kończyła. W bok zejść nie było można, gdyż z lewej strony opadał teren nagle w dół, a z prawej wznosił się tak stromo, że niepodobna było przejść. Otwór, który nazwałem bramą, zamknięty był kolczastą plecionką. Zapytałem donośnym głosem, czy tam kto jest, a z wnętrza odpowiedział mi głęboki i silny głos basowy:
— Kto tam jest? Co za jedni jesteście?
— Jesteśmy obcy i przybywamy z Rewandis.
— Dokąd jedziecie?
— Przez granicę.
— Jakiej wiary? Sunnici, czy szyici?
— Ja jestem chrześcijanin; moi towarzysze zaś muzułmanie sunniccy. Czy możemy tej nocy być waszymi gośćmi?
— Otworzę wam! Przywiążcie konie!
Odsunięto kolczaste drzwi, a w otworze ukazał się mężczyzna kształtów tak olbrzymich, jakich jeszcze nie widziałem. Był o wiele wyższy i szerszy odemnie, a na nieokrytej, do skóry ostrzyżonej głowie miał tylko cienki temeli (kosmyk włosów), spadający z tyłu na plecy. Bardzo szerokie spodnie w czarne i czerwone pasy były na dole przywiązane rzemieniem. Bose nogi były jeszcze większych rozmiarów, aniżeli potężne ręce, których pozazdrościłby mu irlandzki marynarz. Z ramion zwieszał mu się skórzany kołnierz, pocięty w pasy tak, że z pod niego widać było obrosłą włosami pierś i muskularne ręce. W jednej ręce trzymał nóż, którym widocznie coś robił. Przypatrzył nam się ponurym wzrokiem i rzekł:
— Wejdźcie i zaczekajcie tutaj! Zawiadomię o waszem przybyciu malk-hoe-gunda[1].
Zniknął za drugą bramą kolczastą, którą z zewnątrz odsunął, my zaś, zostawiwszy konie na wolnem polu, weszliśmy do czworoboku o nieregularnych liniach, w którym mogło się wygodnie pomieścić ze dwadzieścia osób. Ściany jego wyłożone były taką samą plecionką kolczastą, której przeznaczenie mieliśmy poznać dopiero później. Zamiast stołków leżało na ziemi kilka kamieni, na których też usiedliśmy. Zresztą nie zauważyłem tam nic, oprócz grotu, który Kurd prawdopodobnie strugał.
Zwyczajem moim miałem wielką ochotę dla ostrożności zbadać to miejsce, ale właśnie ta ostrożność powstrzymała mnie od tego. Mógł nas kto podpatrzeć, a ja nie chciałem ich rozgniewać na nas jakim dowodem nieufności. Jedno tylko uczyniłem, ażeby być przygotowanym na wszelki wypadek. Oto uzupełniłem wystrzelone kule w sztućcu nowymi nabojami.
Ledwie skończyłem tę czynność, otworzyły się tylne wrota i wszedł olbrzym z drugim Kurdem, którego nazwał malk-hoe-gund. Był to mężczyzna średniego wzrostu, wyglądający zuchwale i przebiegle zarazem. Miał na głowie olbrzymi turban i ciało, okryte strojem tureckim w czerwono-żółty deseń. Za pasem miał nóż i pistolet, którą to broń posiadają u Kurdów przeważnie tylko wodzowie. Rzucił na nas badawcze i, jak mi się zdawało, wymuszenie uprzejme spojrzenie, poczem zapytał:
— Czy ci dwaj ludzie są sunnitami?
— Tak.
— My wyznajemy świętą szię i obchodzimy uroczyście dzień śmierci męczennika Husseina. Ale ty jesteś chrześcijanin i nosisz hamail!
Hamail jestto koran, pisany w Mekce, gdzie pielgrzymi, którzy tam byli, dość zamożni na to, żeby go sobie kupić, zawieszają go sobie na pamiątkę pielgrzymki na szyi.
— Kupiłem go sobie w Mekce. — odpowiedziałem.
Spojrzał na mnie wzrokiem, którego znaczenia nie zdołałem odgadnąć, zmierzył mnie jeszcze dokładniej, niż przedtem i podszedł ku wejściu, aby się naszym koniom przypatrzyć. Zaledwie wzrok jego padł na mego konia, zabłysnęły mu oczy radością i zawołał:
— Ia Hassan, ia Hussein! To kary ogier najczystszej krwi. Jak się nazywa?
— Ri — odpowiedziałem.
— Ri? Od kogo masz go?
— Od Mohammeda Emina, szejka Haddedinów z plemienia Szammar.
— Ja znam Haddedinów i ich losy. Jesteś więc chyba tym chrześcijaninem, któremu szejk ów darował tego konia za to, że ocaliłeś jego ludzi od trzech nieprzyjacielskich szczepów?
— Tak.
— Potem przejechałeś przez Kurdystan i walczyłeś w obronie czcicieli dyabła?
— Pomagałem im, bo mieli słuszność.
— Ale przeciwko wyznawcom proroka! — wybuchnął niemal z gniewem.
— Pomoc moja przeszkodziła wielkiemu rozlewowi krwi — broniłem się.
— Słyszałem, co opowiadano o tobie — mówił już spokojniej. — Posiadasz strzelbę, z której można nieustannie strzelać bez nabijania. Czy masz ją jeszcze?
— Tak, oto ona — oświadczyłem, wskazując na sztuciec.
— Daj ją tu! Chcę się jej przypatrzyć.
— Daję ją z ręki tylko wtedy, kiedy wiem, że ją przyjaciel chce obejrzeć. Czy przyjmiesz nas jako gości?
Ta strzelba o dwudziestu pięciu strzałach była moją najlepszą ochroną, lecz zarazem niebezpieczeństwem, gdyż każdy pragnął ją posiadać.
— Pokaż mi ją, a potem odpowiem!
— Odpowiedz, a potem ja pokażę!
— Ty mi niedowierzasz? — huknął na mnie z gniewem i klasnął w ręce. — Przekonaj się, jaki to skutek za sobą pociąga!
Klaśnięcie było umówionym znakiem, a głośne słowa miały przygłuszyć to, co się teraz działo. Mimoto usłyszałem za sobą szmer, jakoby odsuwano kolczastą ścianę. Gdy się czemprędzej odwróciłem, ściany już nie zauważyłem na dawnem miejscu, natomiast stało tam dziesięciu, czy dwunastu uzbrojonych Kurdów. Kilku z nich było już przy nas. Chciałem odskoczyć i wymierzyć ze sztućca, ale już było za późno, gdyż Kurd, który nas wpuścił, w chwili, gdy się od niego odwróciłem, pochwycił drzewce włóczni i uderzył mnie w głowę tak mocno, że upadłem na ziemię.
Nie widziałem już, ani nie słyszałem, co się dalej działo, gdyż zemdlałem pod wpływem strasznego uderzenia. Gdy odzyskałem przytomność, przekonałem się, że nie znajdowałem się już tam, gdzie mię powalono, lecz na otwartem polu ze związanemi rękami i nogami, rozebrany do koszuli i spodni. Obok mnie leżeli Halef i kawas, tak samo skrępowani i rozebrani. Wszystko, cośmy mieli, zabrano nam.
Był jeszcze dzień, mogłem więc wyraźnie widzieć moje otoczenie. Był to czworoboczny wyrąb w lesie. Ścięte drzewa ułożono razem z koronami na bokach wyrębu w ten sposób obok siebie i na sobie, że powstało z tego nieprzybyte prawie ogrodzenie z wejściem tak wązkiem, że tylko jeden jeździec mógł się przez nie przedostać. Później dowiedziałem się, że było drugie wejście, a mianowicie owa skalna brama, którą nas wpuszczono. Była ona w ten sposób wyłożona plecionką kolczastą, że wyglądała jak izba, otwarta od strony lasu. To też mnie zwiodło, gdyż otworów było aż trzy. Jednym weszliśmy my, drugim malk-hoe-gund, a trzecim ci, którzy na nas napadli.
Na wyrębie stały chaty Kurdów, zbudowane z pni i z konarów. Wnętrze ich można było zapomocą przesuwalnych ścian dzielić na dowolną ilość izb. Trzody, które tu na noc spędzano, znajdowały się teraz pod strażą wielu uzbrojonych pasterzy w lesie i na otwartych pastwiskach. Wewnątrz ogrodzenia było teraz może trzydziestu ludzi, którzy zasiedli dokoła nas. W znacznie większej liczbie uwijały się kobiety z zasłonami na twarzach i dzieci, bądź to zajęte czemkolwiek, bądź też przypatrując się nam nieprzychylnie. Konie nasze przywiązano niedaleko od nas do słupów. Pośród wspomnianych wyżej dziesięciu ludzi znajdował ^się także malk-hoe-gund i Kurd, który nas przyjął. Z odzieży i uzbrojenia jego wnioskowałem, że był najuboższy. Kiedy szejk spostrzegł, że otworzyłem znów oczy, zagadnął mnie tonem nieprzyjaznym:
— Widzisz, do czego doprowadziła twoja nieufność. Będziecie musieli umrzeć.
— Gdybym ci był nawet zaufał, mimoto leżelibyśmy teraz tutaj tak samo — odpowiedziałem. Chcieliście mieć naszą własność, a szczególnie mojego konia i strzelbę, było więc wszystko jedno, czybyśmy byli wam zaufali, czy też nie. Mamy jednak nadzieję, że nie umrzemy.
— Mylisz się. Skoro wieczór zapadnie i zejdą się wszyscy nasi ludzie, przystąpimy do stracenia. Jesteście przeklętymi chrześcijanami i sunnitami, którzy nie mogą się spodziewać łaski. Kto was zabije, temu Allah doda sto wieczności.
— A ja ci mówię, że nikt z was nie ośmieli się nas dotknąć.
— Ja zaś przysięgam ci na Allaha, na Hassana i Husseina...
— Stój, nie przysięgaj, bo przysiągłbyś fałszywie — przerwałem mu. — Jeśli rzeczywiście o mnie słyszałeś, to musisz chyba wiedzieć, że znajdowałem się już w daleko większych niebezpieczeństwach i nie uległem. Nie pozbawisz mnie życia tak łatwo. Na co ci się przyda zdobycz, którą nam odebrałeś? Mój koń nie będzie ci posłuszny, a mego sztućca nie potrafisz użyć. Ręka twoja nie spowoduje ani jednego strzału.
Przed nim leżał mój sztuciec. Na tem właśnie oparłem mój plan ocalenia. Chciałem uwolnienie nasze samemu sobie zawdzięczać, a spotkanie z Fatimą Marryah wygrać tylko jako atut ostatni. Halef, leżący po mojej prawej ręce, powiedział do mnie po moich ostatnich słowach w narzeczu mogrebin, którego Kurdowie nie rozumieli:
— Sidi, on już podczas tego, kiedy leżałeś bez przytomności, próbował wielokrotnie wystrzelić ze sztućca, ale mu się to nie udało. Bądź rozumny i udawaj, że chcesz mu pokazać. Potem nas już ocalisz.
— Taki właśnie jest mój plan — odpowiedziałem Haiefowi w tem sam em narzeczu. — ja...
— Milcz! — huknął szejk na mnie. — Nie wolno wam mówić do siebie językiem, którego my nie rozumiemy. Co się tyczy twojej strzelby, to musisz mi chwyty pokazać.
— A jeśli tego nie zrobię?
— To zginiesz śmiercią dziesięćkrotną. Macie być rozstrzelani; jeśli zaś nie powiesz mi tego, co chcemy wiedzieć, to przywiążemy cię do drzewa i spalimy na powolnym ogniu, założonym od dołu.
Po Kurdach można się spodziewać takiego okrucieństwa. Udałem przestrach, lecz opierałem się mimoto na pozór spełnieniu jego życzenia, dopóki nie zaostrzył swej groźby i nie zmusił mnie do uległości. Powiedziałem jednak, że skrępowanemi rękoma nie mogę mu pokazać, jak się używa strzelby.
— Ja uwolnię ci ręce — odrzekł uradowany. — Ja sam rzemień rozwiążę.
Przyszedł do mnie z pośpiechem, rozkrępował mi ręce i podał strzelbę. Teraz wygrana była po naszej stronie. Mogliśmy sobie pójść, kiedy i gdzieby się nam podobało. Wstałem, złożyłem się i rzekłem:
— Uważaj, jak strzelam! Popatrz tam na tę najdłuższą dębową gałąź na dole. Na niej są cztery galasówki, które ja zestrzelę. Uważajcie!
Dąb stał w odległości siedmdziesięciu kroków. Siedzący obok nas Kurdowie zerwali się i pobiegli tam, a za nimi kobiety i dzieci. Tylko szejk został przy nas. Śmiać mi się chciało z radości. Z tej odległości wyglądały galasówki jak ziarnka pieprzu i zdawało się, że trafić w nie niepodobna. Wystrzeliłem cztery razy, a okrzyki doniosły o wyniku. Nie zważając na to, odłożyłem błyskawicznie strzelbę, pochwyciłem szejka, przyciągnąłem do siebie, ująłem go za gardło lewą ręką, prawą wyrwałem mu nóż z za pasa, przeciąłem rzemień na moich nogach, a potem na rękach Halefa i zawołałem do wiernego sługi:
— Masz tu nóż i porozcinaj więzy sobie i kawasowi, a potem odwiąż konie od drzew!
Halef wziął nóż, ja zaś, mając wolne obie ręce, podniosłem się z postawy siedzącej, poderwałem szejka, puściłem go, podniosłem sztuciec, wymierzyłem do niego i krzyknąłem:
— Ręce przy sobie i ani się rusz, bo dostaniesz sto kul z tej strzelby dyabelskiej!
Posłuchał, trzęsąc się niemal. Wszystko to stało się w przeciągu niespełna minuty. Kurdowie, widząc to zdala, nadbiegli z krzykiem, lecz ostrzegłem ich:
— Zatrzymajcie się, stójcie, bo natychmiast zastrzelę wam szejka! Kto z was podniesie na nas broń, ten będzie miał ołów w głowie!
Posłuchali także i stanęli ze strachu przed moim sztućcem. Tymczasem Halef i kawas przyprowadzili już nasze konie.
— Czy widzisz teraz, że byłbyś przysiągł fałszywie? — spytałem szejka. — Nie jesteśmy ludźmi, z którymi można robić, co się komu podoba. Każesz przynieść wszystko, co nam zabrałeś i...
— Chodeh ih Chodeh! — przerwał mi kobiecy głos za mną. — Boże, o Boże, co się tu dzieje?
Oglądnąłem się i ujrzałem Fatimę Marryah, która weszła była właśnie przez skalną bramę.
— Pojmano nas i ograbiono, ażeby nas potem zamordować — odpowiedziałem jej. — My jednak uwolniliśmy się i wystrzelamy wszystkich, jeśli nie pozwolą nam odejść bez przeszkody.
— Pojmano... ograbiono... ażeby zabić was, moich obrońców i zbawców, którym ja życie zawdzięczam? Zapewniam was, że ani włos nie spadnie wam z głowy!
Zbliżyła się całkiem i tak skwapliwie i szybko zaczęła mówić do szejka i jego ludzi, że nie mogłem jej nadążyć, chociaż rozumiałem dyalekt Kurmangdżi. Jeszcze nim ona skończyła, przystąpił Kurd, który mnie był powalił i zawołał:
— Panie, ty ją ocaliłeś! Nazywam się Yussuf Ali, a ona jest moją żoną. Pozwól mi stanąć obok siebie i być waszym obrońcą. Na Hassana i Husseina, zaręczam życiem mojem za wasze życie i mienie wasze!
Jest to najświętsza przysięga szyitów, dlatego skinąłem mu głową, a on stanął obok mnie. Kiedy żona jego umilkła, zaczął on także przemawiać za nami i to w sposób, z którego poznałem, że dotrzyma przysięgi. Sądziłem, że po mowie jego nastąpi najpierw narada, zawiodłem się jednak i to szczęśliwie, gdyż skoro Yussuf Ali przestał mówić, zwrócił się szejk do mnie:
— Panie, ja o tem nie wiedziałem, dlatego musisz nam przebaczyć. Ocaliliście życie jednej z naszych kobiet i was dwu zwyciężyło dwunastu przeklętych Mir Mahmallich. Jakżeż możemy być waszymi wrogami! Nie, my to wy, a wy to my; jesteśmy sobie braćmi. Przysięgam to na Mahometa, na Hassana i Husseina, którzy padli pod razami sunnitów! Chodźcie do mego domu! Tam znajdziecie wszystko, coście z sobą mieli.
— Nie! — zawołał Yussuf Ali. — Oni ocalili moją żonę, dlatego niech będą moimi gośćmi, a nie twoimi. Ja mam do nich pierwsze i największe prawo!
Z początku chcieli nas ci ludzie zabić, a teraz sprzeczali się o zaszczyt goszczenia nas u siebie. Ponieważ nie mogli się pogodzić, poprosili mnie o rozstrzygnięcie sporu, ja zaś postanowiłem, że Halef z kawasem zamieszkają u szejka, a ja u Yussufa Alego. To zadowoliło obie strony.
Tymczasem zapadł już zmrok, a pasterze spędzili trzody niezbyt liczne. Mir Yussufi są częścią na tureckiem, częścią na perskiem terytoryum, że zaś Persowie są szyitami, przeto nic dziwnego, że kilka rodzin tego szczepu przeszło na szię i oddzieliło się od reszty. U takiego to szyickiego oddziału znajdowaliśmy się właśnie. Żyli oni dochodami z małych trzód swoich, ze zbioru galasówek, tworzących, jak wiadomo, znaczny artykuł wywozowy i... z rabunku, co u nich było czemś naturalnem, ponieważ Kurd uważa grabież za rycerskie rzemiosło.
Gdy pasterze dowiedzieli się o tem, co się stało, byli dla nas pełni pochwał i wyciem wyrazili swą złość na nieprzyjacielskich Mahmallich, którzy niewątpliwie to słyszeli, gdyż mieszkali w takiej samej zagrodzie na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. Widziałem ją przedtem, kiedy było jeszcze jasno, a teraz widniały stamtąd wyraźnie płonące tam ogniska.
U nas zapalono także stos drzewa przed każdym domem, a dokoła zebrali się mieszkańcy, ażeby przyrządzić wieczerzę. Dom Yussufa Alego był najmniejszy. Można go było co najwyżej nazwać chatą, podzieloną za pomocą plecionki na dwie izby. Jedną z nich, komnatę dla pań, harem, oddano dziś mnie do rozporządzenia. Mój gospodarz miał tylko jedną kozę, którą zabili Mir Mahmalli. Żył jej mlekiem i ze sprzedaży galasówek. Oprócz tego dostawał mały udział z każdego łupu za obowiązek strzeżenia skalnej bramy.
Co miał mi podać jako wysoce szanownemu gościowi? To pytanie nie sprawiło mu kłopotu. Ilekroć biedny koczownik, czy Beduin, czy Kurd, czy Kirgiz dostanie gościa, a nie ma co dać mu jeść, idzie po prostu do pierwszego lepszego sąsiada, lub najbogatszego człowieka w obozie i dostaje od niego natychmiast, czego mu potrzeba. Yussuf Ali poszedł do szejka, przyniósł mąki, ryżu i zarżnięte tłuste jagnię. O głodzie więc mowy nie było.
Niestety, brakło rzeczy najważniejszej: tytoniu. Zielę to nie należy do przedmiotów, których można od sąsiadów żądać dla gościa. To też mój gospodarz chwytał co chwila swoją starą fajkę, zawieszoną na szyi 1 przypatrywał mi się z zakłopotaniem. Ja zaś widząc to, rozsiodłałem mojego konia, wydobyłem z torby u siodła czibuk i worek z tytoniem i pokazałem Yussufowi Alemu. Na to on z rozpromienionem obliczem zawołał:
— Co za szczęście, panie, że sam masz zapas z tego źródła rozkoszy. Już się martwiłem, że nie będę ci mógł tego użyczyć, ale teraz zmieniło się zmartwienie moje w rozkosz. Chodeh dauleta ta [macen beket, jahrimen ahcic — niechaj Bóg pomnoży twoje bogactwo, drogi przyjacielu!






  1. Naczelnika wsi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.