<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Mater dolorosa
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mater dolorosa
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MATER DOLOROSA.
I.
Fatima Marryah.

— Jesteś szalony, effendi, dziesięćkrotnie szalony, tysiąckrotnie szalony, postradałeś ostatnią odrobinę rozumu, skoro się upierasz przy swojem postanowieniu. Czy chcesz żonę moją zrobić wdową, a dzieci sierotami? Czy twoje kobiety i dzieci mają także utonąć w falach łez i w nurtach strapienia? Jeśli chcesz koniecznie jechać dalej wzdłuż tej rzeki nieszczęścia, to niebawem znajdziemy nasz grób w żołądkach sępów, szakali i hyen!
— Ja nie mam żon, ani dzieci — odpowiedziałem mówcy. — Nikogobym swoją Śmiercią nie zasmucił.
— Adllahi, wallahi, tallahi! Jeśli ciebie nikt nie będzie opłakiwał, to jeszcze nie powód, żeby zmuszać innych do płaczu za moją straconą duszą. Wiesz, że jestem człowiekiem odważnym, ale iść do tych Kurdów, to znaczy rzucić się wprost w paszczę śmierci!
— To zostań, tchórzu! — zawołał z gniewem mój mały, kochany hadżi Halef Omar. — Jesteś synem trwogi, a wnukiem zwątpienia. Nazywasz się odważnym, ale serce ci drży ze strachu, gdy chcemy choć na krok zboczyć z szerokiej drogi. Dodano cię nam do obrony, a ty kłapiesz zębami z przerażenia, ilekroć obcą strzelbę zobaczysz. Wstydź się! Chodź, sidi; jedźmy dalej, a tego dziadka bojaźni zostawmy tutaj samego!
Byliśmy z Halefem w Kerkuk w gościnie u mutessaryfa, który przyjął nas bardzo uprzejmie, a przy odjeździe narzucił nam gwałtem kawasa. Wprawdzie nie miałem najmniejszej ochoty wdawać się z tego rodzaju niepotrzebnym mi „obrońcą”, ponieważ nie podróżuję tak, jak drudzy, i wiedziałem, że w drodze będę musiał być obrońcą obrońcy; muttessaryi jednak oświadczył, że bez kawasa przepadnę między Kurdami i tak długo nalegał na mnie, że wreszcie zgodziłem się tylko dlatego, żeby nie uchodzić za niewdzięcznego.
Przewidywania moje sprawdziły się niestety; okazało się bowiem, że Kazem — tak nazywał się nasz kawas — bał się wszystkiego, a w dodatku nie władał językiem kurdyjskim. Gdybym był nie znał dyalektów Saza i Kurmangdżi, bylibyśmy musieli wyrzec się dalszej jazdy. Szczęściem miał kawas jedną zaletę, która wynagradzała mi wady jego charakteru. Oto dobre miał serce i przyjmował wyrzuty, którymi obsypywał go mój hadżi, nieubłagany wróg tchórzostwa, z takim spokojnym uśmiechem, jak gdyby wcale nie odnosiły się do niego.
Z Kerkuk pojechaliśmy do Sulejmanii, a stamtąd do Rewandis, ażeby potem dostać się na terytoryum perskie i dotrzeć do jeziora Urmii. Kawas doradzał nam obrać w tym celu drogę wzdłuż Sawi, głównej odnogi górnego Cabu. Ponieważ jednak w takim razie byłoby potrzeba okrążać, przeto ja obstawałem za tem, żeby jechać wzdłuż rzeczki Sidaka, gdyż tą drogą mogliśmy rychlej dostać się za granicę. Kawas, nasz „obrońca“, sprzeciwiał się temu z obawy przed Kurdami Kosnaf, którzy podówczas obozowali nad brzegami Sidaki. Kurdowie ci są wprawdzie okrzyczani jako fanatycy i skłonni do rozbojów, ale ponieważ wszyscy Kurdowie są mniej lub więcej tacy sami, przeto nie zmieniłem swego zamiaru, a za to spotkały mnie ze strony kawasa przytoczone na wstępie wymówki. Halef zgadzał się ze mną i dlatego, skarciwszy kawasa za jego tchórzostwo, zwrócił konia na prawo w kierunku biegu Sidaki, a ja uczyniłem to samo. Wobec tego musiał także kawas ruszyć za nami. Nie omieszkał jednak ostrzec nas przed Kurdami:
— Zgubieni będziecie, jeśli nie posłuchacie głosu Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/483 mego. Ja znam tych zbójów Kosnafów, którzy nawet pomiędzy sobą żyją w wiecznej zemście krwawej. Dzielą się na dwa oddziały: Mir Mahmalli i Mir Yussuf; pierwsi wypasają swe trzody po lewej, a drudzy po prawej stronie rzeki. Między oboma szczepami panuje ustawiczna waśń i nienawiść; ilekroć jednak nadarzy się sposobność ograbienia obcego, tylekroć łączą się z sobą. Wracajcie, wracajcie, bo wobec nich na nic się nie zda cała moja władza!
— Nie mów o swojej władzy! — odpowiedział Halef. — Władza twego muttessaryfa nie rozciąga się na dzikich Kurdów, którzy nawet padyszacha się nie boją. Nie wyobrażam sobie, jakąbyś ty władzę mógł nad nimi okazać. Ciebie nawet w Kerkuk nikt nie słucha. Wola twoja równa się woli komara, którego mój oddech unosi daleko odemnie.
Ja cierpiałem kawasa jako bezużyteczny ciężar i milczałem, kiedy Halef z nim się sprzeczał. Teraz także nie wtrącałem się do ich kłótni, wiedząc, że kawas mógł być przecież tylko tem, czem był, to jest sobą.
Wczesnym rankiem opuściliśmy Rewandis, a teraz minęło już południe. Trzymając się biegu rzeki, nie jechaliśmy drogą utartą, ponieważ takiej tam nie było. Konie szły po żwirze, pozostawionym na brzegach przez powódź wiosenną. Do pasa żwiru przytykał zaraz gęsty las dębowy, który wznosił się w górę po obu stronach rzeki. Jazda była wobec tego dla zwierząt uciążliwa, a dopiero później, gdy się dolina rzeki rozszerzyła i pokryła trawą, szły konie wygodniej. Czasem musieliśmy się przeciskać przez zarośla, które ciągnąc się od lasu aż do rzeki, zagradzały nam drogę.
Ja jechałem z Halefem na przedzie, a kawas nieco opodal za nami z miną wielce zaniepokojoną. Ponieważ nie dostrzegłem na trawie śladów ludzi ani bydła, uważałem na razie spotkanie się z Kurdami za wykluczone, omyliłem się jednak, gdyż nie uwzględniłem tej okoliczności, że oba te plemiona oddzielnie żyły po obu stronach rzeki w ciągłej nieprzyjaźni. Zapomniałem zaś o tem dlatego, że wrogie sobie oddziały zwykle rozgraniczają się od siebie większą odległością, aniżeli szerokość małej rzeczki. Później rzeczywiście przekonałem się, że Mir Mahmalli i Mir Yussufi nie spędzali trzód swoich na dolinę rzeki. Stali obozem w lesie, a zwierzęta trzymali na polanach, gdzie im łatwiej było ich pilnować.
Przejeżdżaliśmy właśnie znowu przez gęste zarośla, kiedy z oddali usłyszałem wołanie o pomoc. Był to głos kobiecy. Przypuszczając, że ktoś jest w niebezpieczeństwie, popędziłem przez krzaki, a Halef tuż za mną. Natomiast kawas, który to zobaczył i słyszał krzyki o pomoc, zatrzymał się i zawołał trwożnie:
— Zatrzymajcie się, stójcie! Effendi, proszę cię najusilniej, zostań tutaj i ukryj się w krzakach! Niechaj sobie krzyczy, kto chce! Kto się naraża na niebezpieczeństwo, tego pożre-ono całego!
Nie zważając oczywiście na tę przestrogę, pojechałem dalej. Okrzyki świadczyły coraz wyraźniej o wielkim przestrachu i zbliżały się do nas. Wydostawszy się na skraj zarośli, ujrzałem przed sobą brzeg rzeki po tej stronie jako długą murawę, otoczoną z prawej strony wodą, z lewej zalesionem wzgórzem, a z przodu takiemi zaroślami, jak leżące za nami. Murawa miała może z ośmset kroków długości, a po niej uciekała z całych sił jakaś kobieta, wołając ciągle o pomoc, jak gdyby ścigała ją jakaś wroga istota. A jednak, jak daleko okiem było sięgnąć, nie widziałem nikogo.
Kobieta, wybiegłszy z przeciwległych zarośli, oddaliła się już była od nich może o stopięćdziesiąt kroków. Z początku biegła prosto przed siebie, teraz jednak skierowała się ku rzece, aby się nią oddzielić od grożącego jej niebezpieczeństwa. Gdy zaś zobaczyła mnie i Halefa, wróciła do pierwotnego kierunku i pędziła ku nam, krzycząc nieustannie. Kawas ośmielił się wyjść za nami aż na skraj zarośli, a ujrzawszy kobietę, zawołał ze śmiechem:
— Allahi, wallahi, tallahi! Ta baba zwaryowała. Woła o pomoc, choć nie jest w niebezpieczeństwie.
Ale zaraz w następnej chwili pokazało się, że jej okrzyki nie były bez powodu. Oto z leżących za nią zarośli wyskoczył pies, a za nim drugi i trzeci. Były to olbrzymie, szare kurdyjskie charty rasy, zwanej tam tazi. Taki pies ma wysokość dużego cielęcia i wprawdzie lichy nos, ale raz postawiony na tropie, nie porzuca go, dopóki temu, na kogo go poszczuto, nie przegryzie krtani. Uciekająca kobieta znajdowała się w największem niebezpieczeństwie. Gdyby bowiem psy ją dopędziły, byłoby po niej. Musiałem jej przyjść z pomocą i popędziłem naprzeciw.
— Stój, na Allaha, stój! Te psy ściągną cię z konia i rozszarpią! — wołał za mną kawas.
Nie zważałem na niego, lecz gnałem naprzód, ażeby zmniejszyć odległość dla pewności strzału. W stosownej odległości zatrzymałem się i wziąłem sztuciec do ręki. Gdy wymierzyłem, stanął kary jak mur, wiedząc, że mam strzelać i że nie wolno mu się ruszyć. Dałem trzy strzały szybko jeden za drugim, a psy, które dobrze wziąłem z przodu na cel, tarzały się po trawie. Kobieta uciekała m im oto dalej. Zabiegłem jej z Halefem drogę i dopędziwszy ją, rzekłem w dyalekcie Kurmangdżi:
— Zatrzymaj się! Jesteś ocalona! Psy już nie żyją.
Kobieta posługiwała się widocznie tym dyalektem, bo zaraz stanęła, oglądnęła się za siebie, a widząc psy na ziemi, zawołała:
— Ghajne chodeh kes nehkahne — Boże wszechmocny, on mnie ocalił! Chwała mu za to i dzięki!
Miała oddech tak przyśpieszony, że wypowiedziała te słowa z przerwami. Kładąc obie ręce na piersi, usiłowała się uspokoić. Była już nie młoda; miała może ze czterdzieści lat, a liczne zmarszczki, raczej troską niż wiekiem spowodowane, poorały twarz jej w głębokie bruzdy. Ubranie jej stanowiła uboga szata niebieska w rodzaju koszuli, a głowę okrywała stara zasłona, która teraz zsunęła się jej z twarzy.
— Czy sama psy rozdrażniłaś, czy też poszczuta je na ciebie? — spytałem.
— Poszczuto, poszczuto! — odpowiedziała, wciąż jeszcze nie mogąc tchu złapać. — Miały mnie rozszarpać.
— Czyje były?
— Szira Seleki, wodza Mir Mahmallich, tych zbójów i morderców, którzy nie oszczędzają nawet życia biednej kobiety.
— Czem rozgniewałaś tego człowieka?
— Rozgniewałam? On zabija bez gniewu, bo mordowanie sprawia mu przyjemność. Zgubiła mi się jedyna koza, moje kochanie, której mlekiem żyjemy, bo jesteśmy bardzo biedni. Szukając jej, przybyłam nad rzekę i zobaczyłam ją na drugim brzegu. Poszłam za nią przez wodę i miałam ją właśnie zabrać i przyprowadzić z powrotem, kiedy nadjechał Szir Selek, ten nieubłagany, największy morderca, z gromadą wojowników Mahmalli. Błagałam go o litość, gdyż mamy z jego szczepem spór krwawy, on jednak wyśmiał moją prośbę i zakłuł moją kochaną kozę. Potem naradzili się, co ze mną zrobić. Te potwory nie chciały wprawdzie broni swojej zanieczyszczać krwią kobiety, ale mimoto miałam zginąć. Postanowili poszczuć mnie psami, żeby mię rozszarpały. Pozwolili mi pobiec do najbliższych zarośli przed wypuszczeniem psów. Popędziłam do krzaków, potem przez nie dalej i wołałam w śmiertelnem przerażeniu do Boga o pomoc. On usłyszał moje wołanie i ocalił mnie przez ciebie, panie. Chwała Jego imieniu na wieki!
— W takim razie Mir Mahmalli jadą za tobą?
— Przyjadą pewnie, żeby moje rozszarpane zwłoki...
Naraz przestała mówić; na skutek mego pytania spojrzała mimowoli za siebie. Zobaczyła oddział jeźdźców, którzy, wypadłszy z położonych przed nami zarośli, zatrzymali się na nasz widok.
— O, tam nadchodzą, tam! — krzyknęła z przestrachem. — Uciekaj zaraz, bo zginiesz! Ja także uciekam!
Popędziła prosto do rzeki, by szukać ocalenia na drugim brzegu. Kawas był jeszcze ciągle daleko za nami i ryknął do nas:
— Niech się Allah zmiłuje nad nami! Wracajcie! Musicie uciekać, uciekać!
Kurdowie zobaczyli zabite psy na ziemi, zawyli wściekle i wymachując bronią, ruszyli na nas pędem. Było ich dwunastu. Halef zdjął z ramienia dwururkę i zapytał spokojnie:
— Nie będziemy chyba uciekać, sidi?
— Nie! Odstąp nieco odem nie i strzelaj, jeśli nie staną, ale tylko w konie. Nie dopuścimy do tego, żeby nas osaczyli!
Włożyłem w sztuciec trzy nowe naboje w miejsce wystrzelonych i trzymałem go w pogotowiu. Kiedy Kurdowie byli od nas oddaleni już tylko na sto kroków, zawołałem:
— Stać, ani kroku dalej, bo strzelamy!
Ich było dwunastu, a nas dwu, odpowiedzieli więc szyderczym śmiechem i jechali dalej. Ja nie obawiałem się ani strzelb, które siedmiu z nich posiadało, ani włóczni, które pięciu innych nastawiło do ataku na nas.
— Pal w konie dwu pierwszych włóczników! — zawołałem do Halefa, a sam dałem równocześnie trzy strzały. Padło pięć koni, a jeźdźcy pozlatywali na ziemię. Dalsze dwa czy trzy konie potknęły się o leżące na ziemi i padły także, wskutek czego prawie cały oddział nie mógł się dalej ruszyć. Ci, którzy jeszcze siedzieli na siodłach, zatrzymali się o mniej więcej trzydzieści kroków od nas, tamci zaś podnieśli się z większym lub mniejszym trudem i klnąc strasznie, przypatrywali się swoim koniom.
Widok tych drabów nie budził we mnie najmniejszej ufności, ale uzbrojenie ich nie napełniało mnie obawą, bo włócznie były teraz nieszkodliwe, broń palna, strzelby odwieczne miały kamienne zamki lub lonty. Ubrania tych „wojowników“ mieniły się wszelakiemi barwami, Kurd bowiem lubi się pstro ubierać. Jeden z nich, zazdrości godny właściciel pistoletu, miał na głowie turban przynajmniej trzech stóp średnicy. Był to dowódca. On wyjechał naprzód o kilka kroków i huknął na nas:
— Niech was Allah potępi! Czy postradaliście rozum, że ośmielacie się na naszem terytoryum do nas strzelać? Kto wy jesteście, psy?
— Jesteśmy obcy — odpowiedziałem, nie zważając na ostatnie jego słowo.
— To się samo przez się rozumie, bo nie bylibyście odważyli się otwierać sobie wrót pewnej zguby. Dusze wasze należą już do piekła. Gińcie od naszych kul!
Chciał już wymierzyć, lecz ja natychmiast zwróciłem nań lufę sztućca i zawołałem:
— Nadół strzelba, bo ci śmierć w mózg wpakuję!
— Samochwalco! — roześmiał się. — Strzelby wasze już wystrzelone!
— Moja strzela nieustannie. Uważaj!
Wystrzeliłem trzy razy do jego konia, wskutek czego legło zwierzę bez życia. Kurd spadł i zgubił strzelbę.
— Allah, Allah! — ryknął wściekle, wstając z ziemi. — Skąd masz tę strzelbę? Czy dyabeł zrobił ją dla ciebie? Jak się nazywasz?
Podanie prawdziwego mego nazwiska nie było tu wskazane, dlatego wymieniłem to, które swego czasu otrzymałem od mego arabskiego towarzysza podróży.
— Jestem chrześcijanin, pochodzę z dalekiego kraju, a nazywają mnie Kara Ben Nemzi.
— Pies chrześcijański? Niech cię Allah przeklnie! Giń z mojej ręki!
Porwał strzelbę, ażeby do mnie wycelować, lecz w tej chwili pochwycił go jeden z włóczników za rękę i zawołał z dosłyszaną trwogą:
— Wstrzymaj się, bo zabijesz nas wszystkich! Strzelba tego chrześcijanina wyrzuca sto i tysiąc kul bez nabijania! On wystrzela was wszystkich, zanim zdołalibyście pociągnąć za cyngiel.
— Co... co... ty mówisz? — zapytał wódz, spuszczając strzelbę i patrząc na mówiącego z otwartemi ustami.
Wojownik odpowiedział mu tak cichym głosem, że go nie mogłem zrozumieć, a potem przemawiał jeszcze gorliwie przez długą chwilę. Z tego skorzystał Halef i nabił swoją strzelbę ponownie. Kurdowie słuchali przemowy z widocznem zdumieniem, mierząc mię spojrzeniami, jak gdybym był ósmym cudem świata. Ja sam byłem ciekaw dowiedzieć się, gdzie ten człowiek mnie poznał. Gdy skończył mówić, odbyła się krótka i równie cicha narada, poczem wódz zwrócił się do mnie:
— Panie, czy byłeś kiedy u Kurdów Zibar?
— Tak.
— Byłeś gościem ich wodza?
— Zwykłem mieszkać tylko u wodzów — odpowiedziałem dumnie.
— Jesteś więc tym cudzoziemcem, który ocalił od zguby szczep Haddedinów w ten sposób, że zwabił szczepy nieprzyjacielskie w dolinę Deradż, gdzie musiały się poddać?
— Tak, ja nim jestem.
— Czy ten mały człowiek obok ciebie to służący twój, hadżi Halef Omar, który przeżył z tobą to wszystko?
— Tak, to on.
— Skoro to wy jesteście, to gotowiśmy wam przebaczyć, jeśli spełnisz nasze żądanie.
— Czego żądasz?
— Zapłacisz najpierw za konie, które nam pozabijałeś?
— A za psy także?
— Naturalnie! Powtóre darujecie nam wszystką broń, którą macie przy sobie.
— A po trzecie?
— Nic więcej. Widzisz, jak mało żądamy, jeśli zgodzisz się na te warunki, będziesz moim miwan i hemszer[1], będziecie mogli, dopóki wam się spodoba, mieszkać u nas tak bezpiecznie, jak gdybyście należeli do naszego szczepu.
— A jeśli się nie zgodzę?
— To postąpimy z wami, jak ze śmiertelnymi wrogami, a słońce dnia dzisiejszego poraź ostatni zaświeci wam w oczy. Radzę ci, żebyś przyjął moje słuszne i nie trudne do wypełnienia warunki!
— Dla mnie są one jeszcze wygórowane. Dowiodę wam, że będziecie jeszcze o wiele, o wiele skromniejsi.
— Mylisz się! Kto ci pozwolił zabić moje psy?
— Czy miały rozszarpać tę kobietę?
— Tak! Między nami panuje teraz prawo krwawej zemsty. Nadto jest ona przeklętą szyitką, która czasem mówi nawet o zbawicielu chrześcijan. Krew jej psom się należy. Nazywa się Fatima Marryah i będzie wyła w najgłębszej otchłani potępienia.
A więc ta kobieta była szyitką! Sunnici nienawidzą szyitów i postępują względem nich z większą pogardą, aniżeli względem „niewiernych“. Mówiła także o Zbawicielu! Czyżby wiadomości o Odkupicielu dostały się do jej ucha i serca? W takim razie mogłem się w dwójnasób cieszyć tem, że ją ocaliłem.
— Ja jestem chrześcijanin — odpowiedziałem — a ona wspomina czasem o moim Zbawicielu; cieszę się zatem bardzo, że zastrzeliłem twoje bestye. Gdybyś był ich nie poszczuł na tę biedną kobietę, żyłyby jeszcze dotychczas. Sam więc winien jesteś ich śmierci. A za konie mam także zapłacić? Czy nie kazałem ci stanąć i nie zagroziłem z góry strzelaniem? Nie usłuchaliście, dlatego musieliśmy strzelać. Któż zatem spowodował śmierć waszych koni?
— Ty, nie my! Kto ci pozwolił do nas strzelać?
— Ja sam sobie daję pozwolenie. Gdy mnie kto napadnie, muszę się bronić. Dziękujcie Allahowi, że jestem chrześcijanin. Gdybym był muzułmaninem, był bym celował do was, nie do koni. Chcecie posiąść broń naszą, ażeby nas potem zabić? Ja gardzę gościną i przyjaźnią człowieka, który każe bezbronne kobiety psom rozszarpywać. Hańba tobie i zguba!
— Milcz! — ryknął do mnie. — Powiedz jeszcze jedno takie słowo, to dziś jeszcze lub jutro pożrą cię robaki!
— Ez be the tesza-u-utim, żal mi ciebie! Niemoc twoja niedopuści do wykonania słów twoich. Z tej strzelby ugodziłem trzy psy i trzy konie, a potem twój koń otrzymał jeszcze trzy kule. Czy widziałeś, żebym nabijał? Czy mam jeszcze dwanaście razy wypalić i wam wszystkim łby poprzestrzelać?
— Dyabeł ci ją zrobił! — mruknął z przytłumioną wściekłością. — A który muzułmanin zdoła walczyć z dyabłem? Nie chcesz więc nam zapłacić?
— Nie.
— Ani pójść z nami?
— Ani mi się śni!
— Dokąd jedziecie?
— Dokąd nam się podoba. Tego nie potrzebujesz wiedzieć. Zaczekamy jeszcze pięć minut, żebyście oddalili się od nas, bo tego wymaga wzgląd na nasze bezpieczeństwo. Kto po tych pięciu minutach będzie jeszcze tutaj, dostanie ode mnie kulą w łeb.
— Ty żartujesz!
— Mówię całkiem poważnie!
— Musimy zabrać zabite konie, a przynajmniej uprząż z nich pozdejmować.
— W tym celu możecie później drugi raz przyjechać. Zaręczam ci, że nie powiem już do was ani słowa więcej. Wynoście się! Patrz, strzelba moja wymierzona! Przekroczcie czas pięciu minut, a wypali z pewnością!
Zwróciłem wylot lufy do niego, a Halef poszedł za moim przykładem. Obawa przed moim sztućcem wywołała odpowiedni skutek. Kurdowie rzucali wprawdzie na mnie zajadłe spojrzenia, lecz nie odważyli się stawić oporu. Szepnęli do siebie kilka cichych uwag i zabrali się, jedni konno, a drudzy pieszo. Kiedy dojechali do zarośli, w których się przedtem ukazali, odwrócił się dowódca, potrząsnął groźnie strzelbą i zawołał:
— Khu in sohre. Baweze ser maran. Krew jest czerwona. Strzeż się wężów!

Była to nieostrożność z jego strony, ponieważ zdradził przed nami w ten sposób, że zamierza udać się potajemnie za nami, żeby się na nas zemścić. Wiedzieliśmy więc, że musimy się mieć na baczności. Nie zabiliśmy wprawdzie ludzi, jeno kilka zwierząt, ale mimoto nie wątpiłem, że skutek tego naszego kroku będzie zupełnie jednakowy.

II.
Yussuf Ali.

Kiedy Mir Mahmalli zniknęli nam z oczu, uśmiechnął się Halef, zadowolony z siebie i rzekł:
— Niema więc tych dwunastu bohaterów, którzy umknęli przed dwoma ludźmi! Czy nie powinni się tego wstydzić, sidi, zarówno oni, jak ich dzieci i wnuki? My natomiast nie ustąpiliśmy ani na cal. Zwyciężyliśmy jednak tylko dlatego, że oni bali się twojej strzelby. Ten człowiek, który cię znał, musiał być z nami u Kurdów Zibar. Byłoby z nami źle, gdyby nie był zwrócił uwagi wodza na twój sztuciec.
— Nie byłoby tak bardzo źle. Byłoby to tylko kosztowało trochę krwi ludzkiej, chociaż może nie naszej. Dopóki otwarcie stali wobec nas, można było nie obawiać się niczego. Teraz jednak, jak zapowiedział wódz, popełzną za nami jak węże, a to dla nas o wiele niebezpieczniejsze.
— Sądzę raczej, że zaczają się na nas, gdy teraz dalej pojedziemy, przypuszczam bowiem, że obierzemy drogę przez ich terytoryum.
— Czy sądzisz rzeczywiście, że mogę tędy jechać dalej? Myślałem, że mnie znasz lepiej. Po tej stronie mieszkają Mir Mahmalli, a po tamtej Mir Yussufi, do których należy prawdopodobnie Fatima Marryah. Wyświadczyliśmy jej wielką przysługę, można więc być pewnym, że jej współplemieńcy przyjmą nas uprzejmie, a w razie potrzeby obronią przed Mir Mahmallami. Przeprawimy się teraz przez wodę.
To mówiąc, oglądnąłem się za kawasem. Wobec tego, że nigdzie go nie było widać, wróciliśmy za nim i znaleźliśmy go tylko dzięki temu, że pilnie szukałem jego śladów. On zaprowadził konia ze strachu w zarośla i tam przywiązał, a sam wlazł głęboko w kolczastą gęstwinę, aby nie pokazać się Kurdom.
— Czy już ich niema? — zapytał, gdy go wywlokłem za nogi. — Ty żyjesz, effendi? A więc nie zamordowali ciebie?
— Owszem! Położyli mnie trupem.
— Ależ, ależ, stoisz przecież przedemną!
— Nie, to tylko mój duch, który będzie cię ścigał dniem i nocą za zuchwalstwo, z jakiem nas broniłeś.
— A mój duch będzie cię prześladował po dziesięć i dwanaście razy na godzinę, ty dziadku i pradziadku trwogi! — dodał Halef. — Dlaczego zostałeś w tyle, dlaczego się ukryłeś?
— Tylko ze względu na was. Kurdowie nienawidzą kawasów wielkorządcy. Gdyby byli mnie z wami spostrzegli, nie bylibyście wyszli tak na sucho.
— A mutessaryf daje nam ciebie dla obrony. Niechaj go Allah zamieni w jeża z kolcami do środka, aby przez całe życie kłuły i dręczyły jego duszę. Któż rozumny dla osiągnięcia zamierzonego celu czyni coś wręcz przeciwnego temu celowi? Gdy się nasza podróż skończy, każę was obydwu przybić do desek i będę was pokazywał jako osobliwości!
Machnął pogardliwie ręką i ruszył za mną ku rzece, której woda miała zaledwie półtorej stopy głębokości. Kurdyjka mogła więc z łatwością w bród ją przebyć. Istotnie nie było jej już teraz widać.
Przybywszy na drugą stronę, jechaliśmy w górę, trzymając się jednak zdała od wody, gdyż Kurdowie mogli się po tamtej stronie zaczaić i strzelać do nas. Jechaliśmy krajem doliny pod lasem między drzewami, których pnie osłaniały nas jako tako.
Ten środek ostrożności okazał się wkrótce uzasadnionym, albowiem nie dojechaliśmy jeszcze daleko, kiedy z zarośli po drugiej stronie padł strzał, który jednak nikogo z nas nie dosięgnął. W kilka chwil potem doleciał mnie huk drugiego strzału, ale nie z tamtej strony, lecz poza mną. Odwróciwszy się szybko, zobaczyłem kawasa, który dla spokojnego mierzenia zsiadł był z konia, a teraz stał przy nim i spuścił strzelbę po strzale. Po drugiej stronie rzeki wydali Kurdowie wściekły wrzask. Chcąc uprzedzić moje słowa, zawołał kawas czemprędzej:
— Zastrzeliłem go, effendi! Ujrzałem go w zaroślach, jak na nas strzelał, posłałem mu więc kulę i widziałem, że upadł.
— Który to był? Czy może wódz?
— Nie. Jakiś inny. Czy widzisz teraz, że jestem odważnym i walecznym wojownikiem?
— Nie. To nie sztuka strzelić do kogoś z zasadzki. Dlaczego mnie wprzód nie zapytałeś? Twój pośpiech może nam przynieść największą szkodę. Po krzyku Kurdów należy sądzić, że trafiłeś. Czy nie pomyślałeś o krwawej zemście?
— Krwawej zemście? O Allah, zapomniałem o tem! Czy sądzisz, że oni przyjdą, żeby się zemścić?
— Oczywiście! Żaden naród nie trzyma się tak mocno krwawego odwetu, jak ci Kurdowie. Nie będę miał nic przeciw temu, jeśli ci szyję utną!
Tych słów nie brałem poważnie, ale rozgniewałem się rzeczywiście na kawasa. Groziło nam niebezpieczeństwo, które przez nierozsądny jego krok mogło się tylko zwiększyć, zwłaszcza że rzeka zakręcała w tem miejscu i płynęła tak blizko zbocza, że pomiędzy niem a brzegiem był tylko wązki, otwarty pas murawy, po którym musieliśmy przejechać. To miejsce mogło się dla nas stać fatalnem, gdyż byliśmy wystawieni na kule Kurdów, zaczajonych w zaroślach po drugiej stronie. To też wolałem ukryć się w lesie, rosnącym nad zboczem. Zmuszeni zwrócić się w górę, pozsiadaliśmy z koni, ponieważ teren był skalisty i wznosił się dość stromo. Prowadząc konie, wydostaliśmy się na górę i natknęliśmy się ku mojemu zdziwieniu na coś w rodzaju ścieżki prowadzącej wzdłuż krawędzi wzgórza. Poszliśmy tą ścieżką bez obawy przed nieprzyjacielskiem spotkaniem, gdyż na tym brzegu mieszkali Mir Yussufi, o których sądziłem, że nas przyjmą uprzejmie.
Tu dosiedliśmy znowu koni, lecz nie ujechaliśmy jeszcze daleko, a już musieliśmy się zatrzymać. Oto znaleźliśmy się przed skałą, która tworzyła rodzaj bramy tam, gdzie się ścieżka kończyła. W bok zejść nie było można, gdyż z lewej strony opadał teren nagle w dół, a z prawej wznosił się tak stromo, że niepodobna było przejść. Otwór, który nazwałem bramą, zamknięty był kolczastą plecionką. Zapytałem donośnym głosem, czy tam kto jest, a z wnętrza odpowiedział mi głęboki i silny głos basowy:
— Kto tam jest? Co za jedni jesteście?
— Jesteśmy obcy i przybywamy z Rewandis.
— Dokąd jedziecie?
— Przez granicę.
— Jakiej wiary? Sunnici, czy szyici?
— Ja jestem chrześcijanin; moi towarzysze zaś muzułmanie sunniccy. Czy możemy tej nocy być waszymi gośćmi?
— Otworzę wam! Przywiążcie konie!
Odsunięto kolczaste drzwi, a w otworze ukazał się mężczyzna kształtów tak olbrzymich, jakich jeszcze nie widziałem. Był o wiele wyższy i szerszy odemnie, a na nieokrytej, do skóry ostrzyżonej głowie miał tylko cienki temeli (kosmyk włosów), spadający z tyłu na plecy. Bardzo szerokie spodnie w czarne i czerwone pasy były na dole przywiązane rzemieniem. Bose nogi były jeszcze większych rozmiarów, aniżeli potężne ręce, których pozazdrościłby mu irlandzki marynarz. Z ramion zwieszał mu się skórzany kołnierz, pocięty w pasy tak, że z pod niego widać było obrosłą włosami pierś i muskularne ręce. W jednej ręce trzymał nóż, którym widocznie coś robił. Przypatrzył nam się ponurym wzrokiem i rzekł:
— Wejdźcie i zaczekajcie tutaj! Zawiadomię o waszem przybyciu malk-hoe-gunda[2].
Zniknął za drugą bramą kolczastą, którą z zewnątrz odsunął, my zaś, zostawiwszy konie na wolnem polu, weszliśmy do czworoboku o nieregularnych liniach, w którym mogło się wygodnie pomieścić ze dwadzieścia osób. Ściany jego wyłożone były taką samą plecionką kolczastą, której przeznaczenie mieliśmy poznać dopiero później. Zamiast stołków leżało na ziemi kilka kamieni, na których też usiedliśmy. Zresztą nie zauważyłem tam nic, oprócz grotu, który Kurd prawdopodobnie strugał.
Zwyczajem moim miałem wielką ochotę dla ostrożności zbadać to miejsce, ale właśnie ta ostrożność powstrzymała mnie od tego. Mógł nas kto podpatrzeć, a ja nie chciałem ich rozgniewać na nas jakim dowodem nieufności. Jedno tylko uczyniłem, ażeby być przygotowanym na wszelki wypadek. Oto uzupełniłem wystrzelone kule w sztućcu nowymi nabojami.
Ledwie skończyłem tę czynność, otworzyły się tylne wrota i wszedł olbrzym z drugim Kurdem, którego nazwał malk-hoe-gund. Był to mężczyzna średniego wzrostu, wyglądający zuchwale i przebiegle zarazem. Miał na głowie olbrzymi turban i ciało, okryte strojem tureckim w czerwono-żółty deseń. Za pasem miał nóż i pistolet, którą to broń posiadają u Kurdów przeważnie tylko wodzowie. Rzucił na nas badawcze i, jak mi się zdawało, wymuszenie uprzejme spojrzenie, poczem zapytał:
— Czy ci dwaj ludzie są sunnitami?
— Tak.
— My wyznajemy świętą szię i obchodzimy uroczyście dzień śmierci męczennika Husseina. Ale ty jesteś chrześcijanin i nosisz hamail!
Hamail jestto koran, pisany w Mekce, gdzie pielgrzymi, którzy tam byli, dość zamożni na to, żeby go sobie kupić, zawieszają go sobie na pamiątkę pielgrzymki na szyi.
— Kupiłem go sobie w Mekce. — odpowiedziałem.
Spojrzał na mnie wzrokiem, którego znaczenia nie zdołałem odgadnąć, zmierzył mnie jeszcze dokładniej, niż przedtem i podszedł ku wejściu, aby się naszym koniom przypatrzyć. Zaledwie wzrok jego padł na mego konia, zabłysnęły mu oczy radością i zawołał:
— Ia Hassan, ia Hussein! To kary ogier najczystszej krwi. Jak się nazywa?
— Ri — odpowiedziałem.
— Ri? Od kogo masz go?
— Od Mohammeda Emina, szejka Haddedinów z plemienia Szammar.
— Ja znam Haddedinów i ich losy. Jesteś więc chyba tym chrześcijaninem, któremu szejk ów darował tego konia za to, że ocaliłeś jego ludzi od trzech nieprzyjacielskich szczepów?
— Tak.
— Potem przejechałeś przez Kurdystan i walczyłeś w obronie czcicieli dyabła?
— Pomagałem im, bo mieli słuszność.
— Ale przeciwko wyznawcom proroka! — wybuchnął niemal z gniewem.
— Pomoc moja przeszkodziła wielkiemu rozlewowi krwi — broniłem się.
— Słyszałem, co opowiadano o tobie — mówił już spokojniej. — Posiadasz strzelbę, z której można nieustannie strzelać bez nabijania. Czy masz ją jeszcze?
— Tak, oto ona — oświadczyłem, wskazując na sztuciec.
— Daj ją tu! Chcę się jej przypatrzyć.
— Daję ją z ręki tylko wtedy, kiedy wiem, że ją przyjaciel chce obejrzeć. Czy przyjmiesz nas jako gości?
Ta strzelba o dwudziestu pięciu strzałach była moją najlepszą ochroną, lecz zarazem niebezpieczeństwem, gdyż każdy pragnął ją posiadać.
— Pokaż mi ją, a potem odpowiem!
— Odpowiedz, a potem ja pokażę!
— Ty mi niedowierzasz? — huknął na mnie z gniewem i klasnął w ręce. — Przekonaj się, jaki to skutek za sobą pociąga!
Klaśnięcie było umówionym znakiem, a głośne słowa miały przygłuszyć to, co się teraz działo. Mimoto usłyszałem za sobą szmer, jakoby odsuwano kolczastą ścianę. Gdy się czemprędzej odwróciłem, ściany już nie zauważyłem na dawnem miejscu, natomiast stało tam dziesięciu, czy dwunastu uzbrojonych Kurdów. Kilku z nich było już przy nas. Chciałem odskoczyć i wymierzyć ze sztućca, ale już było za późno, gdyż Kurd, który nas wpuścił, w chwili, gdy się od niego odwróciłem, pochwycił drzewce włóczni i uderzył mnie w głowę tak mocno, że upadłem na ziemię.
Nie widziałem już, ani nie słyszałem, co się dalej działo, gdyż zemdlałem pod wpływem strasznego uderzenia. Gdy odzyskałem przytomność, przekonałem się, że nie znajdowałem się już tam, gdzie mię powalono, lecz na otwartem polu ze związanemi rękami i nogami, rozebrany do koszuli i spodni. Obok mnie leżeli Halef i kawas, tak samo skrępowani i rozebrani. Wszystko, cośmy mieli, zabrano nam.
Był jeszcze dzień, mogłem więc wyraźnie widzieć moje otoczenie. Był to czworoboczny wyrąb w lesie. Ścięte drzewa ułożono razem z koronami na bokach wyrębu w ten sposób obok siebie i na sobie, że powstało z tego nieprzybyte prawie ogrodzenie z wejściem tak wązkiem, że tylko jeden jeździec mógł się przez nie przedostać. Później dowiedziałem się, że było drugie wejście, a mianowicie owa skalna brama, którą nas wpuszczono. Była ona w ten sposób wyłożona plecionką kolczastą, że wyglądała jak izba, otwarta od strony lasu. To też mnie zwiodło, gdyż otworów było aż trzy. Jednym weszliśmy my, drugim malk-hoe-gund, a trzecim ci, którzy na nas napadli.
Na wyrębie stały chaty Kurdów, zbudowane z pni i z konarów. Wnętrze ich można było zapomocą przesuwalnych ścian dzielić na dowolną ilość izb. Trzody, które tu na noc spędzano, znajdowały się teraz pod strażą wielu uzbrojonych pasterzy w lesie i na otwartych pastwiskach. Wewnątrz ogrodzenia było teraz może trzydziestu ludzi, którzy zasiedli dokoła nas. W znacznie większej liczbie uwijały się kobiety z zasłonami na twarzach i dzieci, bądź to zajęte czemkolwiek, bądź też przypatrując się nam nieprzychylnie. Konie nasze przywiązano niedaleko od nas do słupów. Pośród wspomnianych wyżej dziesięciu ludzi znajdował ^się także malk-hoe-gund i Kurd, który nas przyjął. Z odzieży i uzbrojenia jego wnioskowałem, że był najuboższy. Kiedy szejk spostrzegł, że otworzyłem znów oczy, zagadnął mnie tonem nieprzyjaznym:
— Widzisz, do czego doprowadziła twoja nieufność. Będziecie musieli umrzeć.
— Gdybym ci był nawet zaufał, mimoto leżelibyśmy teraz tutaj tak samo — odpowiedziałem. Chcieliście mieć naszą własność, a szczególnie mojego konia i strzelbę, było więc wszystko jedno, czybyśmy byli wam zaufali, czy też nie. Mamy jednak nadzieję, że nie umrzemy.
— Mylisz się. Skoro wieczór zapadnie i zejdą się wszyscy nasi ludzie, przystąpimy do stracenia. Jesteście przeklętymi chrześcijanami i sunnitami, którzy nie mogą się spodziewać łaski. Kto was zabije, temu Allah doda sto wieczności.
— A ja ci mówię, że nikt z was nie ośmieli się nas dotknąć.
— Ja zaś przysięgam ci na Allaha, na Hassana i Husseina...
— Stój, nie przysięgaj, bo przysiągłbyś fałszywie — przerwałem mu. — Jeśli rzeczywiście o mnie słyszałeś, to musisz chyba wiedzieć, że znajdowałem się już w daleko większych niebezpieczeństwach i nie uległem. Nie pozbawisz mnie życia tak łatwo. Na co ci się przyda zdobycz, którą nam odebrałeś? Mój koń nie będzie ci posłuszny, a mego sztućca nie potrafisz użyć. Ręka twoja nie spowoduje ani jednego strzału.
Przed nim leżał mój sztuciec. Na tem właśnie oparłem mój plan ocalenia. Chciałem uwolnienie nasze samemu sobie zawdzięczać, a spotkanie z Fatimą Marryah wygrać tylko jako atut ostatni. Halef, leżący po mojej prawej ręce, powiedział do mnie po moich ostatnich słowach w narzeczu mogrebin, którego Kurdowie nie rozumieli:
— Sidi, on już podczas tego, kiedy leżałeś bez przytomności, próbował wielokrotnie wystrzelić ze sztućca, ale mu się to nie udało. Bądź rozumny i udawaj, że chcesz mu pokazać. Potem nas już ocalisz.
— Taki właśnie jest mój plan — odpowiedziałem Haiefowi w tem sam em narzeczu. — ja...
— Milcz! — huknął szejk na mnie. — Nie wolno wam mówić do siebie językiem, którego my nie rozumiemy. Co się tyczy twojej strzelby, to musisz mi chwyty pokazać.
— A jeśli tego nie zrobię?
— To zginiesz śmiercią dziesięćkrotną. Macie być rozstrzelani; jeśli zaś nie powiesz mi tego, co chcemy wiedzieć, to przywiążemy cię do drzewa i spalimy na powolnym ogniu, założonym od dołu.
Po Kurdach można się spodziewać takiego okrucieństwa. Udałem przestrach, lecz opierałem się mimoto na pozór spełnieniu jego życzenia, dopóki nie zaostrzył swej groźby i nie zmusił mnie do uległości. Powiedziałem jednak, że skrępowanemi rękoma nie mogę mu pokazać, jak się używa strzelby.
— Ja uwolnię ci ręce — odrzekł uradowany. — Ja sam rzemień rozwiążę.
Przyszedł do mnie z pośpiechem, rozkrępował mi ręce i podał strzelbę. Teraz wygrana była po naszej stronie. Mogliśmy sobie pójść, kiedy i gdzieby się nam podobało. Wstałem, złożyłem się i rzekłem:
— Uważaj, jak strzelam! Popatrz tam na tę najdłuższą dębową gałąź na dole. Na niej są cztery galasówki, które ja zestrzelę. Uważajcie!
Dąb stał w odległości siedmdziesięciu kroków. Siedzący obok nas Kurdowie zerwali się i pobiegli tam, a za nimi kobiety i dzieci. Tylko szejk został przy nas. Śmiać mi się chciało z radości. Z tej odległości wyglądały galasówki jak ziarnka pieprzu i zdawało się, że trafić w nie niepodobna. Wystrzeliłem cztery razy, a okrzyki doniosły o wyniku. Nie zważając na to, odłożyłem błyskawicznie strzelbę, pochwyciłem szejka, przyciągnąłem do siebie, ująłem go za gardło lewą ręką, prawą wyrwałem mu nóż z za pasa, przeciąłem rzemień na moich nogach, a potem na rękach Halefa i zawołałem do wiernego sługi:
— Masz tu nóż i porozcinaj więzy sobie i kawasowi, a potem odwiąż konie od drzew!
Halef wziął nóż, ja zaś, mając wolne obie ręce, podniosłem się z postawy siedzącej, poderwałem szejka, puściłem go, podniosłem sztuciec, wymierzyłem do niego i krzyknąłem:
— Ręce przy sobie i ani się rusz, bo dostaniesz sto kul z tej strzelby dyabelskiej!
Posłuchał, trzęsąc się niemal. Wszystko to stało się w przeciągu niespełna minuty. Kurdowie, widząc to zdała, nadbiegli z krzykiem, lecz ostrzegłem ich:
— Zatrzymajcie się, stójcie, bo natychmiast zastrzelę wam szejka! Kto z was podniesie na nas broń, ten będzie miał ołów w głowie!
Posłuchali także i stanęli ze strachu przed moim sztućcem. Tymczasem Halef i kawas przyprowadzili już nasze konie.
— Czy widzisz teraz, że byłbyś przysiągł fałszywie? — spytałem szejka. — Nie jesteśmy ludźmi, z którymi można robić, co się komu podoba. Każesz przynieść wszystko, co nam zabrałeś i...
— Chodeh ih Chodeh! — przerwał mi kobiecy głos za mną. — Boże, o Boże, co się tu dzieje?
Oglądnąłem się i ujrzałem Fatimę Marryah, która weszła była właśnie przez skalną bramę.
— Pojmano nas i ograbiono, ażeby nas potem zamordować — odpowiedziałem jej. — My jednak uwolniliśmy się i wystrzelamy wszystkich, jeśli nie pozwolą nam odejść bez przeszkody.
— Pojmano... ograbiono... ażeby zabić was, moich obrońców i zbawców, którym ja życie zawdzięczam? Zapewniam was, że ani włos nie spadnie wam z głowy!
Zbliżyła się całkiem i tak skwapliwie i szybko zaczęła mówić do szejka i jego ludzi, że nie mogłem jej nadążyć, chociaż rozumiałem dyalekt Kurmangdżi. Jeszcze nim ona skończyła, przystąpił Kurd, który mnie był powalił i zawołał:
— Panie, ty ją ocaliłeś! Nazywam się Yussuf Ali, a ona jest moją żoną. Pozwól mi stanąć obok siebie i być waszym obrońcą. Na Hassana i Husseina, zaręczam życiem mojem za wasze życie i mienie wasze!
Jest to najświętsza przysięga szyitów, dlatego skinąłem mu głową, a on stanął obok mnie. Kiedy żona jego umilkła, zaczął on także przemawiać za nami i to w sposób, z którego poznałem, że dotrzyma przysięgi. Sądziłem, że po mowie jego nastąpi najpierw narada, zawiodłem się jednak i to szczęśliwie, gdyż skoro Yussuf Ali przestał mówić, zwrócił się szejk do mnie:
— Panie, ja o tem nie wiedziałem, dlatego musisz nam przebaczyć. Ocaliliście życie jednej z naszych kobiet i was dwu zwyciężyło dwunastu przeklętych Mir Mahmallich. Jakżeż możemy być waszymi wrogami! Nie, my to wy, a wy to my; jesteśmy sobie braćmi. Przysięgam to na Mahometa, na Hassana i Husseina, którzy padli pod razami sunnitów! Chodźcie do mego domu! Tam znajdziecie wszystko, coście z sobą mieli.
— Nie! — zawołał Yussuf Ali. — Oni ocalili moją żonę, dlatego niech będą moimi gośćmi, a nie twoimi. Ja mam do nich pierwsze i największe prawo!
Z początku chcieli nas ci ludzie zabić, a teraz sprzeczali się o zaszczyt goszczenia nas u siebie. Ponieważ nie mogli się pogodzić, poprosili mnie o rozstrzygnięcie sporu, ja zaś postanowiłem, że Halef z kawasem zamieszkają u szejka, a ja u Yussufa Alego. To zadowoliło obie strony.
Tymczasem zapadł już zmrok, a pasterze spędzili trzody niezbyt liczne. Mir Yussufi są częścią na tureckiem, częścią na perskiem terytoryum, że zaś Persowie są szyitami, przeto nic dziwnego, że kilka rodzin tego szczepu przeszło na szię i oddzieliło się od reszty. U takiego to szyickiego oddziału znajdowaliśmy się właśnie. Żyli oni dochodami z małych trzód swoich, ze zbioru galasówek, tworzących, jak wiadomo, znaczny artykuł wywozowy i... z rabunku, co u nich było czemś naturalnem, ponieważ Kurd uważa grabież za rycerskie rzemiosło.
Gdy pasterze dowiedzieli się o tem, co się stało, byli dla nas pełni pochwał i wyciem wyrazili swą złość na nieprzyjacielskich Mahmallich, którzy niewątpliwie to słyszeli, gdyż mieszkali w takiej samej zagrodzie na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. Widziałem ją przedtem, kiedy było jeszcze jasno, a teraz widniały stamtąd wyraźnie płonące tam ogniska.
U nas zapalono także stos drzewa przed każdym domem, a dokoła zebrali się mieszkańcy, ażeby przyrządzić wieczerzę. Dom Yussufa Alego był najmniejszy. Można go było co najwyżej nazwać chatą, podzieloną za pomocą plecionki na dwie izby. Jedną z nich, komnatę dla pań, harem, oddano dziś mnie do rozporządzenia. Mój gospodarz miał tylko jedną kozę, którą zabili Mir Mahmalli. Żył jej mlekiem i ze sprzedaży galasówek. Oprócz tego dostawał mały udział z każdego łupu za obowiązek strzeżenia skalnej bramy.
Co miał mi podać jako wysoce szanownemu gościowi? To pytanie nie sprawiło mu kłopotu. Ilekroć biedny koczownik, czy Beduin, czy Kurd, czy Kirgiz dostanie gościa, a nie ma co dać mu jeść, idzie po prostu do pierwszego lepszego sąsiada, lub najbogatszego człowieka w obozie i dostaje od niego natychmiast, czego mu potrzeba. Yussuf Ali poszedł do szejka, przyniósł mąki, ryżu i zarżnięte tłuste jagnię. O głodzie więc mowy nie było.
Niestety, brakło rzeczy najważniejszej: tytoniu. Zielę to nie należy do przedmiotów, których można od sąsiadów żądać dla gościa. To też mój gospodarz chwytał co chwila swoją starą fajkę, zawieszoną na szyi 1 przypatrywał mi się z zakłopotaniem. Ja zaś widząc to, rozsiodłałem mojego konia, wydobyłem z torby u siodła czibuk i worek z tytoniem i pokazałem Yussufowi Alemu. Na to on z rozpromienionem obliczem zawołał:

— Co za szczęście, panie, że sam masz zapas z tego źródła rozkoszy. Już się martwiłem, że nie będę ci mógł tego użyczyć, ale teraz zmieniło się zmartwienie moje w rozkosz. Chodeh dauleta ta [macen beket, jahrimen ahcic — niechaj Bóg pomnoży twoje bogactwo, drogi przyjacielu!

III.
Hussein Iza.

Gdy my mężczyźni oddawaliśmy się z zapałem czynności, zwanej na Zachodzie prozaicznie „kurzeniem,“ a przez Turków określanej jako tiutiun iczmek, „picie tytoniu“, Fatima Marryah, z grubą zasłoną na twarzy, zajęta była przyrządzaniem wieczerzy. Musiała upiec placek, ugotować ryż i jagnię usmażyć na rożnie. Ponieważ łatwo nabieram wstrętu do potraw, jeśli nie są przyrządzone, jak należy, przeto przypatrywałem się dokładnie jej robocie. Hamdulillah! Fatima była o wiele czystszą, niż się tego spodziewałem po Kurdyjce! Mogłem więc jeść z apetytem. Gdy ona w milczeniu pracowała, ja rozprawiałem z jej mężem o różnych rzeczach, które jego i mnie zajmowały i zapytałem go w ciągu rozmowy, czy Allah odmówił mu zupełnie szczęścia ojcowskiego. Na to spochmurniała nagle jego twarz, tryskająca dotychczas zadowoleniem, spojrzał w zadumie przed siebie i odpowiedział:
— Nie, panie, Allah nie odmówił mi tego szczęścia, które powinienbym raczej nazwać nieszczęściem.
— Nieszczęściem? W takim razie wybacz, że o tem wspomniałem! Jeśli ci umarło ukochane dziecię, to wiedz, że jest u Allaha. Zamilczmy już o tem!
— O i owszem, mówmy! Ty wiesz i znasz wszystko. Może potrafisz udzielić mi jakiej rady, któraby ulżyła mojemu sercu. Mam syna, który nie umarł, ale już może nie żyje.
— Może? A więc nie wiesz napewno? Czy poszedł w obce kraje i nie powrócił?
— Jest na obczyźnie. Przyjeżdża tutaj często, by nas odwiedzić, ponieważ kocha nas bardzo i przynosi wszystko, co zaoszczędzi. A zatem żyje, ale dla nas może już umarł.
— Jak to mam rozumieć?
— Zaraz ci opowiem. Kiedyśmy napróżno spodziewali się dziecka, zrobiliśmy nadr (ślub), że, jeśli kismet pozwoli się wzruszyć, syn nasz będzie żył i działał tylko dla Allaha. Na to zlitował się Allah i dał nam syna, rozkoszne dziecko. Chłopak m iał oczy jak dyamenty, twarz jak uśmiech zorzy, serce pełne miłości dla nas, a rozum wzrastający z roku na rok. Oddaliśmy go słynnemu uczonemu w Diarbekir. Znosiliśmy głód, ażeby tego człowieka opłacić, lecz czyniliśmy to chętnie. Kiedy po trzech latach syn powrócił, umiał na pamięć kuran i wszelkie jego wyjaśnienia. W głowie miał wszystkie święte księgi, a historyi kalifów był tak pewny, jak własnego doświadczenia. Byliśmy zachwyceni, dziękowaliśmy Allahowi na kolanach i prosiliśmy o dalsze błogosławieństwo. Syn nasz, którego nazwaliśmy Hussein Iza, miał...
— Hussein Iza? — przerwałem mu, zdumiony tem imieniem, gdyż Iza znaczy Jezus.
— Tak, Husseinem nazwaliśmy go po naszym największym świętym kalifie, którego sunnici zamordowali pod Kerbelą, a imię Iza otrzymał po założycielu chrześcijaństwa, który, uważany u nas za proroka, był istotnie potężnym mówcą. Słowa jego były jako promienie słońca, oświetlające serce i jak o miecze, przenikające przez duszę. Takim mówcą, takim prorokiem, nawet mahdim miał zostać syn nasz i dlatego do imienia Hussein dodaliśmy mu jeszcze imię Iza.
— To szczególne! Byłżeby to omen, kismet!
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Imiona was trojga są: Yussuf Ali, Fatima Marryah i Hussein Iza. Każde z was ma jedno imię muzułmańskie, a jedno chrześcijańskie. Ali i Fatima byli rodzicami Husseina, którego zamordowali jego przeciwnicy, a Yussuf i Marryah rodzicami Izy, którego nieprzyjaciele ukrzyżowali. Czy to nie jest osobliwe?
— Panie, to mi dotąd na myśl nie przyszło, lecz teraz obciąża mi to duszę jeszcze bardziej. Tyś mi przerwał, gdy chciałem jeszcze powiedzieć, że syn nasz miał udać się do Meszhed-Ali, ażeby tam nauczyć się głębszych nauk szyitów. Wyposażyliśmy go i posłaliśmy ze znajomymi, jadącymi do Mossul z galasówkami. Wróciwszy, donieśli nam znajomi, że syn dostał się szczęśliwie na miejsce. Potem byli tam znowu ludzie, którzy twierdzili, że widzieli go w Mossul. Nie chcieliśmy tem uwierzyć, lecz wkrótce potem otrzymaliśmy wiadomość od niego samego, że nie pojechał do Meszhed-Ali, lecz został w Mossul jako chizmikar (sługa) patrika (patryarchy) z el Kosz. Czy znasz może tego człowieka?
— Tak. Byłem u niego i rozmawiałem z nim. To bardzo pobożny człowiek, którego wielce poważam. El Kosz jest także sławne. Powiadają, że tam urodził się prorok Nahum.
— Jeśli byłeś u patrika, to musiałeś widzieć naszego syna.
— Może. Patrik ma więcej służących, ale tylko dwu z nich widziałem. Mów dalej! Ta historya zajmuje mnie nadzwyczajnie.
— O, gdyby Allah zechciał uczynić ją nie tak smutną! Mój syn, który miał zamieszkać w Meszhed-Ali, by zostać wielkim nauczycielem szii, nawet może mahdim, teraz jest u chrześcijańskiego patrika w Mossul! To straszne! Dowiedziawszy się o tem, sam wybrałem się w drogę do niego. Prosiłem i gniewałem; się, ale napróżno. Syn wyświadczył patrikowi przypadkowo przysługę i musiał go odwiedzić. Ten stary człowiek, ten giaur, którego niechaj Allah zabije, wywarł na nim takie wrażenie, że niepodobna było zabrać go od niego. Zasmucił nawet moje serce twierdzeniem, że zaczyna mu teraz wschodzić światło, którego szukał dotąd daremnie. Wróciłem do domu, nic nie wskórawszy, a on tam został. Czasami odwiedzał nas i przywoził rozmaite dary. Prosiłem go, żeby nas już nie opuszczał, groziłem mu, czem mogłem, ale to na nic się nie przydało. Odpowiadał mi długiemi mowami, których mi nie wolno było rozumieć, i wracał do Mossul. Posyłałem kilka razy żonę, przypuszczając, że może prędzej matki posłucha, niż ojca, tymczasem nie ona jego, lecz on ją wziął do niewoli. Żona zaczęła mówić o świetle, które zeszło ku nawróceniu wszystkich narodów i pogan i o gwieździe, którą mieli widzieć trzej królowie ze Wschodu. Jeśli tak dalej pójdzie, to nasz syn dla nas umrze i...
— Dla mnie nie! — przerwała mu żona, wybuchając płaczem. — To moje dziecko, moje jedyne, ukochane dziecko i będzie niem, dopóki życia mego stanie!
Widziałem, jak podczas opowiadania męża kilkakrotnie sięgała ręką pod zasłonę, prawdopodobnie, ażeby ciche łzy otrzeć. Teraz nie mogła już zapanować nad sobą, przemówiła i to głosem tak rozdzierającym, że mi oczy zaszły wilgocią.
— Kobieto, milcz! — zawołał mąż. — On ciebie także uwiódł. Czy chcesz zostać chrześcijanką i modlić się do ukrzyżowanego? Iza był wielkim mówcą i prorokiem, lecz czemże on jest wobec Mahometa, wobec Alego, wobec Hassana i Husseina? Czy chcesz bronić syna odstępcy? Biada mu, jeśli nadejdzie! Porzucił mnie, a teraz stara się żonę oderwać mi od serca! Ja wiem, w co mam wierzyć i...
Przerwał mu okrzyk, który zabrzmiał od ostatniego ogniska. Wołano go, dlatego wstał i poszedł tam, skąd pochodziło wezwanie.
— Panie — mówiła z płaczem żona — wszystko jest tak, jak on opowiedział, a jednak nie zupełnie tak samo. Wylałam wiele łez za Hassanem i Husseinem, których zabito, bo myślałam o Fatimie, ich matce. Teraz płaczę za Izą ukrzyżowanym, który umarł za wszystkich ludzi, bo myślę o Marryah, matce boleści, która stała pod krzyżem. Mój syn opowiadał mi wiele o Izie, a ja wierzę synowi, ponieważ go kocham. Powtarzałam to potem często mężowi. Zauważyłam, że zachował to w swojem sercu, gdyż sam wspominał często o Izie i Marryah. W jego duszy powstała rozterka, ale Mahomet w niej jeszcze silniejszy od Zbawiciela świata. Ja jednak modlę się pocichu do Boga, żeby pokonał Mahometa i dopomógł ojcu mojego syna do zdobycia jasności, którą ja uważam za wieczną prawdę. O Boże, Boże, kogóżto on tu prowadzi!
Spojrzałem w stronę, na którą Kurdyjka wskazała. Ona stanęła sztywna, nie wiem, czy ze strachu, czy też z radości. Ku domowi szedł jej mąż, a u jego boku ktoś jeszcze, kogo nie mogłem dobrze rozpoznać, gdyż ognie zbyt migotały. Za nimi szli Kurdowie i Kurdyjki. Wtem Marryah zawołała głośno:
— Mój syn, mój syn! To on, to on!
Podbiegła ku niemu, objęła go rękom a za szyję i przycisnęła do piersi. Teraz i ja poznałem tego młodzieńca. Widziałem go swego czasu u czcigodnego, pobożnego patryarchy z El Kosz, lecz wówczas nie przypuszczałem, że odegra taką rolę w jednej z moich przygód późniejszych. Widzowie cofnęli się nieco, gdyż syn i matka ucałowali się publicznie, co u Mahometan jest grzechem nie do przebaczenia. Yussuf Ali rozerwał ich też gniewnie czemprędzej i zawołał:
— Co robicie? Co wam się stało? Czy już tak dalece zapomnieliście o przykazaniach naszej wiary, że dajecie tu ludziom takie przedstawienie? Chodź tu i powitaj najpierw tego obcego pana, który dzisiaj ocalił życie twojej matki! Potem mam z tobą poważnie pomówić.
Posunął ku mnie syna, który mię poznał. Wyciągając do mnie rękę, rzekł:
— Co za niespodzianka i radość, że cię tu widzę, effendi! Ojcze, ten effendi był gościem mego patrika, który go tak poważał, że możesz być dumnym z tego, iż wolno ci siedzieć z nim przy jednym ognisku. Cóż to było z matką? Czy groziło jej jakie niebezpieczeństwo?
— Tak, miały ją rozedrzeć psy Mir Mahmallich. Ale o tem później się dowiesz, a teraz odpowiedz mi na jedno pytanie! Czy wrócisz do patrika, czy też zostaniesz już u nas?
Skrzyżował ręce na potężnych piersiach i stanął wyprostowany przed synem, który zdziwił się wprawdzie, że zamiast pozdrowienia usłyszał teraz to pytanie, lecz odparł natychmiast spokojnie:
— Ojcze, chętnie wróciłbym do was na zawsze, ale teraz jest to prawie niemożebne.
— Nie? A to czemu?
— Bo wy macie przyjść do nas.
— My?... Może do patrika?
— Tak. On przysłał mnie po was. Jesteście ubodzy i żyjecie nędznie w tych lasach. Pragnąłem zawsze zająć się wami i teraz mogę urzeczywistnić ten zamiar.
Patrik zrobił mnie na razie swoim katibem[3], mam więc duże, piękne mieszkanie i wszystko, czego dla nas potrzeba. Później będzie nam jeszcze lepiej.
— Jeszcze lepiej? — spytał olbrzym szyderczo. — O ile?
— Ponieważ potem nie będę już katibem, lecz ka.... kassisem.
Nie wymówił tego słowa odrazu, ponieważ kassis znaczy: kapłan.
— Kassisem! — wrzasnął ojciec. — Chcesz zostać chrześcijańskim kapłanem! Masz być przewódcą tych psów niewiernych! Chcesz się wyrzec islamu?
— Ojcze, nie gniewaj się na mnie i przebacz mi! Nie mogłem inaczej postąpić. Ja już wyrzekłem się islamu. Otrzymałem il kurban il mukad’ das er ritas[4].
— A więc... zostałeś... rzeczywiście zostałeś już... przeklętym giaurem? — wybuchnął stary, mówiąc tylko urywanemi słowami wskutek złości, która go ogarnęła.
— Musiałem, ojcze, musiałem! Stałem między Mahometem a Izą Ben Marryah i zmagałem się z obydwoma po całych dniach i nocach. Mahomet mnie opuścił; Iza natomiast przyjął mnie na łono wiecznej prawdy, do blasku wiecznej nadziei, nie zawodzącej nikogo. Ja...
— Wstrzymaj się! — przerwał mu ojciec niemal rykiem. — Jesteś chrześcijaninem i nie możesz już wrócić do wiary proroka? Czy tak?
— Tak, jestem chrześcijaninem i zostanę nim nadal.
— Bądź więc potępiony i przeklęty na wieki wieków...
— Ojcze! — krzyknął syn, rzucając mu się do nóg. — Wstrzymaj się! Nie wygłaszaj tego słowa okropnego. Teraz jesteś w gniewie, ale skoro się uspokoisz, będziesz inaczej myślał i mówił. Nie chciałem ci tego wszystkiego powiedzieć, nie przygotowawszy cię wprzód na to, ale zmusiłeś mnie do tego pytaniami. Zapanuj nad sobą! Nie myśl tylko o mnie, lecz i o matce, która leży u twoich stóp!
Żona padła przed mężem na ziemię i objęła go za nogi. On odepchnął ją od siebie, podniósł rękę, rzucił się na syna i krzyknął:
— Ja mam zapanować nad sobą! Ty mnie to mówisz, syn ojcu, ty płazie, psie! Czy przysięgniesz natychmiast wyrzec się ukrzyżowanego Izy, bo...
Wstałem od ognia, gdyż rozdrażniony Kurd zamierzał syna uderzyć. Chcąc temu przeszkodzić, wszedłem między obydwu i rzekłem uspakajająco:
— Yussufie Ali, czy chcesz sprawę, należącą do twoich czterech ścian, załatwiać tak publicznie? Posłuchaj mojej rady...
— Milcz! — huknął na mnie. — Ty jesteś także taki giaur, taki pies, którego ścierwa nie jadłby żaden sęp. Słowa twoje uderzają mnie smrodem. Powiedz jeszcze jedno, a zapomnę, że jesteś moim gościem!
— Ty o tem już zapomniałeś!
— Zapomniałem? Tak? No, to mogę już teraz dokończyć. Masz...
Urwał przerażony. Uczynił coś, czego sam nie chciał, lecz chyba dyabeł jego gniewu — uderzył mnie. Ponieważ nie przypuszczałem czegoś podobnego, przeto nie broniłem się i dostałem tą olbrzymią ręką w twarz. Zatoczyłem się i sięgnąłem ręką do oka. Był to cios zadany w nos, przyczem kciuk zesunął się z nosa, i ugodził mnie w oko. Krew puściła mi się z nosa, a na prawe oko zaniewidziałem zupełnie. Gdy dotknąłem tego oka, wyszło do połowy z oczodołu.
Dokoła zabrzmiał jeden okrzyk, złożony z wielu głosów. Gospodarz zelżył najpierw, a potem uderzył swego gościa! Coś podobnego nie zdarzyło się jeszcze u nich dotychczas. Yussuf Ali sam przeraził się swoim postępkiem. Opuścił ręce, wypatrzył się na mnie, potem wziął syna za ramię i rzekł, ciągnąc go za sobą:
— Chodź! On ma słuszność. Ta sprawa obchodzi tylko nas. Sam z tobą pomówię.
Zniknęli razem, a żona położyła mi ręce na ramionach i rzekła, szlochając:
— Panie, przebacz mu, on nie wiedział, co czyni. On zawsze taki dobry, ale skoro w gniew wpadnie, nie można mu się sprzeciwiać. Czy cię bardzo uderzył? Czy cię to boli?
— Chodź do domu i podaj mi wody!
Udałem się z nią do domu, ażeby zejść z oczu drugim, zarówno ze względu na jej męża, jakoteż na mnie samego. Halef nam towarzyszył. Ja sam wprawiłem oko na swoje miejsce, potem Halef zatrzymał mi krwotok i dał okład. Podczas tego usłyszeliśmy krzyk przeciągły, na który nie zwróciliśmy uwagi. Potem przyszedł szejk i zaprosił mnie do siebie w gościnę. Nie wzbraniałem się oczywiście, gdyż u Yussufa Alego nie mogłem dłużej zostać. Kiedyśmy wyszli z domu, siedział on sam przy ognisku. Minęliśmy go, nie zwróciwszy nań uwagi.
Szejk prosił, bym usiadł przy jego ogniu i zjadł z nim, lecz ja straciłem do tego ochotę. Bolały mnie nos i oko, a gdy pomyślałem o Husseinie Izie i jego matce, nie mogłem wziąć do ust ani kąska. I tutaj więc wszedłem do domu i usiadłem w przeznaczonym dla mnie przedziale, a troskliwy Halef robił mi nieustannie zimne okłady.
Na tem upłynęło sporo czasu. Nagle doleciał mnie z oddali hałas, podobny do szyderczego śmiechu, dobywającego się z głębi. Przed domem ozwały się donośne głosy. Sprzeczano się widocznie, lecz ja na to nie zważałem. Wtem wszedł szejk i rzekł do mnie:
— Panie, Yussuf Ali chce z tobą mówić. Odprawiłem go, ale on się upiera. Żona jego każe cię także usilnie prosić, ażebyś spełnił jego życzenie.
— Zaraz wyjdę.
Nie spodziewał się widocznie tej gotowości z mej strony, wyszedł jednak naprzód, nie rzekłszy ani słowa, a ja za nim z Halefem. Na dworze stał Yussuf Ali sam, tylko ze swoją żoną. Reszta Kurdów i Kurdyjek trzymała się zdala od nich, a ja wiedziałem dla czego.
— Panie, dopomóż nam; syn nasz pojmany! — zawołała do nas Fatima Marryah, padając przedemną na kolana i składając błagalnie ręce.
— Pojmany? — zapytałem, podnosząc ją z klęczek. — Przez kogo?
— Przez Mir Mahmallich.
— Skąd wiesz o tem?
— Krzyczeli do nas o tem z tamtej strony.
— Aha! Słyszałem to wycie.
— Słyszałeś? Krzyczeli ciągle: Hussein Iza pojmany, Hussein Iza pojmany!
— Jakżeż się dostał w ich ręce? Czy oddalił się z tego miejsca?
— Musiał. Kiedy ojciec jego uderzył ciebie, wyprowadził go za bramę i zakazał mu wracać kiedykolwiek. Syn odszedł cicho. Mir Mahmalli byli gdzieś w pobliżu, bo zaraz usłyszałam przeciągły okrzyk przerażenia.
— Skradali się z mego powodu dokoła waszego obozu. Ja także krzyk ten słyszałem, ale nie domyślałem się, coby miał znaczyć.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/517 — I ja nie, gdyż później dopiero dowiedziałam się od męża, że syn nasz odszedł. Pochwycili go w polu, a gdy zaczął krzyczeć, uprowadzili z sobą. Potem wołali do nas, że go pojmali. Pomóż nam, panie! Ty jeden potrafisz nam dopomóc!
— Ja? Dlaczego tylko ja? Tu stoi przeszło pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Dalej, szejku! Musimy czemprędzej przejść na drugą stronę i ocalić go, gdyż Mir Mahmalli po tem, co się dzisiaj stało, nie zawahają się ani na chwilę z zabiciem młodzieńca.
Szejk potrząsnął głową i rzekł:
— jeśli go zabiją, to dobrze zrobią. On stał się chrześcijaninem i nic nas już nie obchodzi.
— Ależ to człowiek i z waszego szczepu!
— Był, ale już nie jest. Szczep go odepchnął.
— Wyrzekacie się go zupełnie?
— Najzupełniej!
— Pomnijcie na to, że jestem waszym gościem! Oświadczam, że on jest moim bratem. Wobec tego jest i waszym bratem i musicie go uwolnić.
— Odszczepieniec nawet w tym wypadku nie może być bratem. On porzucił Mahometa, niechaj go więc ocali Iza, w którego teraz wierzy!
Yussuf Ali, który milczał dotychczas, powtórzył te słowa głosem ponurym:
— Porzucił Mahometa; niechaj go Iza ocali! Iza tego nie potrafi dokonać. Mir Mahmalli są zbyt chciwi krwi i zbyt silni!
— Lecz Iza jest mocniejszy od nich i od wszystkich ludzi — odparłem. — Halefie, pójdziesz ze mną?
— Tak — rzekł dzielny hadżi natychmiast i z całą gotowością.
— Uważaj, że narażamy życie, a nie znamy tych okolic!
— Okolicę wnet poznamy, a gdzie ty ważysz się na coś, tam i ja być muszę. Idę po moją strzelbę.
— Zbyteczna, zarówno jak pistolet. Dam ci moje rewolwery, a ty masz swój nóż, to wystarczy zupełnie.
Ponieważ zwrócono nam uczciwie całe nasze mienie, przeto odzyskałem także rewolwery. Z domu Yussufa zabrałem jeszcze sztuciec. Gdyśmy stamtąd wychodzili, stał Yussuf Ali ze swoją długą włócznią i powiedział:
— Panie, ja idę z wami, ja muszę syna odzyskać.
— Zostań! — rozkazałem mu. — Ty nam się na nic nie przydasz.
Nie chciał posłuchać, lecz gdy mu wytłómaczyłem, że nam tylko będzie przeszkadzał, zaniechał swego zamiaru. Odprowadził nas z żoną do wejścia, by nas wypuścić. Kiedy byliśmy już na wolnem polu, uścisnął mnie za rękę i poprosił:

— Uczyń, co możesz, panie, lecz oszczędzaj i siebie. Bóg będzie ci towarzyszył i ocali syna mego przez ciebie. Będę się modlił za ciebie i za niego, dopóki nie powrócisz.

IV.
Es salib.

Szczerze mówiąc, nie zbyt dobrze się czułem. Gdybym przynajmniej był zdrów i nienaruszony, tymczasem nos mnie bolał, a oko piekło jak ogień. A jak bardzo potrzebowałem teraz, w ciemnej nocy i nieznanej okolicy, dobrego wzroku! Do tego należy dodać, że Mir Mahmalli nie posiadaliby się z zachwytu, gdyby im się udało nas pojmać. Puszczaliśmy się już nie na śmiałe, lecz wprost zuchwałe przedsięwzięcie. Ale czasu do namysłu nie było. Jeśliśmy chcieli rzeczywiście młodego Kurda ocalić, musieliśmy działać czemprędzej.
Jeszcze za dnia widziałem na zalesionej górze polanę, a potem wieczorem płonące na niej ogniska, znałem więc przynajmniej kierunek drogi. To niestety było wszystko i za mało zarazem. Pominąwszy już niebezpieczeństwo śmierci, trzeba było iść gęstym lasem kurdyjskim, po stromym, skalistym brzegu i to z jak największym pośpiechem i w zupełnej ciszy! Na razie nie byliśmy jeszcze tak daleko. Zanim można było zacząć się wspinać po drugiej stronie, musieliśmy wpierw zejść po tej, a następnie przez rzekę.
Schodząc, nie zadawaliśmy sobie wiele trudu z unikaniem hałasu, gdyż to byłoby nas zatrzymywało niepotrzebnie. Zdawszy się na zmysł dotyku, ja szedłem przodem, a Halef za mną. Ilekroć poczułem jaką przeszkodę, dawałem mu o niej znać. Potrącałem o drzewa, zesuwałem się pomiędzy krzaki i zawisałem na konarach i gałęziach. W ten sposób złaziliśmy coraz dalej i dalej, aż dotarliśmy do brzegu trawiastego. Teraz przyszło nam wejść w rzekę, a nie mieliśmy czasu szukać płytkiego miejsca. Woda dochodziła nam do bioder, ale za to była wązka, prędko więc dostaliśmy się na drugą stronę. Okład na oku wysechł mi, a zwilżanie go wedle wszelkich prawideł byłoby potrwało za długo. Schyliwszy się tedy, zanurzyłem całą głowę i zamoczyłem w ten sposób razem z okładem. Potem ruszyliśmy szybko na przeciwległy skraj lasu, a następnie w górę pod drzewami.
Teraz musieliśmy zachowywać większą ostrożność, lecz o Halefa się nie bałem, gdyż podczas dawniejszych wędrówek naszych nauczył się nieźle podchodzić. Trzymał się tuż za mną, a mimoto prosił mnie, żebym stąpał cokolwiek silniej, ponieważ nie słyszał moich kroków i nie wiedział, gdzie jestem. To biegnąc, to znowu idąc pomału, wspinaliśmy się, to na nogach, to znowu na rękach i nogach, odpowiednio do zmian terenu. Było rzeczą wielce wątpliwą, czy w tej ciemności zdołamy zachować kierunek. Nosy nasze musiały być także przewodnikami i śledzić zapach dymu z ognisk. Z moim było niestety nie dobrze. Z powodu uderzenia pięścią puchł z każdą minutą bardziej i żadną miarą nie chciał sobie przypomnieć, że przeznaczeniem jego jest odróżniać woń sera od woni kwiatu rezedy. Musiałem wobec tego zdać się na nos Halefa, który mi też doniósł wkońcu, że poczuł dym i że ta woń wzmaga się z każdym krokiem.
Szliśmy jednak jeszcze z kwadrans, zanim dostaliśmy się do celu naszej wyprawy. Znaleźliśmy się przed ogrodzeniem z drzewa, poza którem leżała polana. Jak było przejść przez to?
— Czy musimy wejść do środka, sidi? — zapytał Halef.
— Najpierw wydrapiemy się na to drzewo — odrzekłem. — Gdy zobaczymy, jak tam rzeczy stoją, dowiemy się także, co dalej począć.
Staliśmy pod jaworem, nie grubym wprawdzie, ale tak wysokim, że wznosił się ponad ogrodzeniem. Zdjąwszy z ramienia niewygodny sztuciec, wylazłem z Halefem na górę. Stamtąd mogliśmy objąć wzrokiem cały obóz, daleko większy od obozu Mir Yussufich, ale założony tak samo. Na prawo od nas, wzdłuż jednego boku, leżały trzody i tam znajdowały się wrota kolczaste. Przed nami wzdłuż boku, położonego ku nam, oraz po lewej stronie stały domy i chaty. Czwarty przeciwległy bok był wolny, z wyjątkiem rosnącej tuż przy ogrodzeniu pistacyi[5]. Na środku obszernego placu zauważyliśmy także letnie domy i chaty. Miejsce dokoła pistacyi zarezerwowane było widocznie na zgromadzenia ludowe, chociaż nie socyalno-demokratyczne, dla których Kurdowie, jako dzicy, nie mają należytego zrozumienia. Tamto stali mężczyźni, kobiety i dzieci w liczbie około trzystu głów i robili zgiełk, dochodzący mi przeraźliwie do uszu, których poczciwy ojciec Yussuf Ali nie rozwalił mi szczęśliwym przypadkiem. Do kogo się to odnosiło, zobaczyliśmy wkrótce, gdyż do drzewa przywiązany był nasz biedny Hussein Iza.
— O, tam go trzymają — rzekł hadżi. — Jak do nich się dostaniemy i jak go wydobędziemy we dwu wobec tylu ludzi, sidi?
— Najpierw chodźmy tam, ale nie do środka — odpowiedziałem.
Zesunęliśmy się z jawora, ja podniosłem strzelbę i poczołgaliśmy się wzdłuż ogrodzenia, a po obejściu pierwszego i drugiego rogu zaczęliśmy przekradać się na przeciwległą stronę, aż do miejsca, gdzie rosnąca wewnątrz pistacya wznosiła koronę swoją wysoko nad ogrodzeniem.
Stojąc za ogrodzeniem, słyszeliśmy hałasy, wyprawiane przez Kurdów, ale nie mogliśmy nic widzieć, ponieważ tutaj, zewnątrz obozu, była także polana, na której rosły wprawdzie drzewa, ale tak cienkie i nizkie, że gdybyśmy nawet byli na nie wyleźli, byłoby się to nie na wiele przydało. Była tu tylko jedna droga, a to przez ogrodzenie, które należało w tym celu zbadać.
Pnie położono tutaj tak samo razem z koronami, jak u Mir Yussufich. Ponieważ nie mogliśmy się przez nie przedostać, musieliśmy szukać miejsca z koroną. Szczęście nam sprzyjało. Tuż między nami a pistacyą leżała niezbyt gęsta korona topoli, której miękkie drzewo nie stawiło naszym nożom zbyt wielkiego oporu. Ja odłożyłem strzelbę, poczem obaj ukląkłszy, zaczęliśmy gałęzie rozcinać w ten sposób, że utworzyliśmy sobie dojście na dwa łokcie szerokie, a na jeden wysokie. Było to może najsłabsze miejsce z całego ogrodzenia.
Po upływie kwadransu postąpiliśmy tak daleko, że, nie chcąc pokazać się Kurdom, musieliśmy zostawić resztę gałęzi. Oczywiście wycięliśmy nietylko koronę topoli, lecz także chwasty i resztę roślinności, gęsto z nią splątanej. Dzięki tej pracy mogliśmy już nietylko widzieć, lecz także słyszeć. Ja właściwie nie mogłem o sobie tego powiedzieć, że widzę. Okład mi wysechł, ból w uszkodzonem oku stał się nieznośnym, zajął także drugie oko, wskutek czego trzymałem je przeważnie zamknięte.
Byliśmy oddaleni od pistacyi może o dwanaście metrów. Po tamtej stronie stał „lud“ Kurdów, a po tej odparty przez nas dzisiaj szejk z czterema jeszcze ludźmi, którzy prawdopodobnie tworzyli jego „radę gminną“. Lud zachowywał się teraz spokojnie, lecz tem głośniej rozmawiali panowie rajcy, odsunąwszy się od ludu prawdopodobnie celem postanowienia o losie jeńca. W chwili właśnie, kiedy wleźliśmy w otwór, doleciały nas słowa szejka:
— On się tem chlubi, że jest ochrzczony i że jest wyznawcą salib Iza[6]. Zdradził się z tem, że zna obcego effendi, który pozabijał nam psy, konie i jednego wojownika. Zresztą jest to przeklęty szyita i syn Mir Yussufich, których krew pić musimy, a kobietę, która przyprawiła nas dziś o takie straty, nazywa swoją matką. On musi umrzeć, a ponieważ czci tak wysoko salib Iza, niech więc skosztuje jego słodyczy i skona na krzyżu. Kto ma co przeciwko temu, niechaj się zgłosi!
Zgłosili się, ale nie żeby się sprzeciwiać. Uradowali się wszyscy i przyklasnęli nieludzkiemu wnioskowi.
— Na krzyż z nim! Stawiajcie krzyż! Ukrzyżujcie go! — wołało kilkaset głosów.
— Nie stawiać! — przekrzyczał ich szejk. — Przywiązać mocny drąg na poprzek pnia i krzyż będzie gotowy.
Nastąpił nowy wybuch radości, a równocześnie zapytał mnie Halef:
— Czy to nie dyabelstwo, sidi? Weź czemprędzej sztuciec. Musimy natychmiast wtargnąć do środka! — odparłem — to przyprawiłoby nas o zgubę. Za dużo ich na nas dwu. Nie zdołalibyśmy jego ocalić, a sami zginęlibyśmy z nim razem.
— Cóż więc poczniemy?
— Ja pośpieszę do Mir Yussufich, którzy nam bezwarunkowo muszą dopomóc. Ty się tu zatrzymasz, aby w danym razie donieść nam, co się stanie tym czasem.
— Mam więc zostać tu w tym otworze?
— Nie — odrzekłem, niedowierzając hadżemu, który przy swej dobroci serca i zuchwalstwie mógł wskoczyć do środka bezemnie. — Wleziesz na jawor, na którym siedzieliśmy poprzednio, i tam będziesz czekał, dopóki ja nie wrócę.
Cofnęliśmy się do wspomnianego drzewa, a Halef wspiął się na nie. Podałem mu mój sztuciec, żeby mi łatwiej było biegnąć i odszedłem.
Jakim cudem dostałem się w pięć minut do rzeki, to dziś jeszcze jest dla mnie zagadką. Włożyłem najpierw głowę do wody, ażeby oczy ochłodzić, potem wskoczyłem w rzekę i pobiegłem po drugiej stronie przez las na górę. W przeciągu nowych pięciu minut byłem u wejścia. Ponieważ było zamknięte, zawołałem, poczem wpuszczono mię, a w otworze stał Yussuf Ali z żoną.
— Gdzie syn? — zapytała Fatima Marryah.
— Nie mogłem go jeszcze przyprowadzić. Potrzeba mi teraz do pomocy waszych wojowników.
— O Boże, Boże! To z nim źle! Modliłam się bez przestanku, żegnałam się krzyżem i wzywałam Matkę bolesną tak, jak on mnie nauczył. Nic nie pomogło. Zupełnie nic!
— Módl się dalej, módl się nieustannie, a pomoże!
Popędziłem dalej, a oni za mną. Biegnąc, jęczał Yussuf Ali:
— Ja modlę się też do Boga i robię znak krzyża, jak pokazała mi żona przedtem, kiedy ciebie nie było. To ja jestem winien wszystkiemu. O Boże, jaka trwoga mnie trapi!
Mir Yussufi siedzieli przy ogniskach. Zwoławszy ich, przemówiłem z wielkim naciskiem:
— Słuchajcie, wojownicy! Jeśli jesteście ludźmi dzielnymi i chcecie, żebym wami nie pogardził, to musicie teraz pójść za mną, bo męczeńska śmierć waszego brata spadnie na wasze dusze. Oni go chcą ukrzyżować. Słyszycie to? On ma umrzeć na krzyżu! To najstraszniejszy rodzaj śmierci...
Tu przerwał mi nagle Yussuf Ali, który krzyknął okropnie i popędził w stronę obozu Mir Mahmallich. Żona pobiegła za nim. Nie mogłem już temu przeszkodzić, gdyż chcąc biec za nimi, by ich doścignąć, byłbym stracił zbyt wiele czasu. Mówiłem dalej, co mi obawa o Husseina Izę na myśl przywiodła, lecz nie mogłem jakoś poruszyć zimnych słuchaczy. W końcu doprowadziłem do tego, że zarządzono naradę, której wynik oznajmił mi szejk w tych słowach:
— Panie, ty jesteś naszym gościem i doznasz od nas wszelkich dowodów przyjaźni i miłości; Hussein Iza jednak przeszedł na salib Iza i jeśli teraz ma być ukrzyżowany, to my widzimy w tem tylko słuszną karę Mahometa, stojącego przed tronem Allaha. Popełnilibyśmy największy grzech, gdybyśmy dopomogli odstępcy. Ty nie wyznajesz naszej wiary i jeśli chcesz go ocalić, to zrób to, lecz oszczędź nam próśb swoich, brzmiących niemal jak groźby, które ci jednak przebaczamy.
Nie było już żadnej, żadnej nadziei. Musiałem się zdać na siebie i na Halefa i wróciłem do niego czemprędzej. Przez to, że wezwałem pomocy Yussufich, nietylko nic nie wskórałem, lecz pogorszyłem nawet położenie, gdyż należało przypuścić, że Yussuf Ali i jego żona popełnią jakie głupstwo. Nie troszczyłem się o to, że zastałem wejście otwarte i otwarte zostawiłem za sobą. Pośpieszyłem w dół zboczem, jak mogłem najszybciej, rozważając przytem gorączkowo, w jakiby sposób umożliwić ocalenie. Nie zważałem też na to, że kilka razy upadłem, przyczem podarłem sobie ubranie i skórę. Przybywszy nad rzekę, zanurzyłem znowu głowę, gdyż oczy piekły mnie jak ogień... Ach, ogień! To słowo zawierało ocalenie! Tylko z pomocą ognia można było uratować Husseina Izę, ja zaś miałem z Rewandis szaheita[7], a jedno pudełko nawet przy sobie.
Przebrnąwszy rzekę, usłyszałem na górze okrzyki radości Mir Mahmallich. Czyżby schwytano rodziców Husseina? Nieco później doleciało mnie szczekanie psów. Teraz może wszystko już było stracone. Jeśli nieprzyjaciele znaleźli ich oboje, spuścili pewnie charty, sądząc, że w pobliżu jest więcej Mir Yussufich. Gdyby tak psy wytropiły Halefa, lub natknęły się na mnie, mającego tylko nóż przy sobie! Szło o to, ile ich było; bo z jednym lub dwoma poradziłbym sobie także bez ołowiu i prochu. Oczywiście, że należało na razie strzałów unikać, gdyż byłyby zdradziły przedwcześnie naszą obecność.
Wszystkie te rozważania latały mi po głowie podczas szybkiego wchodzenia na górę. Szczekanie ustało, a to uspokoiło mnie cokolwiek. Wreszcie przybyłem do ogrodzenia, lecz nie trafiłem od razu do jaworu i musiałem go szukać.
— Halefie, jesteś tam jeszcze? — zapytałem, stanąwszy pod drzewem.
— Tak. Mów ciszej i wchodź na drzewo prędzej, bo psy nadbiegną!
W kilka sekund siedziałem obok Halefa.
— Już po wszystkiem, sidi! — rzekł. — Popatrz w tamtą stronę!
Zdjął mnie strach, jakiego jeszcze nigdy nie doznałem. Hussein Iza wisiał na krzyżu, a jego rodzice przymocowani byli do pnia pistacyi.
— Może on już nie żyje? — zapytał Halef.
— Wisi już od kwadransu. Zaraz potem zażądali rodzice wpuszczenia.
— Głupi! Jak jego przymocowano?
— Rzemieniami.
— Czy go przekłuli?
— Nie.
— To nie umrze przed upływem dnia. Mnie odmówiono pomocy, ale my dwaj wydobędziemy jego i rodziców, mój kochany Halefie. Jak jest z psami? Ile ich i gdzie siedzą?
— Trzy. Wypuszczono je zaraz po przybyciu rodziców. Z początku zaczęły szczekać, ale potem umilkły, pędząc po jednemu dokoła ogrodzenia. Nie znalazły mnie; mają złe nosy.
— Nosy mają dobre, ale dopiero wtedy, gdy się je na ślad skieruje. Słuchaj!
Nagle przebiegł jeden pies. Ucieszyłem się tem, że były wytresowane w ten sposób, żeby nie trzymały się razem.
— Posłuchaj teraz mojego planu! — mówiłem dalej. — Przedewszystkiem musimy usunąć psy. Zleziemy, ale strzelać nie będziemy. Ty staniesz za mną. Ja pochwycę każdego, skoro nadbiegnie, a ty pchniesz go nożem w serce.
— Nie, effendi, nie! One wyrwą ci krtań z gardła zębami!
— Nie obawiaj się o mnie! Sobaki nic mi nie zrobią. O, żebym tak mógł patrzeć obojgiem oczu! Gdy psy będą zabite, przystąpimy do dzieła z pomocą ognia. Podpalimy wyschłe ogrodzenie i to po tamtej stronie, ażeby odwrócić ich uwagę od Husseina.
— Oni go zabiją, zanim tutaj pospieszą!
— Sztućcem nie dopuszczę do tego.
— Stojąc po tej stronie?
— Ja będę z tamtej strony w dziurze, którą wycięliśmy. Aby się wszystko dobrze ułożyło, nastąpiło odpowiednio po sobie i żeby ogień zaczął się palić w stosownym czasie, ja będę musiał przejść ze sztućcem na tam tą stronę, a ty zostaniesz tutaj. Przygotujesz sobie suchego drzewa, podpalisz je, s koro tylko u słyszysz trzykrotne szczekanie szakala, postarasz się, żeby się dalej paliło i nie zagasło i wrócisz czemprędzej do mnie.
— Założę kilka ognisk.
— Masz tu zapałki, a teraz chodź!
Zleźliśmy na dół. Ja zdjąłem bluzę, zwinąłem ją w długi wałek i obwiązałem mocno dokoła szyi, a Halef wydobył nóż. Wkrótce potem doszło nas z lewej strony sapanie.
— Baczność, jeden nadchodzi! — upomniałem hadżego, który, drżąc o mnie, stanął za mną gotów do walki.
Ogniska, płonące w obozie, rzucały aż do nas lekkie światło. Dzięki temu można było rozpoznać nadzwyczajnej wielkości charta z gatunku kurdyjskich tazi. Sapanie jego przybliżało się szybko, pies nadbiegł cwałem, spostrzegł mnie i nie wydawszy głosu z siebie, rzucił mi się potężnym skokiem do gardła. Równocześnie ja roztworzyłem ramiona, pochyliłem się naprzód, żeby mnie nie przewrócił i objąłem go rękami za szyję w chwili właśnie, kiedy miał zęby zapuścić. Zęby utkwiły w grubym wałku z bluzy i nie mogły mi nic złego zrobić, ja zaś przycisnąłem rękami szyję i głowę psa tak mocno do piersi, że stracił oddech, a ciało jego obwisło.
— Pchnij go teraz, Halefie!
Hadżi wbił psu w piersi nóż kilka razy, poczem ja puściłem go na ziemię. Tam już nawet się nie ruszył.
— Hamdullillah, udało się! — westchnął Halef z ulgą. — Byłbym tego nie uważał za możebne, sidi. Jeśli tamte...
— Cicho! — przerwałem mu. — Nadchodzi drugi, ale tym razem z prawej strony.
Zwróciwszy się w tym kierunku, uporaliśmy się z drugim psem tak samo, z tą tylko różnicą, że w chwili, kiedy ścisnąłem go za szyję, w śmiertelnym strachu zadrapał mi pazurem tylnej łapy nogę dość głęboko. Dopiero po dłuższej chwil nadbiegł trzeci pies i ostatni. I tego uczyniliśmy nieszkodliwym tak sam o jak tamte, tylko bez szkody dla siebie. Teraz dopomogłem Halefowi w szukaniu chróstu, ażeby mógł odrazu zapalić kilka ognisk i żeby ogień mógł się rozszerzyć. Następnie wziąłem sztuciec i poszedłem na przeciwległą stronę kurdyjskiego obozu. Przylazłem zaraz do otworu i w podanem już oddaleniu stanąłem wobec sceny ukrzyżowania.
Iza, który miał zostać światłem islamu, wisiał teraz z powodu swego chrześcijańskiego wyznania na zaimprowizowanym krzyżu, ale nie jak Zbawiciel przymocowany bolesnymi gwoździami, lecz przywiązany rzemieniami. Mimoto twarz pochyliła się była już lekko, wykrzywiła od nadzwyczajnej męki, a mięśnie drgały mu w skurczach, ściągających całe ciało. Rodziców przywiązano tak wyrafinowanie do pnia pistacyi, że mieli twarze zwrócone do syna, a więc i do siebie nawzajem. Zostawiono im też wolne przedramiona, żeby mogli wprawdzie siebie dotykać, lecz nie zdołali sobie dopomóc.
Wielu Kurdów napatrzywszy się dość, oddalili się na razie. Reszta utworzyła półkole po tamtej stronie drzewa, skąd z przodu mogli patrzeć na scenę i napawali się obrazem duchowych i cielesnych męczarni, których nieszczęśliwi nie mogli ukryć.
Jeńcy nie milczeli, rzucali sobie nawzajem słowa pociechy i nadziei, krytykowane szyderczo przez widzów.
— Wytrzymaj! — prosiła matka syna. — On pewnie nadejdzie; przyrzekł ciebie ocalić. Znasz tego pana; on dotrzymuje swoich przyrzeczeń!
Potem płakała dalej, modliła się i żegnała się znakiem krzyża. To samo czynił Yussuf Ali, a potem przerwał modlitwę, aby zawołać do syna:
— Ja jestem sam winien, ja sam! Chciałem się trzymać proroka, który cię przecież nie ocali. Teraz cierpienia moje są większe od twoich, ale może pan przyjdzie z pomocą. Jeśli to zrobi, wykroję sobie nożem salib Iza na piersi na pamiątkę tej godziny bolu, strasznej, niewysłowionej.
— Nie płacz, matko! — prosił Hussein Iza. — Matka Boska zniosła tysiąc razy większe męczarnie. I ty ojcze nie płacz; jestem zazdrości godny, gdyż śmierć za wiarę otwiera wrota do raju. Nie dbam o siebie, chodzi mi tylko o was. Przyszliście, by mnie ocalić, a sami teraz zginiecie. Ale ten pan nadejdzie, aby przynajmniej was z niewoli wybawić. Będę błagał Boga, ażeby posłał naszego pana.
Podniósł głowę w górę i modlił się głośno do Boga, wołając o pomoc Matki bolejącej, na co Mir Mahmalli robili szydercze uwagi. Nie mogłem już dłużej czekać, chociaż nie wiedziałem, czy sam, albo nawet z Halefem zdołam tych troje z takim pośpiechem odciąć od pnia i zdjąć z krzyża. Złożywszy dłonie około ust, szczeknąłem jak najgłośniej trzy razy, naśladując szakala. Patrząc bystro na stronę przeciwległą, zobaczyłem jeden płomyczek. Za tym ukazał się wnet drugi, trzeci, czwarty i piąty, które z chróstu przeniosły się rychło na ogrodzenie. W pół minuty potem ze dwadzieścia łokci ogrodzenia gorzało jasnymi płomieniami, które jak szalone leciały coraz to dalej i dalej.
Widok ognia sprawił zamierzone wrażenie. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć, wyć, ryczeć i pędzić po wodę. Zwierzęta, leżące na lewo po tamtej stronie, spłoszyły się i gnały pomiędzy chaty i ludzi. Przerażeni Kurdowie pobiegli do swoich mieszkań, ażeby ratować swe mienie. Nikt nie zważał już na pistacyę, pod którą ja znalazłem się w jednej chwili, wyciąwszy tych kilka prętów topolowych, które mi zawadzały.
— Jestem! — pocieszyłem wszystkich troje. — Najpierw prędko wy dwoje, a potem syn!
— O święta Marryah, Matko boleści, jakżeż ci dziękuję! — zawołała Kurdyjka, gdy więzy jej opadły pod cięciem ostrego noża. — Matką bolejącą nazwał cię syn mój, a ja odstępuję ci go na służbę!
— O salib Iza — zawołał mąż — ty jesteś rzeczywiście mocniejszy od półksiężyca proroka. Żono, ja nie znam jeszcze tak jak ty Matki bolejącej, lecz czcić ją będę od dzisiaj!
Oboje byli wolni. Jedno cięcie w górę oswobodziło nogi syna. Wziąwszy nóż w zęby, wylazłem zaraz na pień pistacyi, a potem na lewe ramię poprzecznego drąga. Wtem wlazł Halef przez dziurę i przybiegł do nas.
— Prędzej na drugie ramię krzyża! — zawołałem nań. — Musimy go odciąć równocześnie, bo złamałby sobie rękę z pewnością. Ojciec jego dość silny, by go pochwycić, gdy spadnie.
Mały hadżi wydrapał się jak wiewiórka, a Yussuf Ali stanął na dole z rozłożonemi rękoma. Nastąpiły dwa cięcia z jednej i drugiej strony, poczem Iza spadł w ramiona ojca, który przycisnął go do potężnej piersi i krzyknął głośno z radości. Matka objęła obydwu rękami i krzyczała także. Nagle ujrzałem, że nas zauważono. Kilku Mahmallich zostawiło wszystko i zaczęło pędzić ku nam, a reszta ruszyła za nimi. Zeskoczyliśmy z Halefem z drzewa, a ja podniosłem sztuciec, który przedtem odłożyłem.
— Czemprędzej wszyscy uciekajcie w ciemny las i do naszego obozu! — rozkazałem szybko. — Nie troszczcie się o mnie, ja zasłonę wam odwrót. Mnie nic się nie stanie.
Posłuchali. Hussein Iza nie mógł sam iść, musiał go ojciec ponieść. Nie uważałem na to, jak wyszli, gdyż Mahmalli byli już blizko. Szczęściem strzelb przy sobie nie mieli. Zmierzywszy do nich, kazałem im stanąć, a gdy mimoto naprzód biegli, wystrzeliłem trzy razy w nogi, nie chcąc nikogo zabić. Ugodzeni padli na ziemię, a reszta zatrzymała się na miejscu, rycząc z wściekłości. Było mi to na rękę, że stanęli, gdyż nie widząc na prawe oko, musiałem mierzyć lewem, w czem nie byłem dostatecznie wyćwiczony. Następnie przelazłem napowrót przez dziurę i nikt nie odważył się pójść za mną.
Gorzały już całe dwa boki ogrodzenia. Jak daleko dochodziło światło, jasno było w lesie jak we dnie. Nie obawiając się już nieprzyjaciół, nie okrążałem daleko, lecz pobiegłem ile możności prosto ku rzece, przeprawiłem się przez wodę, a potem ruszyłem zboczem po drugiej stronie, gdzie było jeszcze jaśniej, aniżeli w dolinie. Natknąłem się na Halefa i troje ocalonych w chwili właśnie, kiedy przechodzili przez wejście do obozu.
Mir Yussufi stali i patrzyli na pożar, którego nie mogli pojąć. Yussuf Ali przeszedł wśród nich z synem na ręku, nie zważając na ich pytania, gdyż od Halefa dowiedział się, że nie chcieli przyczynić się do ocalenia jego syna. Ja szedłem za nim i za jego żoną. Hadżi Halef nie mógł jednak wytrzymać i stanął, by ich zawiadomić, jak się wszystko odbyło.
Udaliśmy się do chaty Yussufa, gdzie zapalono zaraz dwie lampki oliwne, ażebym mógł zbadać stan syna. Szczęściem nie długo wisiał na krzyżu, przeto ścięgna i muskuły miał całe. Bolało go wprawdzie wszystko i czuł się jakby rozbity, ale prawdziwie niebezpiecznego uszkodzenia nie znalazłem u niego.
Co do mnie, to przeląkłem się samego siebie, gdy zobaczyłem się w naczyniu z wodą, które mi zastąpiło zwierciadło. Oko i nos tworzyły razem sino czerwone wzgórze na twarzy, nie wątpiłem jednak, że pilne okłady zimne i spokój przywrócą jedno i drugie do stanu normalnego. Yussuf Ali nie usprawiedliwił się jeszcze przede mną za to, że mnie uderzył, teraz jednak prosił o przebaczenie. Spełniłem jego prośbę, zwłaszcza wobec tego, że zmienił się zupełnie w duszy.
Gdy nadszedł Halef, wyszła Fatima Marryah, ażeby na nowo rozniecić ogień i dopiec jagnię. Tak nieszczęśliwie przerwana wieczerza zamieniła się w ucztę, którą spożyliśmy sami, gdyż gniewaliśmy się na Mir Yussufich i nie wpuściliśmy do chaty nikogo.
Po jedzeniu położył się Hussein Iza spać, my zaś dług o jeszcze siedzieliśmy, omawiając ostatnie zdarzenia. Gdyśmy się z tem uporali, musiałem im opowiedzieć o Przenajświętszej Rodzinie, o cieśli Yussufie, o Błogosławionej Panience Marryah i o Dziecięciu Boskiem Izie. Przedstawiłem życie Zbawiciela aż do jego śmierci, zmartwychwstania i wniebowstąpienia, a opowiadałem jak dzieciom, gdyż ten sposób najlepiej nadawał się do sił umysłowych tych ludzi.
O takich uroczystych i świętych godzinach niepodobna pisać. Słuchacze moi byli w tak uroczystym nastroju, że chyba żaden misyonarz nie mógłby się pochwalić większymi wynikami odemnie. Yussuf Ali wmyślił się całkiem w cieślę Yussufa i był wprost dumnym z tego, że był ojcem takiego pobożnego, a nawet krzyżowanego chrześcijanina. Postanowił też niezłomnie udać się do Mossul i zawołał wkońcu z zapałem:
— Panie, dzień dzisiejszy poróżnił mnie z Mahometem na wieki. Zostaję chrześcijaninem i uważam to za wielkie szczęście, że zobaczę syna kapłanem. Amen!
Fatima Marryah padła mu z płaczem na szyję i pocałowała go wobec mnie i Halefa. Syn opowiadał jej już przedtem o Matce bolejącej, a ona to wiernie zachowała w pamięci. Ze wszystkich świętych osób, o których jej opowiadałem, najbardziej umiłowała obok Zbawiciela Matkę boleści. Płacząc ściskała mnie za ręce i mówiła:
— Dzisiaj odczułam, co wycierpiała Matka bolejąca. Najświętsza Panna odwróciła odemnie cierpienie; do niej wyłącznie niech mój syn należy, a ja nie będę niczem innem, jak jego i jej służącą. Oto ślub, mój którego dotrzymam.
Nad ranem udaliśmy się także my na spoczynek. Kiedy zbudziliśmy się około południa, czuł się Hussein Iza znacznie lepiej, a moja twarz także skłęsła cokolwiek i przybrała bardziej żółtą barwę. Oko wyzierało już, chociaż mętne było ze spuchlizny, jak malutki rodzynek z dobrze wyrośniętego pudingu.
Ponieważ nie mogliśmy zaraz odjechać, musieliśmy z Mir Yussufimi ułożyć jakiś modus vivendi. Halef został nadal z dzielnym kawasem gościem szejka, ja zaś u Yussufa Alego, którem u szejk dostarczał potraw. Kurdowie byli z nas bardzo dumni, gdyż we dwu wydobyliśmy troje ludzi z pośród trzystu. Dodać należy, że po drugiej stronie płonął las jeszcze przez kilka dni. Mir Mahmalli utracili mnóstwo zwierząt i wiele innych rzeczy, a ponieważ spłonęło im letnie mieszkanie, wobec czego musieli sobie szukać nowego, przeto nie mogli już przez długi czas wyrządzać szkód Mir Yussufim. Nasi Kurdowie zawdzięczali nam dużo, okazywali też nam wielką wdzięczność rzetelnie wedle sił i zwyczajów. Ciągle powtarzali, że mnie chyba nie zapomną nigdy Mir Mahmalli.
Ja wracałem prędzej do zdrowia niż Hussein Iza. Gdy moje oko odzyskało pierwotny kształt, a nos nietylko znów stał się pięknym, lecz nawet umiał odróżnić rezedę od sera zgliwiałego, czuł Hussein Iza wciąż jeszcze osłabienie we wszystkich członkach. Musiał więc tu pozostać dłużej. Postanowił niezłomnie zabrać z sobą rodziców, ja zaś poprosiłem go, żeby przy tej sposobności odstawił także mego mężnego kawasa. Mój obrońca ucieszył się tem nadzwyczajnie, ponieważ stracił ochotę do jeżdżenia z człowiekiem, który dopuszczał się codziennie zbrodni, zaczepiając się z tuzinem Kurdów, a potem podpalając ich domy, płoty i lasy. Oczywiście, że dostał odemnie bakszysz, z którego był bardziej zadowolony aniżeli ze mnie.
Wreszcie odjechałem rano z Halefem. Wszyscy Mir Yussufi odprowadzili mnie część drogi. Gdy się żegnali, ucałowała mi Fatima Marryah obie ręce i poprosiła:
— Pamiętaj o mnie, panie, jak ja będę o tobie po wszystkie czasy pamiętała! Nie masz żony, lecz matkę. Pozdrów ją ode mnie! Będę się zawsze modliła za ciebie i za nią.
Yussui Ali podniósł skórzane pasy kołnierza, wydobył nóż, wykroił sobie na piersi dwie głębokie przecinające się rany i rzekł:
— Ślubowałem tak. To moje znamię: es salib, krzyż, es salib Iza, krzyż Chrystusowy; pod tym znakiem odtąd żyć będę i umrę, Tobie to zawdzięczam. Jedź z boską pomocą i bądź tak szczęśliwy, jak ja teraz!
Hussein lza pożegnał się, jak ukochany przyjaciel, jak brat. Przyrzekł mi donieść kiedyś o sobie i dotrzymał słowa rzetelnie. Mir Yussufi, jeden za drugim, podali nam rękę z podziękowaniem, a kiedy po tem rozstaniu znaleźliśmy się z Halefem sami na drodze, rzekł mały hadżi:
— Sidi, ongiś chciałem zrobić z ciebie muzułmanina, a stało się przeciwnie. Ja także sądzę, że krzyż jest potężniejszy od półksiężyca. Pomówię z Hanneh, najpiękniejszą z cór i matek. Nie zostanę wprawdzie kapłanem, ale w każdym razie czemś innem, aniżeli teraz jestem!




  1. Gość i przyjaciel.
  2. Naczelnika wsi.
  3. Pisarzem.
  4. Święty sakrament chrztu
  5. Drzewko rosnące w Syryi i Persyi. Dostarcza owocu, który pod nazwą zielonego migdału używany jest w cukiernictwie.
  6. Krzyża Chrystusowego.
  7. Zapałki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.