Przeklęty (May, 1910)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przeklęty |
Pochodzenie | Pomarańcze i daktyle |
Wydawca | Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza« |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der Verfluchte |
Pochodzenie oryginalne | Orangen und Datteln |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Przez całe trzy tygodnie bawiłem w Engyrijeh, stolicy małoazyatyckiego wilajetu tej samej nazwy i postanowiłem wreszcie pożegnać się z gościnnym gospodarzem. Była to najwyższa figura w całej prowincyi, znany z surowości i dla wszystkich straszny wali Said Kaled basza, którego podwładni przezwali: sert jumruk, czyli „twarda ręka“. Podczas mego pobytu byłem kilkakrotnie świadkiem jego rozpraw sądowych i miałem rzeczywiście dowody, że nie bez słuszności nadano mu ten przydomek. Chociaż jednak surowa sprawiedliwość jego graniczyła nieraz z bezwzględnością, był on dlatego właśnie człowiekiem, odpowiednim dla swego stanowiska.
Ludność wilajetu Engyrijeh (Angora) jest bardzo mieszana. Sunnici i szyici, chrześcijanie ormiańskiego i greckiego obrządku, żyją pomiędzy sobą w ustawicznej nieprzyjaźni, to też często chwytająj za nóż, gdy chcą rozstrzygnąć pytanie, która wiara jest lepsza. Tam, gdzie się stykają takie ostre przeciwieństwa, gdzie każdy mężczyzna i każdy wyrostek broń już nosi przy sobie, a gdzie niema mowy nawet o początkach oświaty ludowej, tam potrzeba istotnie silnej i twardej częstokroć ręki, ażeby te niesforne i gwałtowne duchy utrzymać w karbach. Poprzednikami baszy Said Kaleda byli ludzie słabi, którzy przyszli tam z wahaniem i z radością odeszli. Wobec tego przypomniał sobie sułtan dawnego ulubieńca i wysłał go do Azyi Mniejszej, ażeby tam zaprowadził porządek. Starzec był ferykiem, czyli generałem dywizyi, przeniesionym z powodu rany w stan spoczynku, mimoto z radością usłuchał wezwania padyszacha. Niedługo też jeszcze urzędował, a już widać było owoce jego działalności. Kij zaczął swoje panowanie, setki ludzi dostawało bastonadę, a kto krew przelał, tego wieszano bez wielkiego zachodu. Dzięki temu wróciły nieokiełzane duchy pod buławą bolu do posłuszeństwa, chociaż na razie tylko powierzchownie; nienawiść religijna została nadal taką samą, jak była. Obawiano się baszy i nienawidzono go, a przez cały czas mego pobytu nie widziałem ani jednego człowieka, któryby mu był przychylny.
Względem mnie okazywał basza wprost niezwykłą uprzejmość. Dopytywał się często osobiście, jak mi się powodzi, a służbie nakazał spełniać wszelkie moje życzenia. Mogłem go odwiedzać w biurze, kiedy mi się podobało, oraz przypatrywać się i przysłuchiwać wszystkiemu, co się tam działo. Wieczorem siadywaliśmy razem, paląc fajki i rozmawiając o wszystkiem, co nas zajmowało. Wtedy nie był nigdy taki wstrzemięźliwy, jak to bywają zwykle prawowierni muzułmanie wobec chrześcijan i darzył mnie zaufaniem, z którego mogłem być dumnym. Brak mi miejsca, by opowiedzieć, w jaki sposób zdobyłem gościnę u tego człowieka i jego przyjaźń, musiałem jednak o tem wspomnieć, gdyż przychylność jego, okazana mi przed odjazdem, wyglądałaby trochę niewyraźnie.
Oddałem niewielkie moje mienie służącemu i poleciłem mu, żeby mi osiodłał konia i przywiązał potem wszystko do siodła. Następnie udałem się do baszy, aby mu podziękować i pożegnać się z nim. W przedpokoju stali dwaj wysocy Arnauci, uzbrojeni od stóp do głów, którzy pozdrowili mnie po wojskowemu i wskazali na biuro. Obie izby nie były oddzielone od siebie ścianą, lecz cienką muślinową kotarą tak, że w jednej można było słyszeć, co się mówiło w drugiej. Ta okoliczność nie wydała mi się teraz tak obojętną, jak dawniej.
Wali stał w oknie bez szyb i patrzał przez drewniane okratowanie na dziedziniec, gdzie właśnie dał się słyszeć tętent mego konia. Nie kazał mi czekać ani chwili, przerwał moje podziękowanie energicznym ruchem ręki i zapewnił mnie, że byłoby mu bardzo przyjemnie, gdybym dłużej chciał zostać. Po kilku jeszcze dalszych wyrazach uprzejmości, przystąpił znowu do okna, wskazał na dziedziniec i powiedział:
— Widzę twojego konia, effendi. Zatrzymałbym go chętnie na pamiątkę. Czy mi go sprzedasz?
Chociaż nie byłem zamożny, byłbym mu go chętnie ofiarował w darze, gdyby nie wziął tego kroku za zbyt śmiały.
— Życzysz go sobie? — zapytałem. — Oznacz sam cenę! Ja sobie kupię innego.
— To zbyteczne. Dam ci tenbih[1], za którym razem z towarzyszami, gdzie tylko przyjedziecie, dostaniecie osiodłane konie, mieszkanie, jadło i wszystko, czego wam będzie potrzeba. Ten rozkaz nie odnosi się tylko do mego wilajetu, lecz także do Adanah i Haleb. Potem będziesz już u pasących trzody plemion arabskich, gdzie za nizką cenę otrzymasz lepszego konia, aniżeli tutaj.
— Powiadasz z towarzyszami? Jadę sam.
— Nie. Ci dwaj Arnauci, których widziałeś w przedpokoju, mają rozkaz odprowadzić cię aż do granic mojej prowincyi i troszczyć się o ciebie pod każdym względem. Ich konie już osiodłane, a obok stoi już także koń dla ciebie. W Jachszah-Chan, w Balczyku lub w Denek Maden możecie sobie wziąć świeże, jeśli się wam spodoba. Dziękuję za prawo oznaczenia ceny. Przewidziałem to i włożyłem ją do tej sakiewki. Schowaj ją sobie!
Podał mi małą jedwabną sakiewkę, a potem dokument, o którym mówił. Kiedy dziękując chowałem to do kieszeni, rzekł basza:
— A teraz prosiłbym cię o pewną przysługę, której mi chyba nie odmówisz, chociaż zmuszę cię przez to do okrążania. Ty chcesz udać się najpierw do Kajsarijeh, powinienbyś więc jechać przez Sofular i Mudżur; ale ja mam w Urumdżili dawnego przyjaciela, któremu chcę przez ciebie coś posłać. Czy się tego podejmiesz?
— Bardzo chętnie!
— Powiem ci więc, o co idzie, ażebyś wiedział, że będziesz przezeń mile widziany, chociaż on żyje bardzo samotnie i jest szczególnym wrogiem chrześcijan. Był to mir alaj[2] w wojsku wielkorządcy, walczył mężnie pod chorągwią proroka i odszedł ze służby z honorem, ale nigdy nie otrzymał pensyi. Prosił o nią, a gdy prośby nie skutkowały, jął się domagać, ale znowu napróżno, gdyż miał do czynienia z zawiadowcami sułtana, którzy nie byli uczciwi. Pensyę wypłacano w Stambule przez piętnaście lat, ale on do rąk nic nie dostawał. Kiedy mnie zrobiono walim w Engyrijeh, zwrócił się do mnie, a ja, zbadawszy dokładnie całą sprawę, doniosłem o tem wprost wielkorządcy. Wczoraj wieczorem otrzymałem odpowiedź: mam mir alajowi wypłacić pensyę za piętnaście lat razem z procentami. Gdyby ten rozkaz nadszedł był wczoraj, byłbym oddał pieniądze jego synowi, który był u mnie, ale teraz chcę skorzystać z tego, że ty jedziesz do Kaisarijeh, i pytam się, czy zrobisz mi tę grzeczność i zawieziesz pieniądze memu przyjacielowi i towarzyszowi broni.
— Chętnie, jeśli mi je powierzysz.
— W twoich rękach pewniejsze będą, aniżeli w kieszeni uzbrojonej sztafety. Mir alaj nazywa się Osman Bej i mieszka nie w samem mieście Urumdżili, lecz w pobliżu. Znają go lepiej pod nazwą abdal[3], gdy więc będziesz pytał o jego mieszkanie, musisz wymienić ten przydomek. Jeśli byś mógł przed nim zataić, że jesteś chrześcijanin, to zrób to, ponieważ zajadle nienawidzi zwolenników twej wiary. Krzyż przyniósł mu największe nieszczęście, jakiego dożyć może człowiek i ojciec, to też posyłam cię do niego nietylko z powodu pieniędzy, lecz i dlatego, że cię poznałem i sądzę, że uda ci się może złagodzić jego boleść. Posiadasz mowę, która wchodzi głęboko w serce.
— Czy mogę zapytać, jakiego rodzaju ta boleść, o której mówisz?
— Jeśli on zechce, byś o tem wiedział, to sam ci powie, mnie nie wolno tej rany przyjaciela dotykać nawet z oddalenia. Jednak on sam, skoro tylko usłyszy, że jesteś chrześcijanin, nie powie ci nic, dlatego zamilcz o tem. Daję ci tę radę jeszcze dlatego, że to właśnie czas gromadzenia się tutejszych pielgrzymów do Mekki. Jest to okres religijnego podniecenia i nietolerancyi. Ponieważ spotkasz się z takimi ludźmi wszędzie i na wszystkich drogach, przeto będzie lepiej, jeśli nie będą wiedzieli, iż jesteś innego wyznania.
Dziwnem było istotnie, że ten wysoki urzędnik ostrzegał mnie przed prawowiernymi muzułmanami, do których sam przecież należał i że nie małą w każdym razie kwotę wolał powierzyć mnie, aniżeli muzułmańskiemu kuryerowi. Spotkanie z pielgrzymami nie napełniało mnie obawą, niepokoiło mnie raczej to, że stojący w przedpokoju Arnauci słyszeli każde słowo naszej rozmowy, wiedzieli więc, że mam zawieźć znaczną sum ę pieniężną. Byli to żołnierze, onbaszi[4] i czausz[5] i wedle pojęć europejskich zasługiwali na zaufanie, ale Arnauta to rabuś z urodzenia i człowiek, skłonny do czynów gwałtownych nawet pod chorągwią. Poza tem Arnauta niechrześcijanin jest najbardziej muzułmańskim ze wszystkich muzułmanów, to też niezbyt mi było miło, że właśnie w czasie zgromadzeń pielgrzymich i kiedy miałem wieźć znaczną kwotę pieniężną, dawano mi tych dwu posępnie patrzących drabów na kilka dni i nocy za towarzyszy. Zwierzyłem się z tem, pocichu oczywiście, mudirowi, który mi na to odpowiedział:
— Nie obawiaj się! Zobowiążę ich przysięgą, a ta jest dla nich tak święta, że nie złamią jej pod żadnym warunkiem.
Mimo tego zapewnienia odniosły moje słowa taki skutek, że od tej chwili nie mówił już tak głośno. I pieniądze wyliczył mi także tak cicho, że w przedpokoju nie podobna było tego usłyszeć. Znajdowały się one w mocnym skórzanym pasie, którym miałem się opasać pod kamizelką. Musiałem to wszystko zrobić w jego obecności, poczem on zawołał Arnautów, by im mnie oddać. Przysięgli mu na proroka, że będą czuwali nad mojem bezpieczeństwem, jak nad swojem własnem, dopóki będę pod ich opieką. To usunęło moje wątpliwości, chociaż bowiem spodziewałem się po nich wszystkiego, to przecież nie mogłem przypuścić, żeby złamali takie przyrzeczenie.
Następnie wyprowadził mnie wali aż na dziedziniec i stał tam, dopóki nie wyjechałem, czem oddał mi taki zaszczyt, jaki się mało komu dostawał w udziale.
— Niech cię Allah prowadzi i opiekuje się tobą! — zawołał za mną, chociaż w jego oczach byłem niewiernym. On wtedy nie wiedział, jak potrzebną miała mi się wkrótce stać ta opieka.
Najpierw przekonałem się zaraz za miastem, jak surowymi mahometanami byli obaj Arnauci. Zaledwie minęliśmy ostatni dom, zsiedli z koni, a czausz poprosił:
— Effendi, pozwól nam odmówić modlitwę podróżną! Każdy prawdziwy wierny wyrusza w taką drogę o popołudniowej modlitwie, my zaś wyjechaliśmy przedpołudniem. Jako chrześcijanin nie wiesz, że ściągnęliśmy tem na siebie gniew Allaha, musimy go więc teraz przebłagać modlitwą.
Poodpinali czapraki, aby ich użyć jako dywanów do modlitwy, czego jeszcze nigdy przedtem nie zauważyłem, uklękli na nich i odprawili z twarzą, zwróconą ku Mekce, wśród licznych pokłonów modły, które przedstawili mi jako tak pilne. Czy była to istotnie sprawa ich uczuć, czy też chcieli mi zaraz na początku podróży pokazać, że uważają mnie wprawdzie za oddanego ich opiece, lecz równocześnie za giaura? Jako żołnierze podlegali dyscyplinie, a więc nie przywykli do wyruszania tylko o popołudniowej modlitwie. Konieczność wojskowa wymaga często obejścia zewnętrznych obrzędów religijnych.
Pozwoliłem im, nie mówiąc ani słowa, a uzyskany w ten sposób czas wolny zużyłem na oglądnięcie tenbihu, otrzymanego od walego. Na mocy tego pisma mogłem wszędzie żądać tego wszystkiego, co należało się kuryerowi padyszacha. Było mi to bardzo na rękę. Ciekawość skłoniła mnie także do otwarcia sakiewki, w której znajdowała się zapłata za konia. Był to wierzchowiec całkiem zwykły, a kwota w sakiewce przenosiła ośmiokrotnie jego wartość. Wali nie mógł go potrzebować dla siebie i kupił go tylko dlatego, żeby mi w ten sposób zrobić podarunek. To też nie przyszło mi wcale na myśl gniewać się o to na niego.
Gdy w dziesięć minut potem skończono modlitwę, pojechaliśmy dalej. Arnauci zachowywali względem mnie nadzwyczajne milczenie. Mówili do mnie tylko wtedy, jeśli ich o co zapytałem, a odpowiadali tak krótko, iż widziałem, że nie zależy im na tem, żeby poznać mnie jako człowieka rozmownego. Rozmawiając z sobą, nie używali ani języka tureckiego, ani arabskiego, lecz narzecza Mireditów, z którego rozumiałem wszystkiego ze trzydzieści słów. Jechali albo za mną, albo przedemną i nie troszczyli się o mnie więcej, jak o śnieg zeszłoroczny. Kiedy około południa kazałem się zatrzymać w pewnej wsi i zażądałem od muchtara[6] obiadu, chcieli zabrać się do jedzenia, skoro tylko przyniesiono, jak gdyby mnie wcale nie było, lub jak gdybym ja miał zadowolnić się resztkami. Czausz, nie troszcząc się o mnie, wziął miskę od muchtara, usiadł z nią obok towarzysza i wyciągnął już palce, by do niej sięgnąć, kiedy ja, nie rzekłszy także ani słowa, odebrałem im miskę, a odszedłszy na bok, usiadłem, wziąłem ją między nogi, wydobyłem łyżkę i zacząłem jeść najspokojniej.
— Effendi, jedzenie także do nas należy! — zawołał czausz gniewnie.
— Zaczekajcie! — odparłem krótko, jedząc dalej.
— Jesteśmy prawowierni muzułmanie. Nam nie wolno spożywać tego, co zostawi chrześcijanin!
— A ja jestem prawowierny chrześcijanin, który wyświadczyłby wam cześć, pozwalając wam jeść z sobą, gdybyście byli oficerami. Basza Said Kaled oddał mi was pod rozkazy, a nie mnie wam. Zapamiętajcie to sobie!
Zamilkli i odeszli do domu, aby sobie kazać podać co innego do jedzenia, ale zachowywali się odtąd w obec mnie jeszcze bardziej odpychająco, niż przedtem. W Jachsza-Chan nie widziałem ich od chwili, kiedy zsiedliśmy z koni aż do rana nazajutrz, kiedy dosiadłem konia, by ruszyć w dalszą drogę. Do obrony nie potrzebowałem ich, gdyż sam się bronić umiałem, a że właściwie zawadzali mi raczej, aniżeli przydawali się na coś, wolałbym był nie brać ich wcale. Zwłaszcza w drugim dniu zauważyłem, że gdzie tylko zatrzymaliśmy się, mówili o mnie skwapliwie jako o chrześcijaninie. To mogło sprowadzić dla mnie w czasie pielgrzymek nieprzyjemne skutki.
W Jachsza-Chan dostaliśmy świeże konie, a nazajutrz potrzebowałem znowu świeżych, zwłaszcza że dzisiejsza jazda była bardzo forsowna, gdyż dopiero pod wieczór przybyliśmy przez Balczyk do Paszakoi. Znajdował się tam chan, przed którym zsiedliśmy z koni. Ponieważ moim obrońcom ani przez myśl nie przeszło troszczyć się o mnie, przeto zawołałem sam oberżystę i przedstawiłem mu moje życzenia.
Ujrzawszy dokument walego, poskrobał się z zakłopotaniem w głowę za uszami i powiedział:
— Jeść dostaniecie, ale czy konie także, o tem wątpię. Tutaj jest już effendi, który ma także tenbih walego i także zamówił konie dla siebie.
— He?
— Dwa.
— Mnie potrzeba trzech. Tyle chyba dostanę?
— Spróbuję, ale on weźmie w każdym razie najlepsze, bo przybył prędzej od ciebie. On pewnie zna się na koniach, gdyż widziałem w jego tenbihu, że jest kyzrakdar[7] stadniny z Malatijeh.
Wszedłem do budynku, ażeby się porozumieć z tym effendim i zastałem młodego Turka o poważnej powierzchowności, który przypadkiem dążył także do Kaisarijeh i gotów był odbyć drogę razem ze mną. Tyle tylko mówiliśmy z sobą, gdyż on okazał się bardzo małomównym i powściągliwym, a ja byłem tak znużony, że spożywszy tylko kilka kąsków, położyłem się zaraz.
Nazajutrz rano nie pokazywali się moi Arnauci. Gospodarz powiedział mi, że wzięli dwa najlepsze konie i odjechali. Sądziłem, że uważali to za poniżenie swej mahometańskiej godności, gdyby mieli odprowadzać mnie dalej, dowiedziałem się jednak ku mojemu zdziwieniu, że nie pojechali z powrotem w kierunku Engyrijeh, lecz dalej naszą drogą. To mię zastanowiło. Wiedzieli, że wiozłem pieniądze, postanowiłem więc mieć się na baczności.
Celem drogi było na dziś Boghaslajan, a kyzrakdar zgodził się na to. Dostaliśmy wprawdzie trzy konie, ale bardzo liche. Ja potrzebowałem jednego, a on dwu, bo miał z sobą pakunki. Bardzo mi to było na rękę, że znał dobrze drogę, lecz poza tem nic mi nie przyszło z jego towarzystwa, gdyż był co najmniej tak samo małomówny jak wczoraj. Zauważyłem, że skrycie mierzył mnie badawczym wzrokiem i że twarz jego nie okazywała bynajmniej przytem nieprzyjaznego wyrazu. Czuł widocznie ochotę do zawarcia ze mną bliższej znajomości, ale nie znajdował widocznie szczególnego powodu do tego.
Dzisiaj zaznaczyło się silniej aniżeli poprzednich dni to, że zbliżaliśmy się do czasu pielgrzymek. Mijaliśmy poszczególne grupy i całe orszaki pobożnych Mahometan, dążących do punktu zbornego tej prowincyi. Pozdrawiałem na wszystkie strony, lecz nie odpowiadałem okrzykami na zwrócone do nas okrzyki. Dziwiłem się, że mój towarzysz zachowywał się tak samo. Nie słyszałem ani razu, żeby zawołał zwyczajem uświęcone „Allahhu!“ Ludzie uważali to zachowanie się nasze za niereligijne i byliby nas zaczepiali, gdybyśmy ich czemprędzej nie mijali. Raz tylko około południa uderzył mnie postępek pewnego człowieka, należącego także do małej pielgrzymki, którą mijaliśmy właśnie. Ujrzawszy mego towarzysza, zawołał głośno:
— Es sabbi, es sabbi! Patrzcie na niego! Spluńcie przed nim, naplwajcie na niego! Ściągnijcie z konia tego odszczepieńca, który odsunął się od Allaha i proroka. Przekleństwo na jego duszę!
Towarzysze tego człowieka zawtórowali mu wrzaskiem i chcieli uczynić zadość temu wezwaniu, lecz kyzrakdar puścił konia cwałem, a ja uczyniłem to samo.
Pędząc szybko, słyszeliśmy jeszcze długo za sobą wycia: „Przekleństwo na jego duszę, przekleństwo na jego duszę!“ Dopiero kiedy dostaliśmy się tak daleko, że nie było już nic widać, ani słychać, zwolnił mój towarzysz biegu i rzekł z zakłopotaniem:
— Musimy się rozstać, effendi, gdyż obecność moja może ciebie, jak widzisz, narazić na niebezpieczeństwo.
— O ile? Czemu oni cię obrażają?
— Ponieważ zdaje im się, że mają do tego prawo. Byłem ongiś muzułmaninem, lecz teraz jestem chrześcijaninem, katolikiem, który tutaj uważany jest za coś gorszego aniżeli chrześcijanin grecko-oryentalny lub ormiański. Teraz już mnie znasz i możesz splunąć przedemnie!
— Tego nie zrobię, gdyż musiałbym plunąć na samego siebie, albowiem ja także jestem chrześcijanin.
Na to wyprostował się mój towarzysz w siodle, spojrzał na mnie wesołemi oczyma i zawołał:
— Ty chrześcijanin? A ja uważałem cię za bardzo surowego wyznawcę proroka, gdyż powiedziałeś mi wczoraj, że masz wstąpić do abdala Osmana-Beja. Ten człowiek nie chce mówić z chrześcijaninem.
— To, co ja mu mam powiedzieć, jest tego rodzaju, że rozmówi się ze mną.
— W takim razie jest to chyba coś bardzo dobrego, Podobałeś mi się odrazu, gdy zobaczyłem cię wczoraj wieczorem. Gdybym był wiedział, że jesteś także chrześcijaninem, byłbym się inaczej wobec ciebie zachował. Przebacz mi to, effendi! Podał mi rękę, którą ja uścisnąłem.
— Ty podobałeś mi się także — odpowiedziałem mu — jeśli więc pozwolisz, to zostanę z tobą. Niech sobie lżą ci ludzie. Przecież mogą nas dosięgnąć tylko słowami, a te nie grożą nam żadnem niebezpieczeństwem. Wspomniałeś o abdalu Osmanie; czy znasz go może?
Spojrzał przed siebie i zawołał:
— Czy go znam? To twórca mojego życia, ojciec mój, a ja jestem syn jego, jedynak.
— Jakto? Więc to ty byłeś u walego?
— Tak. Wali jest przyjacielem mojego ojca, a mnie także lubi, chociaż gniewa się na mnie za moje odstępstwo. O effendi, jakże uszczęśliwiła mnie ta religia, a jak unieszczęśliwiła boleść, którą musiałem sprawić mojemu ojcu i matce! Ty tego pojąć nie zdołasz!
— Pojmuję. Twój ojciec jest bardzo surowym i gorliwym wyznawcą islamu, a ty jako dziecko jedyne porzuciłeś koran. Ja znam i biblię i koran, jasne ożywcze światło chrześcijaństwa i rozżarzony, palący pożar nauk Mahometa. Znam także serce ludzkie i rozumiem to, że cię ojciec odepchnął.
— On mnie nietylko odepchnął, lecz nawet przeklął. Wszak słyszałeś, że nazywano mnie es sabbi, przeklęty!
Był to człowiek silnego charakteru, a jednak łzy stanęły mu w oczach, gdy mówił dalej:
— I nic, nic go ze mną nie zdoła pogodzić, chyba tylko mój powrót do nauk islamu. Tego jednak zrobić nie mogę!
— Pozostań wiernym! Ojciec niebieski stoi nieskończenie wyżej od ziemskiego, a miłość Boża zastąpi ci ludzką, którą utraciłeś.
— Utraciłem ją, ale także zyskałem. Miłość ojca zamieniła się w nienawiść i klątwę lecz wzamian za to zdobyłem inną miłość i ona to doprowadziła mnie do prawdziwej wiary. Czy chcesz, żebym ci opowiedział, jak się to stało?
— Bądź pewien, że mię to zajmie w najwyższym stopniu!
— Dowiedz się zatem, że tak samo jak ojciec, byłem oficerem. Nazwisko ojca i przyjaźń baszy Said Kaleda były dla mnie takiem poparciem, że prędko awansowałem. Miałem lat dwadzieścia cztery, kiedy zostałem kol agassym[8] engyrijskich dragonów w Kajsarijeh. W służbie dostałem się do domu konsula francuskiego, katolika. Poznałem jego córkę, pokochałem ją, zdobyłem jej wzajemność i doszedłem przez nią do prawdy wiary chrześcijańskiej. Wybacz, że opowiem obszernie! Były to ciężkie czasy walk i wątpliwości, szczęścia i największej boleści. Miłość była mi przewodniczką, a przekonanie podporą, której się mocno trzymałem. Porzuciłem wiarę dotychczasową nie z przywiązania do ukochanej, lecz w pełnem przekonaniu, że nie droga Mahometa, lecz droga Chrystusa prowadzi do Allaha i nieba. Ojciec mnie odepchnął i przeklął, musiałem odejść z wojska, lecz narzeczona dochowała mi wiary, a konsul przyrzekł mi rękę córki, skoro tylko znajdę coś wzamian za utraconą posadę. Starałem się przez wiele, wiele miesięcy, lecz wszędzie odmawiano odstępcy i przeklętemu. Wreszcie zwróciłem się do baszy Said Kaleda, mego dawnego protektora, który został tymczasem walim w Engyrijeh. Gniewał się na mnie, nie mógł mi przebaczyć odstępstwa, ale lubił mnie i kazał mi przyjść do siebie. Teraz jadę od niego i mam w kieszeni dekret na kyzrakdara w Malatijeh. Ta stadnina sułtańska znajduje się niedaleko stąd, ale w innej prowincyi, nie mam więc już powodu obawiać się prześladowania, a mimo to będę blizko ojca, by móc podchwycić każdą sposobność do pogodzenia się z nim. Niechaj Bóg błogosławi walemu; to surowy człowiek, ale wierny i prawdziwy przyjaciel!
— Tak, on jest taki. Polecił mi przecież pomówić z twoim ojcem o tobie i nakłonić go, jeśli się da, do zgody.
— Rzeczywiście prosił cię o to?
— Tak. Nie mówił wprawdzie wyraźnie, nie chcąc ręki wkładać w cudzą ranę, teraz jednak wiem już, co miał na myśli. Jeśli pozwolisz, wywiążę się chętnie z tego polecenia.
— Raczej nie czyń tego, effendi! Próba się nie uda i mogłoby się wszystko popsuć. Gdybyś nie był chrześcijaninem, to byłaby inna sprawa! Jako posła od walego przyjmie cię ojciec u siebie, ale skoro tylko dowie się, że jesteś chrześcijanin, wyszczuje cię z domu psami.
— O to się nie boję, gdyż niosę mu wesołą wiadomość, na którą czeka daremnie od lat piętnastu.
— Od lat piętnastu? To chyba do jego pensyi odnosi się ta wiadomość?
— Tak. Przyznano mu ją, a ja mam przy sobie całą kwotę z procentami i procentami od procentów za lat piętnaście.
— Co za szczęście, co za szczęście! Mój ojciec został pustelnikiem i mizantropem nietylko z gniewu o to, że mu odmawiano wypłaty, lecz także dlatego, iż był tak ubogi, że bez pensyi zaledwie zdołał wyżyć. Ja sam dzieliłem się z nim moim żołdem, który potem utraciłem. Tak, teraz także już wierzę, że przyjmie cię uprzejmie i że będziesz mógł pomówić z nim o mnie. Daj Boże, żeby to odniosło jaki skutek!
— Przyszło mi jeszcze coś na myśl. Czy nie byłoby lepiej, żebyś ty zaniósł mu pieniądze?
— Nie, nie! On gotów ich nie przyjąć. Ty musisz mu je zanieść, a nie ja. Jedno tylko mogę uczynić; oto zatrzymam się gdzieś w pobliżu, ażebyś, skoro ci się starania powiodą, mógł mnie zaraz zawołać.
— Czy jest tu jakie miejsce nadające się do tego?
— Tak. Zaraz ci je pokażę, ja k to dobrze, wspaniale, że spotkaliśmy się, effendi! Może przyniosę narzeczonej nietylko posadę, lecz i zgodę z ojcem. Powiedz, co mogę dla ciebie uczynić, effendi! Będę ci przyjacielem do końca życia!
— A ja ofiaruję ci moją przyjaźń, chociaż po rozstaniu się nie zobaczymy się już nigdy prawdopodobnie. Ojczyzna moja daleko!
— Gdzie?
— W Alemanii, gdzie prawdopodobnie nigdy nie będziesz; mimoto wspominać będę ciebie serdecznie.
Nie z troski o nasze dobro, lecz ze względu na siebie i na spokój domowy zwrócił gospodarz naszą uwagę, że nie powinniśmy pokazywać się innym gościom. Ostrzegł nas, że izba pełna pielgrzymów, którzy tu na noc zostaną, i zaprowadził nas za dom, na miejsce, otoczone czterema na pół zwalonemi ścianami glinianemi, które nazwał swoim gulistanem[9]. Był tam prawie zeschły krzak jaśminu, zwiędła cytryna i last not least róża z dwoma pączkami, z robakami w nich i z niezliczonemi wszami na liściach. Jeden kąt nakryty był płótnem i miał zastępować namiot, altanę, czy też coś podobnego. W drugim kącie rosła taka m asa trawy, że jeden królik spasłby ją w przeciągu pięciu minut.
— Tu musicie się przespać, jeśli nie chcecie, by wam przeszkadzano — rzekł gospodarz, wskazując na płótno. — Każę tu znieść wasze rzeczy, a potem postaram się o jedzenie.
Po tych słowach odszedł, gdyż wydało mu się niemożebnem, żebyśmy mogli mieć jeszcze jakie życzenia. Co do mnie, mogłem w tym niezwykłym gulistanie spać tak sam o chętnie, jak byłbym zasnął wewnątrz brudnego domu, a kyzrakdar nie myślał teraz o niczem, jak tylko o pogodzeniu się z ojcem. Wszystko inne było mu obojętne.
Wkrótce przywlókł oberżysta rzeczy mego towarzysza, gdyż ja swoje odrazu wziąłem był z sobą, a potem podał nam jadło: suchy i łykowaty placek, nasycony spleśniałą oliwą. Woda znajdowała się w dzbanku z odbitym brzegiem i bez ucha, co na Wschodzie nie pozbawia jeszcze naczynia jego doskonałości. Podając nam te delikatesy, rzekł z miną wielce poważną:
— Cieszcie się, że was tutaj zaprowadziłem !Właśnie pytali o was znowu dwaj Arnauci.
— Jacy Arnauci? — zapytałem, gdyż podejrzenie znów we mnie powstało.
— Którzy byli tu dziś po południu. Pytali o was zaraz, gdy przyjechali, a szczególnie o ciebie — odparł, zwróciwszy się do mnie. — Ostrzegali mnie, żebym ciebie nie przyjmował, ponieważ jesteś chrześcijanin i chcesz się przyłączyć do pielgrzymów, ażeby poznać święte obrzędy i wyszydzić je potem.
— Tak, chrześcijaninem jestem, to prawda, ale właśnie dlatego nie mam nic wspólnego z waszymi obrzędami świętymi. Ty nie powiedziałeś jeszcze tym Arnautom, żeśmy już przybyli?
— Nie.
— To nie mów im tego zupełnie! Jeśli się wygadasz, doniosę o tem walemu, od którego mam polecenie. Gdzie ci Arnauci?
— W stajni konnej, całkiem w tyle, gdzie się pasza znajduje.
— Ukryli się?
— Tak.
— Czy to dla ciebie nie dowód, że zamierzają coś złego i mają nieczyste sumienie?
— Nie, gdyż powiedzieli mi, że ich wysłano za wami, żeby was pilnowali, a w razie potrzeby uwięzili.
— To straszne kłamstwo, gdyż o towarzyszu moim nic oni właściwie nie wiedzą, a mnie oddał ich wali na służbę, jak to możesz wyczytać w moim tenbihu. Oni woleli jednak uciec, a dlaczego, o tem się jeszcze dowiem. A zatem nie mów im nic o naszej obecności, bo mogłaby cię za to spotkać kara. A na jutro przygotuj zawczasu konie, bo chcemy bardzo wcześnie wyruszyć.
Odszedł. Nie bałem się niczego i ani przez myśl mi nie przeszło stchórzyć przed Arnautami, ale moje domysły i obecne wiadomości kazały mi jak najrychlej pozbyć się pieniędzy, które z sobą wiozłem, dlatego chciałem nazajutrz rozpocząć jazdę bardzo wcześnie.
O jedzeniu nie było mowy. Zbadaliśmy zaraz wnętrze namiotu, żeby się ułożyć do snu. Stała tam ławka, na której nie było miejsca, nie już na dwu ludzi, lecz ani na jednego, rozciągnęliśmy się więc na dworze i zasnęliśmy niebawem snem sprawiedliwych, chociaż niezupełnie byliśmy bezpieczni wobec Arnautów, którzy mogli wejść do ogrodu i rozpocząć tu zwiady. Zdałem się jednak na mój dobry słuch, który byłby mnie zbudził za najlżejszym szmerem.
Wstaliśmy ze snu, mimo niewygodnego posłania, później, aniżeli zamierzaliśmy. Był już jasny dzień, a do naszego ogrodu różanego dolatywały głosy pielgrzym ów, gotujących się do wyruszenia. Ponieważ ze względu na kyzrakdara nie mogliśmy się im pokazać, zaczekaliśmy, dopóki nie ucichło i wyszliśmy z ogrodu na dziedziniec. Pierwszymi, których dostrzegliśmy tutaj, byli Arnauci. Stali w otwartej bramie i spoglądali w stronę, z której się nas spodziewali, chociaż o tej godzinie trudno było liczyć na nasze przybycie.
— Tam stoją oni — rzekł mój towarzysz. — Wróćmy do ogrodu!
— Nie. Oni tu mogą jeszcze stać godzinami. Gdybyśmy chcieli czekać, dopóki nie odjadą, stracilibyśmy zbyt wiele czasu. Zresztą skoro już nastał dzień, mało nam na tem zależy, czy nas zobaczą, czy nie.
Poszliśmy więc przez dziedziniec ku domowi. Usłyszawszy nasze kroki, oglądnęli się Arnauci za siebie i zdziwili się nie mało, ujrzawszy nas nadchodzących. Czausz ruszył się, by się oddalić i zniknąć między domami, lecz ja zawołałem na niego:
— Stój! Dokąd idziesz? Czy nie wiesz, że należysz do nas?
Odwrócił się i zbliżył powoli. W twarzy jego można było wyczytać ponury upór. On baszi ruszył za nim, ażeby mu dopomóc w obronie.
— Pojechaliście sobie na przechadzkę, nie spytawszy się nas o pozwolenie — rzekłem. — Said Kaled basza pouczy was o tem, czy możecie bezkarnie pozwalać sobie na coś takiego.
— Powiedz mu o tem! — odparł czausz.
— Tak, doniosę mu o tem!
— Ale rychło, bo mogłoby być za późno!
— Postaram się o to, żeby nie zaszło nic takiego, coby was mogło uwolnić od zasłużonej kary.
— Czyń, co chcesz; nas to nic nie obchodzi. Nie będziemy towarzyszyli giaurowi, a ty nie masz prawa nam rozkazywać. Ty pojedziesz, gdzie się tobie spodoba, a my zrobimy także, co nam się zechce.
— Pewnie, że zrobię, co mnie się spodoba, ale czy wam się także uda zrobić to, co wy chcecie, to inna sprawa. Mógłbym wam konie odebrać, bo ja je zarekwirowałem, zostawię was jednak tak i życzę, żeby wam się gorzej nie powiodło.
Gdyby byli rozumni, byliby się domyśleli, o czem mówiłem. Odwróciłem się od nich i poszedłem do domu, by poszukać gospodarza. Znalazł się wkrótce i oznajmił nam, że w stajni stoją już dla nas świeże konie. Wypiwszy kawę, którą nam podał, udaliśmy się do stajni, ażeby konie oglądnąć. Zastaliśmy trzy wierzchowce, ale po dokładniejszem zbadaniu przekonałem się, że tylko jeden był świeży. Gdy zaraz zapytałem o powód tego stanu rzeczy, dowiedziałem się, że Arnauci odjechali, kiedy myśmy pili kawę. Zabrali najlepsze konie, a nam zostawili zdrożone, na które musieliśmy wsiąść chcąc nie chcąc, ponieważ w tej małej norze nie było już więcej koni. Nie rozpaczałem z tego powodu, gdyż tego dnia zamierzałem dostać się tylko do Urumdżili, dokąd z Boghaslajan można zajechać w pięciu godzinach.
Droga wiodła nas poboczną rzeczką Tarli. Przez pewien czas mieliśmy przed sobą otwarte pole. Gdy potem kyzrakdar powiedział, że niebawem będziemy przejeżdżali przez duży i gęsty las, odrzekłem:
— Musimy bardzo być ostrożni, gdyż tam pewnie ukryją się nasi Arnauci.
— Ukryją się? W jakim celu?
— Ażeby nas zamordować.
— Zamordować? Czy dobrze słyszę? Czy mówisz to poważnie, effendi?
— Tak.
— Uważasz więc za morderców tych, którzy mieli nas bronić?
— Za morderców i rabusiów. Nie powiedziałem ci bliższych szczegółów, ale ponieważ mojem zdaniem nadchodzi chwila rozstrzygająca, przeto pouczę cię o wszystkiem. Oni byli przy tem, kiedy wali mówił o pieniądzach, przeznaczonych dla twego ojca i wiedzą o tem, że je wiozę. O taką sumę mogą się pokusić nawet uczciwsi ludzie, niż Arnauci.
— Przerażasz mnie! Czyżby dla pieniędzy oddalili się od nas, a nie dlatego, że jesteśmy chrześcijanie?
— Z pewnością.
— Ależ oni otrzymali od Said Kaleda surowe rozkazy, a jako żołnierze musieliby w dwójnasób odpokutować za nieposłuszeństwo!
— Co do tego, to złożyli nawet przysięgę, że spełnią swoją powinność. Jeśli jednak sobie dobrze przypominam, to tekst owej przysięgi był taki, że da się obejść. Przysięgli, że dopóki będę pod ich osłoną, będą się o moje bezpieczeństwo tak troszczyli, jak o swoje. Ponieważ zaś rozstali się z nami, uważają się za zwolnionych od danego przyrzeczenia.
— To są podejrzenia, których ja nie podzielam. Wszak to są osoby godne zaufania.
— Na jakie zaufanie zasługują, to pokazali nam wyraźnie. Jeśli zamierzali tylko odłączyć się od nas, to mogli wrócić do Engyrijeh i powiedzieć tam, że ich odesłałem do domu. Czemu jednak puścili się w dalszą drogę, a co najważniejsza, czemu nie jechali za nami, lecz przed nami? Jestem pewien, że idzie im o pieniądze.
— Pozwól mi jeszcze na jedną uwagę. Oni są twoimi obrońcami i gdyby się tobie co stało, na nich zwróciłoby się natychmiast podejrzenie walego. Oni wiedzą o tem tak samo, jak ja, który ci to powiadam.
— Zważ, że mają wielki wybór wymówek. Powiedzieliby, że napadnięto na mnie, ponieważ ich odesłałem. Zresztą suma, jaką wiozę, przedstawia dla tych ludzi majątek, nawet gdyby się nią podzielili. Nie wróciliby wcale do służby, lecz udaliby się gdziekolwiek, gdzieby ich nie znaleziono, co wobec wielkości sułtanatu i panujących w nim stosunków byłoby drobnostką. Ty możesz wątpić, ja jednak pewien jestem, że mnie nieufność nie myli.
— W takim razie musimy się starać ich unikać, effendi!
— Czy jest inna droga do Urumdżili?
— Stąd właściwie niema, możemy jednak pojechać w prawo do Hadżi Bektasz, a potem w połowie drogi zawrócić przez lasy i góry.
— Do tego nie czuję ochoty. Jak długo trzebaby okrążać?
— Przybylibyśmy wobec tego do celu dopiero wieczorem.
— Mielibyśmy więc stracić pół dnia z powodu tych opryszków? Nie, jedziemy dalej!
— A jeśli rzeczywiście zaczają się na nas w lesie? Wprawdzie chodzi im tylko o ciebie, ale mnie także musieliby zabić, gdyż świadczyłbym przeciwko nim, gdybym został przy życiu.
— Byłeś oficerem, spodziewam się więc, że się nie będziesz bał!
— Zaiste nie znam trwogi, nie chcę tylko być lekkomyślnym. Przeciwko kuli ukrytego w lesie mordercy nie pomoże najbardziej bohaterska odwaga.
— Wiem o tem i nie wymagam też bohaterstwa. Wystarczy trochę przezorności.
— Czy ci przezorność powie, gdzie siedzi morderca, żebyś go mógł uniknąć?
— Tak. Nie obawiaj się! Mam w takich rzeczach więcej doświadczenia, aniżeli przypuszczasz. Przypatrz się drodze, którą jedziemy! Grunt tutaj miękki, a na nim ślady wszystkich, którzy przeszli tędy dziś rano. Jeszcze wyraźniej odcisnęły się ślady kopyt. Dopóki mamy te ślady, jesteśmy bezpieczni, gdyż zanim się Arnauci zaczają, muszą konie sprowadzić z drogi, aby je ukryć.
— Masz widocznie lepsze oczy odemnie, gdyż ja nie mogę odróżnić śladów kopyt od śladów ludzkich. W każdym razie niebezpiecznie iść za nimi.
— Nie. Gdy wjedziemy w las, zostaniesz nieco za mną i będziesz w bezpieczeństwie. Resztę mnie zostaw.
Nie wątpiłem, że mój towarzysz nie był tchórzem, ale musiałem długo jeszcze go przekonywać, zanim mi zaufał i puścił się ze mną w dalszą drogę. Nie należy sądzić, jakobyśmy jechali po utartym gościńcu. Była to droga wydeptana z czasem i ad libitum. Można było iść szeroko i dowolnie zbaczać. Później zwęziła się ta droga i przybrała wyraźniejszą szerokość, gdyż prowadziła przez las. Tworzyły go z początku nizkie zarośla, z których wznosiły się poszczególne drzewa i łączyły się potem w całość.
Z boku mieliśmy małą rzeczkę, dzięki której grunt był jeszcze wilgotniejszy, niż przedtem, a odciski kopyt zrobiły się jeszcze wyraźniejsze. Gdy już w las wjechaliśmy, ja zatrzymałem się, zsiadłem z konia, odpiąłem pas i założyłem go koniowi na szyję, potem przywiązałem strzemię do gurtu siodłowego i wskoczyłem znowu na konia. Oddawszy kyzrakdarowi strzelbę, żeby mi nie zawadzała, powiedziałem mu, żeby postępował za mną powoli, a ja pojadę naprzód. Domagał się wyjaśnienia, dlaczego to czynię, lecz ja nie chciałem teraz zapuszczać się w rozmowę.
Należało wybadać miejsce, w którem ukryli się Arnauci, aby nie pokpić tej sprawy, w każdym razie niebezpiecznej. Musiałem więc jechać sposobem indyańskim tak, żeby mnie osłaniał brzuch konia. Po stronie rzeczki pewnie się nie ukryli, po tej więc stronie włożyłem rękę za pas, a z drugiej nogę w przymocowane do siodła strzemię. W ten sposób jedno podkolanie leżało na siodle, a druga noga wisiała w powietrzu. Trzymając się ręką pasa, a więc szyi końskiej, nie siedziałem na koniu, lecz wisiałem mu na boku, co go tak zmieszało, że nie chciał iść z początku. Posłuchał jednak wreszcie, a gdy raz ruszył z miejsca, dał sobą łatwo kierować.
Nie oglądając się na prawo, ani na lewo, miałem oczy zwrócone na ziemię, ażeby mi żaden ślad nie uszedł. Arnauci jechali wolno, aby nie doścignąć znajdujących się przed nimi pielgrzymów. Ponieważ my odjechaliśmy z Boghaslajan wkrótce po nich, przeto byliśmy od nich dość blizko. Należało się spodziewać, że niebawem cel mój osiągnę.
Jechałem cwałem, gdyż w tej pozycyi było to dla mnie najwygodniejsze tempo. Głowę trzymałem pod szyją konia i widziałem ślady dokładnie, dopóki nagle nie zboczyły z drogi w las. To mi wystarczyło. Zawróciłem konia i puściłem się z powrotem. Niedaleko od miejsca, w którem skręciłem konia, usłyszałem krótki okrzyk. Znajdujący się tam Arnauci dostrzegli osobliwego jeźdźca, lecz nie poznali mnie, ponieważ pokazałem się tylko na krótką chwilę.
Teraz wyprostowałem się na siodle i wróciwszy do kyzrakdara, oznajmiłem mu, że udało mi się znaleźć miejsce zasadzki. Teraz łatwo mogliśmy ją ominąć.
Przebrnąwszy przez rzeczkę, zsiedliśmy tam pod drzewami z koni i prowadziliśmy je przez las z pół godziny. Kiedyśmy już byli pewni, że miejsce niebezpieczne już daleko za nami, wróciliśmy na drogę, na drugą stronę rzeczki i wydostaliśmy się z lasu, w którym czekała nas prawie niechybna zguba. Towarzysz mój, który Arnautów nie widział, nie był jeszcze dotychczas przekonany, iż rzeczywiście żywili względem nas złe zamiary.
Odtąd prowadziła droga przez okolicę pagórkowatą, ożywioną naprzemian to runią zieloną, to małymi laskami. Czasem dostrzegliśmy z boku wioskę, lub dom samotny, unikaliśmy jednak osad ludzkich, gdyż kyzrakdar, jako znany tutaj, nie chciał, żeby go lżono. Nie wszystkich oczywiście spotkań można było uniknąć. Za każdem mimowolnem spotkaniem następowała scena, z której wydobywaliśmy się szczęśliwie jako jeźdźcy.
— Es sabbi, es sabbi, przeklęty, przeklęty!! — wołano za moim pożałowania godnym towarzyszem. — Oplwajcie go, ukamienujcie go, zwleczcie go z konia! Oby go Allah potępił, oby go spalił, oby go zniszczył!
Im dalej posuwaliśmy się, tem więcej ludzi widzieliśmy po drodze, tem większym wydawał się ich fanatyzm i podniecenie. Wszyscy dążyli do Kaisarijeh, gdzie, jak później zobaczyłem, gromadzili się pielgrzymi z całej okolicy. Biada człowiekowi, któryby nieszczęśliwie nierozważnym jakimś czynem lub niebacznem słowem obraził wzmożoną czułość religijną tych ludzi! Kto nie jest mahometaninem, woli ukrywać się między czterema ścianami. To też nie widzieliśmy ani jednej osoby, w którejby czy to po ubraniu, czy innej jakiejś oznace można było dopatrzeć się chrześcijanina.
Z czasem tyle gromad pielgrzymów zalewało drogi, że już niepodobna było ich omijać. Wszyscy śpieszyli do Urumdzili, ażeby skorzystać z promu, kursującego tu po rwącym Kizil Irmak pomiędzy Urumdzili a Kaisarijeh. Nie widziałem wśród nich ani jednego jeźdźca, w czem tkwił dowód, że mieliśmy przed sobą najgorszą zbieraninę, którą najłatwiej wzburzyć. Tylko tu i ówdzie pędził ktoś nędznego osiołka z jeszcze nędzniejszym tobołkiem na grzbiecie.
Południe już minęło, kiedyśmy ujrzeli pierwsze uprawne pole. Z za płotów i grup drzew owocowych wznosiło się coś ceglanego, co miało wyobrażać minaret. Znaleźliśmy się w pobliżu Urumdżiii.
Na prawo, może o dwa kilometry od miasta, zauważyłem grupę z kilku dębów azyatyckich z wielkim owocem. Pod nimi stał między oliwkami i morwami domek, otoczony murem dokoła. Dalej w głąb czernił się horyzont smugą lasu. Kyzrakdar wskazał na dom i powiedział:
— Tam mieszka mój ojciec, pustelnik. Możesz się tam łatwo dostać pomiędzy zagonami tytoniu i szafranu. Gdyby wyjątkowo brama była otwarta, nie wchodź na dziedziniec, bo psy by cię rozdarły. Zapukaj w miednicę, wiszącą przed bramą!
— Dobrze. A gdzie ty będziesz tymczasem?
— Pojadę do lasu, który widzisz tam dalej, jeślibyś mnie potrzebował, zawołaj, a ja cię zobaczę, gdy będziesz nadchodził. Jeśli dziś nie dasz znaku, to przypuszczę, że przenocujesz jako gość u ojca i zwrócę już jakoś na siebie twoją uwagę.
— Nie masz co jeść, a nie jedziesz do miasta. Będziesz głodny tutaj.
— Gdyby miasto nie było zapełnione pielgrzymami, pojechałbym do narzeczonej, ale na to będę mógł się odważyć dopiero, gdy wieczór nastanie. Głodny nie będę, bo na polach rośnie dość melonów, którymi się nasycę. Niech cię Bóg wspiera w twoich zamiarach!
Uścisnął mnie za rękę i odjechał ku lasowi, ja zaś zwróciłem konia pomiędzy zagony, aby się dostać do domu.
Stał on samotnie w skwarze słonecznym, a z koron drzew, wychylających się zza muru, zwieszały się powiędłe liście. Mur był bardzo wysoki i gruby, a w przedniej części znajdowały się drewniane wrota, teraz zamknięte. Obok nich wisiała na murze mała miednica z młotkiem. Zapukałem, a za murem odezwało się natychmiast szatańskie wycie psów, które trwało z pięć minut, a umilkło dopiero na wołanie jakiegoś głosu ludzkiego. Potem ten sam kobiecy głos zapytał, czego żądam.
— Czy były mir alaj Osman Bej jest w domu? — odrzekłem.
— Ktoś ty?
— Wysłannik jego przyjaciela, baszy Said Kaleda, walego z Engyrijeh.
— Zaczekaj!
Zeskoczyłem z konia i czekałem. Gdy minęło może pół godziny, usiadłem w bujnej trawie obok bramy. Znowu upłynęło z pół godziny. Zniecierpliwiony zadzwoniłem drugi raz i po nowem wyciu psów zapytał ten sam głos:
— Kto tam?
— Wciąż jeszcze poseł walego.
— Zaczekaj!
Usiadłem znowu i czekałem trzy godziny. Wtem nadeszło stare, pochylone, brudne i okryte łachmanami indywidyum przez pola, zatrzymało się przede mną, przypatrzyło mi się posępnym, kolącym wzrokiem kaprawych oczu i nie rzekło przy tem ani słowa.
— Czy jesteś z tego domu? — spytałem.
Skinął głową, co miało oznaczać: tak.
— Czy mir alaj w domu?
Potrząsnął głową, czem chciał widocznie odpowiedzieć: nie.
— Mam z nim pomówić. Gdzie on jest?
Znów potrząsnął głową, na co ja wystrzeliłem ostatni nabój:
— Przynoszę mu pieniądze, dużo pieniędzy!
Strzał był celny, gdyż zaledwie przebrzmiało czarodziejskie słowo „pieniądze“, zawołał starzec cienkim zadychliwym falcetem:
— Pieniądze, dużo pieniędzy? Czekaj, mój synku, zaczekaj odrobinkę, ulubieńcze Allaha, posłańcze szczęśliwości! Idę po abdala. Jest teraz w mieście i wygłasza do pielgrzymów święte mowy. On jest przełożonym w sekcie „czok keskinler“[10] i ma obowiązek razem z braćmi zakonnymi podnosić w wiernych zapał dla świętej podróży.
Oddalił się bardzo szybko.
— Jak długo mam jeszcze czekać? — zdołałem za nim zawołać.
— Kilka minut, kilka minut! — odrzekł i zniknął w tej chwili.
Było mu widocznie bardzo pilno. Dziwna rzecz, jak wielką siłę mają pieniądze.
A więc pustelnik był przełożonym „całkiem surowych“ mahometan. W takim razie miałem do czynienia z wielkim fanatykiem. Radość z posiadania nie była u niego mniejszą od pobożności, kiedy bowiem zdawało mi się, że posłaniec pewnie teraz dochodzi do miasta, już ujrzałem obydwu nadchodzących stamtąd.
Mir alaj miał około sześćdziesięciu pięciu lat, wysoki wzrost, silną budowę ciała i surowy, ascetyczny, lecz przytem śmiały wyraz twarzy. Przypatrywał mi się przez kilka chwil, a potem rzekł:
— Przynosisz mi pieniądze? Dawaj je tu! Od kogo?
— Od baszy Said Kaleda.
— Aha, to dar dla moich braci zakonnych. Daj mi je tu!
Wyciągnął rękę.
— To nie dar, lecz coś zupełnie innego.
— Powiedz tedy, co to za pieniądze!
— Tutaj nie powiem. Chciałbym o tej sprawie pomówić z tobą w mieszkaniu.
— To niemożebne, bo ja nie wpuszczam do domu nikogo obcego.
— W takim razie żałuję. Poseł walego z Engyrijeh nie jest człowiekiem, którego możnaby odprawić z pod bramy, jak żebraka. Odchodzę.
Wsiadłem na konia, czemu on nie przeszkodził, i dodałem:
— Pieniądze są twoją pensyą, którą nareszcie otrzymałeś. Bądź zdrów!
— Stój! — zawołał na to, chwytając konia za uzdę. — Moja pensya? Zsiądź i wejdź do środka. Ja nie mogę cię puścić.
Zsiadłem, ociągając się pozornie, on zaś otworzył bramę kilku niezrozumiałymi dla mnie ruchami i wymówił kilka słów do trzech olbrzymich psów, stojących na czatach, na skutek czego odeszły. Starzec z kaprawemi oczyma wziął mego konia i poszedł za swoim panem do wnętrza, urządzonego tak ubogo, że nie zasługiwało na nazwę domu. Jedynem urządzeniem izby, do której wstąpiliśmy, był stary dywan. Na tym dywanie usiedliśmy.
To ubóstwo może być miarą tego, w jaki zachwyt wpadł pustelnik, kiedy mu wyliczyłem pensyę za piętnaście lat razem z procentami i procentami od procentów. Rozpływał się z rozkoszy, pobiegł zawiadomić o tem żonę i wrócił, by mi oznajmić, że muszę być jego gościem i pójść z nim do miasta w celu powitania poszczególnych gromad pielgrzymich i poświęcenia świętej chorągwi.
Niebyła to oczywiście owa słynna chorągiew, którą corocznie wiozą do Mekki na białym wielbłądzie, mimoto zdjęła mnie ochota, żeby skorzystać z zaproszenia.
Najpierw ugoszczono mnie pośpiesznie tem, co w chacie było najlepszego, t. j. mlekiem i kilku owocami. Podczas tego obchodził się abdal ze mną z taką uprzejmością, na jaką stać takiego odludka, czyli z żadną. Tylko na chwilę okazał swoją radość, poczem znów wróciła mu dawna sztywność. Rozmowy właściwej nie było, a o synu niepodobna było także teraz zaczynać. Na pół syty zaledwie musiałem pójść z nim do miasta. Była to nora, w której było właściwie więcej rumowiska i zwalisk, aniżeli kamieni, więcej upojonych duchowo Mahometan, niż ludzi.
Przyjęcie nadchodzących po sobie gromad pielgrzymich składało się przeważnie z ryku „Allah “, a o poświęcaniu chorągwi wolę wcale nie wspominać. Ludzie byli wprost wściekli z religijnego zapału; wrzeszczeli jak tygrysy, ranili się, ażeby prorokowi krew swoją poświęcić i popełniali rozmaite inne waryactwa, które budziły istną odrazę. Toteż ucieszyłem się, kiedy o zmierzchu wezwał mnie abdal, ażebym z nim poszedł do domu na wieczerzę. Zwątpiłem prawie, żebym zdołał osiągnąć mój cel, dotyczący jego syna. Nie tylko bowiem miał ojciec wogóle nieczułe serce, ale nadto był taki skostniały islamista, że o przebaczeniu można było myśleć tylko przy zbiegu jakichś nadzwyczajnie korzystnych okoliczności. Mimoto postanowiłem niezłomnie zaraz po jedzeniu, lub podczas wieczerzy spróbować szczęścia. Jednak ta sprawa miała się rozstrzygnąć jeszcze przedtem.
Gdyśmy wchodzili przez bramę, znowu musiano trzymać psy zdala odemnie. Przy bladem jeszcze świetle księżyca ujrzałem konia mego, używającego sobie na trawie. Siodło i uzda wisiały na kołku, wbitym w ścianę domu. Mir alaj zaprowadził mnie do pokoju, w którym byłem już przedtem, i oddalił się, prawdopodobnie do żony, ażeby zobaczyć, czy jedzenie gotowe. Zaledwie wyszedł, zabrzmiał z tej strony, w którą się udał, okrzyk wściekłości. Poznałem jego głos; ryczał jak szaleniec. Nie zrozumiałem potoku słów, słyszałem tylko powtarzające się wyrazy: es sabbi, przeklęty, i Allah parczalamah: „Niechaj cię Bóg roztrzaska“!
Jak się później dowiedziałem, czekał syn jego na mnie z niecierpliwością, a gdy pociemniało, nie mógł i zapanować nad sobą i przyszedł do domu ojca. Jako obeznany z mechanizmem bramy, sam ją sobie otworzył, a psów nie bał się, jako syn i były mieszkaniec domu. Nie zastawszy mnie ani ojca, poszedł do matki, gdzie go teraz stary przyłapał, rzucił się na niego z pięściami, powalił na ziemię i bił klnąc i rycząc jak zwierzę. Matka chciała temu przeszkodzić, lecz odepchnął ją z taką siłą, że upadła w kąt i zaczęła jęczeć. Syn poderwał się, aby ojca utrzymać zdala od siebie i musiał się bronić. To tak dalece spotęgowało jego wściekłość, że porwał strzelbę ze ściany i wymierzył do niego. Byłby go niezawodnie zastrzelił, lecz kyzrakdar zrozumiał, że niepodobna po dobremu układać się z takim do szaleństwa doprowadzonym człowiekiem i umknął. Aby się z domu wydostać, musiał przebiec Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/567 przez izbę, w której ja siedziałem. Wbiegł jedną stroną i chciał już wylecieć drugą, kiedy zobaczył mnie i przystanął. Wtem ukazał się za nim ojciec ze strzelbą i znów wymierzył. Ja przyskoczyłem, odtrąciłem mu na bok lufę, huknął strzał, a kula przeleciała tuż obok głowy syna i ugrzęzła w ścianie.
— Co ty robisz, nieszczęsny! — zawołałem. — Chcesz zamordować własnego syna?
— Milcz! — huknął na mnie. — Dlaczego przeszkadzasz mi w ukaraniu tego odstępcy, tego psa, który odpadł od Allaha, tego straconego i przeklętego, którego czeka tylko piekło ze wszystkiemi mękami!
— To syn twój, a tyś jego rodzic!
— Niech mi Allah przebaczy, że jestem jego ojcem, ale skąd ty wiesz o tem? Czy znasz go?
— Jechałem z nim przez kilka dni.
— Wiedziałeś zatem, że się tutaj znajduje i że chciał przybyć do mnie?
— Tak.
— I nie powiedziałeś mi o tem! W takim razie on zataił chyba przed tobą, że został giaurem i psem chrześcijańskim?
— Nie; powiedział mi o tem.
— A ty go nie oplwałeś, nie napędziłeś go do dyabła i do wszystkich złych aniołów?
Wszystkie te słowa wyrzucał z wielkim pośpiechem, stojąc przedemną pochylony naprzód i patrząc we mnie błyszczącemi oczyma, jak gdyby mnie chciał spalić. Był w stanie gotowości do wszelkich gwałtownych czynów, ale ja mimoto odpowiedziałem spokojnie:
— Jak miałem to uczynić, skoro nie mogę mu odmówić słuszności. Ja sam jestem chrześcijanin.
— Ty... ty... ty, chrześcijanin? — wykrztusił z trudem, oczy wyszły mu groźnie na wierzch, a twarz pociemniała. Sycząc jak wąż, mówił dalej: — I ty śmiałeś przyjść do mnie, którego nazywają pustelnikiem, do najwyższego z najsurowszych i byłeś ze mną przy poświęceniu chorągwi? Precz stąd obaj, natychmiast precz!
Nie zaczekał aż sami wyjdziemy, lecz wybiegł i zawołał psy.
— Na miłość Boga, broń się! — wezwał mnie przerażony syn, dobywając noża. — Jeśli te dyabły na nas poszczuje, to nawet mnie nie oszczędzą!
Stary poszczuł je na nas rzeczywiście. Olbrzymie psy nadbiegły tak prędko, że ledwie miałem czas pochwycić strzelbę, opartą o ścianę. Gdy wpadły jeden za drugim do izby, nie było czasu do namysłu, ani do wyboru. Jak wleciały, tak zastrzeliłem dwa pierwsze, a trzeciego powaliłem kolbą na ziemię. Wtem pojawił się stary, a widząc psy zabite, rzucił się na mnie. Musiałem obejść się z nim jak z obłąkanym i przyjąłem go uderzeniem kolby, którem powaliłem go na ziemię, jak jego psa. Za nami rozległ się okrzyk boleści. Była to żona, zwabiona moimi strzałami. Ponieważ nie mogła mnie obcemu się pokazać, przeto wyszedłem, osiodłałem konia i zaczekałem na kyzrakdara. On wyszedł niebawem i oznajmił:
— Uspokoiłem matkę. Ojciec nie ranny, tylko ogłuszony. Musimy odjechać, zanim przyjdzie do siebie.
Kyzrakdar najadł się rzeczywiście melonów, ale ja byłem głodny. Przybywszy tedy do miasta, poszedłem do jedynego piekarza, który się tam znajdował, aby kupić co do zjedzenia. Pielgrzymi jednak tak wyczerpali jego zapasy, że właściwie nic już na sprzedaż nie miał. Szczęściem widział mnie z abdalem, a uważając mię za jego przyjaciela, odstąpił mi z czystej grzeczności wschodni, a więc niestrawny, placek. Potem ruszyliśmy dalej, gdyż mój towarzysz nie chciał zatrzymywać się dłużej w Urumdżili.
Byłbym chętnie gdzieś noc spędził po drodze, lecz on poradził mi jechać prosto do Kaisarijeh, ponieważ tutaj wszędzie go znano. Nie chcąc narażać go na nieprzyjemności, przystałem na jego radę.
Droga wynosiła sześć mil, co dla naszych koni nie było łatwem zadaniem, ponieważ należał im się tej nocy spoczynek. Droga wiodła przez Kizil Irmak, gdzie trzeba było przeprawiać się promem.
Gdyśmy stanęli nad rzeką, przewoźnik nie spał, gdyż przez całą noc przybywali pielgrzymi, których musiał przewozić. Wielu pielgrzymów spało grupkami na brzegu, czekając ranka. Prom zbudowany był ze skór nadętych, wymoszczonych trzciną. Wraz z nami w siadło kilku pielgrzymów. Już miał przewoźnik odbić od brzegu, kiedy nagle jeden z nich zawołał:
— Stać! Czy chcecie obrazić Allaha i proroka, jadąc z es sabbi, z przeklętym? Oto stoi pośród was! Niech go Allah potępi!
Wszyscy odsunęli się od niego, kilku splunęło nań i odeszli na brzeg. Tylko dzięki ordynarnemu wystąpieniu memu, okazaniu tenbihu i sowitej zapłacie, przeprawił nas przewoźnik na drugi brzeg. Zapewnił nas, że musi prom obmyć i oczyścić odmówieniem, ustępów z koranu, żeby prawowierny muzułmanin mógł nań wsiąść. Scena ta rozgniewała nas, lecz później wyszła nam na dobre.
Ponieważ księżyc świecił z bezchmurnego nieba, nie sprawiała nam jazda nocą żadnych trudności, ale jasność miała także ten skutek, że kilku pielgrzymów, których prześcignęliśmy, poznało kyzrakdara. Słyszeliśmy więc stale te same przekleństwa i obelgi, pozatem jednak nie zdarzyło nam się aż do Kaisarijeh nic godnego wzmianki.
Późno już przed południem dostaliśmy się do tego miasta, położonego u północnych podnóży Ardżiszu. Jest to miasto prastare i nazywało się dawnymi czasy Mazaca, później Caesarea Eusebia albo Caesarea ad Argaeum montem i jest najsławniejszem ze wszystkich miast, które się nazywały Caesarea. Rezydujący tu później metropolita grecki nosił tytuł Hypertinorum hypertinus et totius Orientis exarchus. Miasto ma wązkie, brudne ulice, zauważyłem jednak kilka dobrze zbudowanych domów, a wśród nich dom, zamieszkały przez francuskiego konsula. Przed bramą tego domu zsiedliśmy z koni.
Kyzrakdar zapewnił mnie, że przyjmą mnie tam jak dobrego znajomego lub przyjaciela, a rzeczywistość to potwierdziła. Konsul, wielki handlarz, był pobożnym, poważnym, a przytem bardzo poczciwym człowiekiem, żona jego uprzejmą i miłą, lecz nie modną już wskutek pobytu na Wschodzie kobietą, córka zaś, prawdziwa piękność, była ze względu na serce i umysł jasnym promieniem słońca. Nic też dziwnego, że zabrała dla siebie całkiem serce mego nowego przyjaciela.
Najpierw musieliśmy oczywiście opowiedzieć obszernie o naszej wczorajszej przygodzie, nad którą gospodarze ubolewali, potem zjedliśmy wyśmienitą kolacyę, a w końcu poszliśmy spać, ponieważ przez całą noc byliśmy w drodze. Kyzrakdar położył się z radością w sercu, gdyż posiadając już postanowioną za warunek posadę, otrzymał od konsula zapewnienie, że dziś jeszcze lub jutro oznaczy się dzień wesela.
Zasnąłem rychło, lecz niebawem zbudził mnie ogromny zgiełk przed domem. Wstałem, by się dowiedzieć, co nadzwyczajnego się stało i chciałem właśnie wyjść drzwiami, kiedy nagle wpadł konsul i zawołał z miną, wielce strapioną:
— Pan już nie śpi? To dobrze! Pomyśl pan sobie, oto pan i mój zięć macie być aresztowani. Przed domem stoją policyanci z ogromnym tłumem ludzi.
— Aresztowani? Za co? — spytałem.
— Zarzucają wam, że dzisiaj w nocy włamaliście się do pustelnika, okradli go, a nawet zranili. Otrzymał on wczoraj dużo pieniędzy, a wy mieliście mu je zabrać. Przybył tutaj za wami i doniósł o tem kadiemu.
— Tak! To sprawa w najwyższym stopniu zajmująca. Najpierw wiozę mu pieniądze czterdzieści mil geograficznych, a potem włamuję się do niego, by mu je ukraść.
— Tak, to niedorzeczność, ale poważna i wysoce niebezpieczna dla pana.
— Jakto?
— Pan się jeszcze o to pyta? Tak, pan opiera się na tem, że jest cudzoziemcem, a ja konsulem. Mogę odmówić wydania pana, to prawda, ale zważ pan, że to czas hadży. Mahometanin jest nieobliczalny. W mieście znajdują się setki pielgrzymów i obozują na ulicach i placach. Niechaj mała iskierka padnie na te łatwo zapalne masy, a może powstać pożar, którego skutków niepodobna przewidzieć.
— Zdaje mi się, że czwarta część mieszkańców składa się z chrześcijan.
— Tak, lecz z ormiańskich, którzy względem nas, kilku katolików, są bardziej wrogo usposobieni od Mahometan. Ileż to razy ci Ormianie przerywali nam nabożeństwo, które musieliśmy odprawiać w ukryciu, ile razy grozili nam spaleniem naszej małej kapliczki! Im wcale nie możemy zaufać. Przyznaję się, że jestem w wielkim kłopocie!
— Który się skończy bardzo rychło, gdyż nie mam zamiaru sprawiać panu trudności moją osobą. Powiedz mi pan wpierw jedno: Czy może im pan odmówić wydania kyzrakdara?
— Nie, on jest poddanym tureckim.
— W takim razie proszę nas wydać.
— Tak pan mówi, ponieważ niedocenia pan niebezpieczeństwa, w jakiem się pan znajduje. Słyszy pan?
Zwrócił uwagę moją na zgiełk na dworze, skąd doleciały mnie wołania:
— Es sabbi, es sabbi! Kristianlar dyszary, dyszary kristianlar! Przeklęty, przeklęty! Chrześcijan wydać, wydać chrześcijan!
Brzmiało to rzeczywiście niebezpiecznie. Gdybyśmy się dostali w ręce podnieconego pospólstwa mahometańskiego, nie bylibyśmy pewni naszego życia.
— Czy dom pański ma tylko jedno wyjście? — zapytałem z tego powodu.
— Nie. Można przez ogród wyjść na tylną ulicę.
— A ilu policyantów przysłał kadi?
— Sześciu.
— W takim razie niechaj trzech wyprowadzi nas przez ogród, a trzech niech tłum uspokoi, mówiąc, że jesteśmy już u kadiego.
— Tak będzie dobrze, monsieur! Aby zaś pan nie myślał, że chcę pana opuścić, będę panu towarzyszył do kadiego.
— Bardzo dobrze, monsieur! Niewinność nasza musi się w każdym razie okazać, może być jednak, że nie obejdę się bez pańskiej pomocy.
W dwie minuty potem przeszliśmy trzej w towarzystwie trzech policyantów przez ogród, potem przez kilka mało ożywionych ulic do mieszkania kadiego, również osobnem wejściem. Miałem z sobą wszystko, co wiozłem, a więc i moją dwururkę. Przeprowadzono nas przez wielki dziedziniec, na którym stał wielki tłum ludzi. Był to dzień rozpraw, które na Wschodzie równają się przedstawieniom teatralnym. Ludzie przysłuchują się wyrokom i przypatrują natychmiastowemu ich wykonaniu, przyczem prawie zawsze latają baty. Potem weszliśmy do większej komnaty, która była pokojem urzędowym kadiego.
Przedstawicielem wielkorządczej sprawiedliwości, który siedział sam w tej izbie, był gruby Turek o dobrodusznym wyrazie twarzy. Przywitał się z konsulem, uścisnąwszy mu rękę i wskazał na szereg fajek, leżących na dywanie obok miski z jarzącymi się węglami. Na kyzrakdara, jako odstępcę, nie popatrzył nawet, udając, że go nie widzi, a na mnie spojrzał ostro i rzekł:
— Jeśli ukradłeś pieniądze, to przyznaj się zaraz. Ja i tak wydobędę z ciebie zeznanie, zgodne z prawdą.
Zamiast odpowiedzi podałem mu mój tenbih i usiadłem obok konsula, aby sobie tak samo, jak on, zapalić fajkę. To zachowanie się i treść pisma zakłopotało kadiego. Potarł sobie czoło, potem nos, poskrobał się za uchem i rzekł:
— Ta sprawa rzeczywiście wygląda całkiem inaczej, niż myślałem! Nie prawdaż?
— Może — odpowiedziałem. — A jak ją sobie wyobrażałeś?
— Że jesteś łajdak.
— Tak, to było oczywiście bardzo proste! Postanowiliście pewnie dać mi porządne baty, a potem zamknąć na szereg lat. Ale niestety przedewszystkiem nie jestem łajdak, a powtóre jestem cudzoziemcem i sprawę tę musianoby osądzić gdzieindziej.
— Ale byłeś wczoraj u Osmana Beja, byłego mir alaja, zwanego teraz pustelnikiem?
— Tak. Przyniosłem mu pieniądze, powierzone mi dla niego przez baszę Said Kaleda.
— Opowiedz, kiedy do niego przybyłeś, kiedy odszedłeś i co się przez ten czas wydarzyło!
Uczyniłem zadość temu żądaniu i zdałem sprawę obszernie. Na końcu wspomniałem o owych dwu jeźdźcach, spotkanych przy pierwszych domach Urumdżili i wziętych przezemnie za Arnautów. Kadi przysłuchiwał mi się uważnie, przeczytał jeszcze raz tenbih, uderzył ręką w papier i rzekł:
— Twoje opowiadanie i ten tenbih dowodzą wszystkiego. Człowiek, któremu wali z Engyrijeh powierzą tak wielką sumę, nie może być opryszkiem.
Każę przyjść pustelnikowi.
Skinął na jednego z policyantów, którzy nas sprowadzili i byli z nami w środku. Człowiek ten odszedł, a w kilka chwil zjawił się z mir alajem. Ujrzawszy nas, rzucił się starzec najpierw na swego syna, uderzył go prawą pięścią (lewą rękę miał na temblaku) w twarz i krzyknął:
— Przeklęty odszczepieńcze, psie, ograbiający własnego ojca! Niech cię Allah roztrzaska! Dawajcie pieniądze! Gdzie je macie? Podzieliliście się nimi!
Potem przyskoczył do mnie, stanął przedemną, wyciągnął pięść i zawołał:
— Zdrajco, kłamco, morderco, powiedz natychmiast, gdzie są, bo będzie zaraz po tobie! Przed domem stoją setki pobożnych pielgrzymów, którzy cię rozszarpią, jeżeli się nie przyznasz!
Ja oczywiście nie odpowiedziałem, a kadi huknął nań, zamiast na mnie:
— Milcz, półgłówku! Ten effendi to sławny uczony z Frankistanu, nie złodziej. On cieszy się zaufaniem naszego słynnego Said Kaleda i ani mu przez myśl nie przeszło porywać się na twoje piastry!
— To on, ja wiem na pewno! — odrzekł furyat. — Chciał mnie zastrzelić, lecz zranił mnie tylko w rękę. Kula przeszła mi przez mięsień i spłaszczyła się na ścianie. Ja mam z sobą świadka, który może dowieść, że ten pies chrześcijański z Frankistanu miał w kieszeni wielkie, a zatem moje pieniądze.
Stary przedstawił kadiemu stan faktyczny i musiał to jeszcze raz powtórzyć w naszej obecności. Rzecz miała się następująco: W godzinę po naszem oddaleniu się poszedł stary spać, a pieniądze, po przeliczeniu ich przed żoną, schował do szafki. Szafka ta stała na dywanie sypialnym pomiędzy nim a żoną. Wkrótce po zaśnięciu obudził go szmer, sięgnął więc do szafki i pochwycił rękę człowieka, który chciał szafkę ukraść. Nastąpiło mocowanie się, przyczem pokazało się, że było tam dwu włamywaczy. Jeden z nich umknął z szafką, a drugi przytrzymał starca; potem uciekł, a widząc, że go ścigają, wystrzelił z pistoletu. Strzał zranił pustelnika i odstraszył od dalszego pościgu. Złodzieje niewątpliwie wleźli przez mur i podpatrzyli go, gdy liczył pieniądze. Drzwi domu nie miały zamków, a włamanie udało się złodziejom dzięki temu, że ja pozabijałem psy.
Pustelnik pokazał spłaszczoną kulę pistoletową, tymczasem ani ja, ani kyzrakdar nie mieliśmy pistoletów. Świadkiem był ów pielgrzym, który zelżył nas na przewozie. Zeznanie jego było dla nas raczej korzystne, gdyż przez nie dowiedliśmy, że w chwili dokonania rabunku, byliśmy już dawno za rzeką. Mimoto obstawał starzec przy swojem. Przysiągł, że jesteśmy złodzieje, lecz kadi skarcił go ostro i kazał mu się oddalić. Gdy mimoto lżył mnie dalej, zagroził mu kadi natychmiastowem uwięzieniem i bastonadą, jeśli powie mi jeszcze jedno obelżywe słowo. Wskutek tego zwrócił całą swoją złość wyłącznie przeciwko synowi, za którym się kadi nie ujął. Nie powiedział on do kyzrakdara wogóle ani słowa. Dla niego, jako prawowiernego mahometanina „przeklęty“ wcale nie istniał.
— Sabbi, ohydny sabbi, ograbiłeś i okradłeś własnego ojca! — krzyczał stary, bijąc syna po twarzy i plwając na nią. — Allah parczalamah, niech cię Allah roztrzaska! Nie wiem, czy kiedy niebo mi się dostanie, bo jesteś moim synem i pozbawiłeś mnie szczęśliwości wiecznego życia, rozkoszy raju! Oby cię szatan pochłonął!
Tak zachowywał się były mir alaj jeszcze przez chwilę. Kyzrakdar jako uwięziony nie mógł się oddalić, a jako synowi nie wypadało mu porywać się na ojca, musiał więc pozwolić na jego słowne i czynne obrazy. Kadi nie przeszkadzał temu i godził się na karę, jaka spotkała odstępcę na inną wiarę. Ale mnie było już tego za wiele. Wstałem, wsunąłem się między ojca a syna i huknąłem na starca:
— Milcz już! Wszystko, co zarzucasz twemu niewinnemu synowi, muszę także ja wziąć do siebie. Czy mam wezwać pomocy kadiego.
To poskutkowało. Starzec odwrócił się od syna do mnie i odparł:
— Tak, ja muszę tu milczeć, gdyż oczy sądu poraziła ślepota, lecz Allah rozsądzi między wami a mną i to dziś jeszcze. Allah parczalamah, niech was Allah roztrzaska!
Odszedł i to jeszcze w sam czas, gdyż kadi poczuł się dotkniętym słowami: „oczy sądu poraziła ślepota“, pozwolił mu jednak oddalić się bezkarnie. Urzędnik ten uznał za swoją powinność przeprosić, że nam się naprzykrzał i uczynił to w sposób wschodni tak rozwlekle, że wypuszczono nas po upływie godziny.
Podczas tego czynił pustelnik, co mógł, ażeby tłum przeciwko nam podjudzić. Kiedy wyszliśmy na dziedziniec, przyjęto nas przekleństwami. Nie mogliśmy się puścić bramą frontową, gdyż dzikie wrzaski na dworze wskazywały wyraźnie na to, co nas czekało. Zwróciliśmy się zatem ku drzwiom tylnym, któremi nas wprowadzono. Dostaliśmy się też do nich, lecz rozgoryczeni ludzie pchali się za nami i kiedyśmy się znaleźli w tylnej uliczce, ujrzeliśmy po prawej stronie gromadę, która na nas czekała i ruszyła ku nam z dzikim wrzaskiem. Na czele jej znajdowali się obydwaj Arnauci! Na lewo była wolna droga, popędziliśmy więc w tę stronę, gdyż jasnem było, że chciano nas zlynchować.
— Trzymajcie niewiernych, przeklętych! — ryczał mob, pędząc za nami.
— Wkrótce zastąpiła nam drogę druga gromada, wobec tego skręciliśmy czem prędzej w boczną ulicę, biegliśmy tak dalej, dopóki nie udało nam się ich zmylić. Wreszcie zatrzymaliśmy się, ażeby zaczerpnąć powietrza. Znajdowaliśmy się na południowym końcu miasta. Wrzaski nieustanne i donośne świadczyły, że wszyscy mieszkańcy byli na nogach, by nas pochwycić.
— Wracać nie możecie stanowczo — rzekł konsul. — Idźcie na górę do kapliczki; tam będziecie bezpieczni, a ja was zawiadomię, kiedy będziecie mogli zejść. W mieście istna rewolucya, obawiam się o innych katolików. Spróbuję pójść do domu, żeby ich ostrzec.
Musieliśmy się rozstać. Ja poszedłem z kyzrakdarem, który znał otoczenie miasta, na górę, gdzie ukryliśmy się dość dobrze w zaroślach.
Góra Ardżisz, pod którą leży Kaisarijeh, zwana w starożytności Mons Argaeus, jest to olbrzymi wygasły wulkan, stromy, porznięty w dzikie rozpadliny, i sięgający swymi kraterami i poszarpanemi skałami w dziedzinę śniegów. Towarzysz prowadził mnie wązką, lecz dobrze wydeptaną ścieżką. Obchodząc skały, musieliśmy się zwracać to w prawo, to w lewo, a zatrzymaliśmy się przed drewnianym budynkiem, stojącym na występie skalnym w rodzaju ambony. Była to kapliczka, w której niewielu katolików z miasta odprawiało swoje nabożeństwa. Z przodu i na prawo opadała skała stromo na dół. Po lewej ręce znajdowała się szczelina, osłonięta prawie całkiem krzakami. Kyzrakdar wsunął w jeden z nich rękę i pociągnął za ukryty tam sznur. Na nim wisiała deska, długości może trzech łokci, którą położył nad szczeliną. Po tym moście przeszliśmy na drugą stronę, poczem kyzrakdar przeciągnął ją na drugą stronę.
— Tak. Teraz nikt tu do nas nie przyjdzie, tu jesteśmy zupełnie bezpieczni. Tylko dwoje ludzi zna tę kryjówkę, ja i moja narzeczona. Most z deski ja wymyśliłem, tutaj nauczała mnie ona prawd świętej religii.
Usiedliśmy na krawędzi skały. Tuż pod nami leżało miasto. Widzieliśmy stamtąd dokładnie po ulicach ludzkie mrowie, którego rozdrażnienie wzmogło się jeszcze bardziej. Patrząc na kaplicę po drugiej stronie szczeliny, zobaczyłem odrazu, że stała w miejscu bardzo niebezpiecznem. Występ skalny, unoszący ją na sobie, był popękany i rozsypywał się widocznie. Kapliczkę mógł jeszcze unieść, ale czy także większą liczbę ludzi, to wydawało mi się wątpliwem. Gdy zwróciłem na to uwagę kyzrakdara, odrzekł, że mu to już także przychodziło na myśl, że jednak przyzwyczaił się już do widoku niebezpieczeństwa. Zanim jeszcze nie dokończył tej odpowiedzi, usłyszeliśmy głosy po drugiej stronie szczeliny. Wyglądnąwszy przez krzaki, dostrzegliśmy naszych prześladowców, a więc pustelnika, Arnautów i wielu innych, tłoczących się za nimi. Słychać było, o czem z sobą mówili. Myliliśmy się zatem, sądząc, że trop nasz zgubili. Wiedzieli, że weszliśmy tutaj i niebawem zapełnili kaplicę i miejsce przed nią. Gdyby nas byli znaleźli, bylibyśmy zgubieni, lecz oni nie widzieli nas i z wściekłości z tego powodu podpalili kaplicę. Pośród radosnych wrzasków i bluźnierczych okrzyków stali, patrząc na wznoszące się płomienie. Wtem spostrzegłem cienką szparę, której przedtem nie widziałem, a która teraz rozszerzała się gwałtownie... skała się załamała. Zapominając o własnem położeniu, krzyknąłem głośno, żeby ich ostrzec, ale w tej chwili ujrzałem próżnię; skała zniknęła razem z kaplicą i z ludźmi, znajdującymi się na niej. W moment później usłyszeliśmy z głębi huk, jak gdyby cała góra runęła. Kyzrakdar skoczył, zasłonił sobie twarz rękoma i krzyknął:
— Mój ojcze, mój ojcze! Bóg naszą sprawę rozsądził, i to straszliwie!
Chciał biec na dół, lecz go wstrzymałem. Nie było już nic do ocalenia, bo ludzie, którzy z tej wysokości pospadali, musieli się wszyscy roztrzaskać. Tylko my mogliśmy się uratować, a to w ten sposób, że zostaliśmy tutaj w ukryciu.
Następne godziny nie dadzą się wprost opisać. Zdawało się, że na dole zgromadziła się cała ludność miejska, aby trupy wydobywać z pod gruzów kamiennych. Towarzysz mój znajdował się w stanie okropnym. Koło wieczora doleciało nas wołanie kobiecego głosu. Odpowiedziawszy na ten głos, zeszliśmy za jego dźwiękiem. Była to narzeczona mego towarzysza, która na jego widok rzuciła mu się na szyję z kurczowem szlochaniem. Dopiero po jakimś czasie zdołała nam opowiedzieć, co się stało. Przypuszczano oczywiście, że i my spadliśmy w przepaść. Przybył sam kadi, by kierować robotą i rozpoznawać zwłoki. Wielu nie popodobna było rozpoznać, a kiedy z pod zwalisk wydobyto także obydwu Arnautów, przypomniał sobie urzędnik moje podejrzenie i kazał im przeszukać kieszenie. Znaleziono przy nich pieniądze i to dowiodło naszej niewinności. Mimoto nie wydawało mi się jeszcze odpowiedniem, żebyśmy się pokazywali. Fanatyzm, podsuwał pewnie tłumowi zdanie, że choć niewinni, byliśmy jednak przyczyną śmierci tylu ludzi. Znaleziono także ciało pustelnika, ale w stanie okropnym. Konsul kazał je zabrać do swego domu.
Młoda Francuzka wróciła, by powiedzieć rodzicom, że jesteśmy ocaleni i nietknięci zupełnie. Gdy się ściemniło, nadszedł po nas sam konsul, poczem dostaliśmy się do jego domu szczęśliwie i niesposrzeżenie. Kyzrakdar chciał przedewszystkiem zobaczyć ojca, i poszedł do izby, w której leżały zwłoki.
„Allah parczalamah, niech cię Allah zdruzgocze!“ To przekleństwo powtarzał starzec najczęściej, a teraz leżał sam zdruzgotany. Ani jeden członek ciała nie był cały. „Allah rozsądzi między wami a mną i to dziś jeszcze“, powiedział. Z jaką okropną dokładnością spełniły się jego słowa! Allah rozsądził!
Nazajutrz rano pochowali przełożonego „najsurowszych“ przy świetle księżyca... katolicy. Konny posłaniec sprowadził jego żonę. Syn zgruchotanego przez Allaha jest do dzisiaj kyzrakdarem w Malatijeh i doprowadził tę stadninę do wielkiego rozgłosu. Jego narzeczona pozostała dlań nadal tem, czem była, to jest promieniem słońca. Szczęście i błogosławieństwo spoczywa na wszystkiem, co on czyni i dawno zapomniano o wstrętnej nazwie, wypisanej na początku i na końcu tego opowiadania: es sabbi, przeklęty...