<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Mater dolorosa
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mater dolorosa
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Hussein Iza.

Gdy my mężczyźni oddawaliśmy się z zapałem czynności, zwanej na Zachodzie prozaicznie „kurzeniem,“ a przez Turków określanej jako tiutiun iczmek, „picie tytoniu“, Fatima Marryah, z grubą zasłoną na twarzy, zajęta była przyrządzaniem wieczerzy. Musiała upiec placek, ugotować ryż i jagnię usmażyć na rożnie. Ponieważ łatwo nabieram wstrętu do potraw, jeśli nie są przyrządzone, jak należy, przeto przypatrywałem się dokładnie jej robocie. Hamdulillah! Fatima była o wiele czystszą, niż się tego spodziewałem po Kurdyjce! Mogłem więc jeść z apetytem. Gdy ona w milczeniu pracowała, ja rozprawiałem z jej mężem o różnych rzeczach, które jego i mnie zajmowały i zapytałem go w ciągu rozmowy, czy Allah odmówił mu zupełnie szczęścia ojcowskiego. Na to spochmurniała nagle jego twarz, tryskająca dotychczas zadowoleniem, spojrzał w zadumie przed siebie i odpowiedział:
— Nie, panie, Allah nie odmówił mi tego szczęścia, które powinienbym raczej nazwać nieszczęściem.
— Nieszczęściem? W takim razie wybacz, że o tem wspomniałem! Jeśli ci umarło ukochane dziecię, to wiedz, że jest u Allaha. Zamilczmy już o tem!
— O i owszem, mówmy! Ty wiesz i znasz wszystko. Może potrafisz udzielić mi jakiej rady, któraby ulżyła mojemu sercu. Mam syna, który nie umarł, ale już może nie żyje.
— Może? A więc nie wiesz napewno? Czy poszedł w obce kraje i nie powrócił?
— Jest na obczyźnie. Przyjeżdża tutaj często, by nas odwiedzić, ponieważ kocha nas bardzo i przynosi wszystko, co zaoszczędzi. A zatem żyje, ale dla nas może już umarł.
— Jak to mam rozumieć?
— Zaraz ci opowiem. Kiedyśmy napróżno spodziewali się dziecka, zrobiliśmy nadr (ślub), że, jeśli kismet pozwoli się wzruszyć, syn nasz będzie żył i działał tylko dla Allaha. Na to zlitował się Allah i dał nam syna, rozkoszne dziecko. Chłopak m iał oczy jak dyamenty, twarz jak uśmiech zorzy, serce pełne miłości dla nas, a rozum wzrastający z roku na rok. Oddaliśmy go słynnemu uczonemu w Diarbekir. Znosiliśmy głód, ażeby tego człowieka opłacić, lecz czyniliśmy to chętnie. Kiedy po trzech latach syn powrócił, umiał na pamięć kuran i wszelkie jego wyjaśnienia. W głowie miał wszystkie święte księgi, a historyi kalifów był tak pewny, jak własnego doświadczenia. Byliśmy zachwyceni, dziękowaliśmy Allahowi na kolanach i prosiliśmy o dalsze błogosławieństwo. Syn nasz, którego nazwaliśmy Hussein Iza, miał...
— Hussein Iza? — przerwałem mu, zdumiony tem imieniem, gdyż Iza znaczy Jezus.
— Tak, Husseinem nazwaliśmy go po naszym największym świętym kalifie, którego sunnici zamordowali pod Kerbelą, a imię Iza otrzymał po założycielu chrześcijaństwa, który, uważany u nas za proroka, był istotnie potężnym mówcą. Słowa jego były jako promienie słońca, oświetlające serce i jak o miecze, przenikające przez duszę. Takim mówcą, takim prorokiem, nawet mahdim miał zostać syn nasz i dlatego do imienia Hussein dodaliśmy mu jeszcze imię Iza.
— To szczególne! Byłżeby to omen, kismet!
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— Imiona was trojga są: Yussuf Ali, Fatima Marryah i Hussein Iza. Każde z was ma jedno imię muzułmańskie, a jedno chrześcijańskie. Ali i Fatima byli rodzicami Husseina, którego zamordowali jego przeciwnicy, a Yussuf i Marryah rodzicami Izy, którego nieprzyjaciele ukrzyżowali. Czy to nie jest osobliwe?
— Panie, to mi dotąd na myśl nie przyszło, lecz teraz obciąża mi to duszę jeszcze bardziej. Tyś mi przerwał, gdy chciałem jeszcze powiedzieć, że syn nasz miał udać się do Meszhed-Ali, ażeby tam nauczyć się głębszych nauk szyitów. Wyposażyliśmy go i posłaliśmy ze znajomymi, jadącymi do Mossul z galasówkami. Wróciwszy, donieśli nam znajomi, że syn dostał się szczęśliwie na miejsce. Potem byli tam znowu ludzie, którzy twierdzili, że widzieli go w Mossul. Nie chcieliśmy tem uwierzyć, lecz wkrótce potem otrzymaliśmy wiadomość od niego samego, że nie pojechał do Meszhed-Ali, lecz został w Mossul jako chizmikar (sługa) patrika (patryarchy) z el Kosz. Czy znasz może tego człowieka?
— Tak. Byłem u niego i rozmawiałem z nim. To bardzo pobożny człowiek, którego wielce poważam. El Kosz jest także sławne. Powiadają, że tam urodził się prorok Nahum.
— Jeśli byłeś u patrika, to musiałeś widzieć naszego syna.
— Może. Patrik ma więcej służących, ale tylko dwu z nich widziałem. Mów dalej! Ta historya zajmuje mnie nadzwyczajnie.
— O, gdyby Allah zechciał uczynić ją nie tak smutną! Mój syn, który miał zamieszkać w Meszhed-Ali, by zostać wielkim nauczycielem szii, nawet może mahdim, teraz jest u chrześcijańskiego patrika w Mossul! To straszne! Dowiedziawszy się o tem, sam wybrałem się w drogę do niego. Prosiłem i gniewałem; się, ale napróżno. Syn wyświadczył patrikowi przypadkowo przysługę i musiał go odwiedzić. Ten stary człowiek, ten giaur, którego niechaj Allah zabije, wywarł na nim takie wrażenie, że niepodobna było zabrać go od niego. Zasmucił nawet moje serce twierdzeniem, że zaczyna mu teraz wschodzić światło, którego szukał dotąd daremnie. Wróciłem do domu, nic nie wskórawszy, a on tam został. Czasami odwiedzał nas i przywoził rozmaite dary. Prosiłem go, żeby nas już nie opuszczał, groziłem mu, czem mogłem, ale to na nic się nie przydało. Odpowiadał mi długiemi mowami, których mi nie wolno było rozumieć, i wracał do Mossul. Posyłałem kilka razy żonę, przypuszczając, że może prędzej matki posłucha, niż ojca, tymczasem nie ona jego, lecz on ją wziął do niewoli. Żona zaczęła mówić o świetle, które zeszło ku nawróceniu wszystkich narodów i pogan i o gwieździe, którą mieli widzieć trzej królowie ze Wschodu. Jeśli tak dalej pójdzie, to nasz syn dla nas umrze i...
— Dla mnie nie! — przerwała mu żona, wybuchając płaczem. — To moje dziecko, moje jedyne, ukochane dziecko i będzie niem, dopóki życia mego stanie!
Widziałem, jak podczas opowiadania męża kilkakrotnie sięgała ręką pod zasłonę, prawdopodobnie, ażeby ciche łzy otrzeć. Teraz nie mogła już zapanować nad sobą, przemówiła i to głosem tak rozdzierającym, że mi oczy zaszły wilgocią.
— Kobieto, milcz! — zawołał mąż. — On ciebie także uwiódł. Czy chcesz zostać chrześcijanką i modlić się do ukrzyżowanego? Iza był wielkim mówcą i prorokiem, lecz czemże on jest wobec Mahometa, wobec Alego, wobec Hassana i Husseina? Czy chcesz bronić syna odstępcy? Biada mu, jeśli nadejdzie! Porzucił mnie, a teraz stara się żonę oderwać mi od serca! Ja wiem, w co mam wierzyć i...
Przerwał mu okrzyk, który zabrzmiał od ostatniego ogniska. Wołano go, dlatego wstał i poszedł tam, skąd pochodziło wezwanie.
— Panie — mówiła z płaczem żona — wszystko jest tak, jak on opowiedział, a jednak nie zupełnie tak samo. Wylałam wiele łez za Hassanem i Husseinem, których zabito, bo myślałam o Fatimie, ich matce. Teraz płaczę za Izą ukrzyżowanym, który umarł za wszystkich ludzi, bo myślę o Marryah, matce boleści, która stała pod krzyżem. Mój syn opowiadał mi wiele o Izie, a ja wierzę synowi, ponieważ go kocham. Powtarzałam to potem często mężowi. Zauważyłam, że zachował to w swojem sercu, gdyż sam wspominał często o Izie i Marryah. W jego duszy powstała rozterka, ale Mahomet w niej jeszcze silniejszy od Zbawiciela świata. Ja jednak modlę się pocichu do Boga, żeby pokonał Mahometa i dopomógł ojcu mojego syna do zdobycia jasności, którą ja uważam za wieczną prawdę. O Boże, Boże, kogóżto on tu prowadzi!
Spojrzałem w stronę, na którą Kurdyjka wskazała. Ona stanęła sztywna, nie wiem, czy ze strachu, czy też z radości. Ku domowi szedł jej mąż, a u jego boku ktoś jeszcze, kogo nie mogłem dobrze rozpoznać, gdyż ognie zbyt migotały. Za nimi szli Kurdowie i Kurdyjki. Wtem Marryah zawołała głośno:
— Mój syn, mój syn! To on, to on!
Podbiegła ku niemu, objęła go rękom a za szyję i przycisnęła do piersi. Teraz i ja poznałem tego młodzieńca. Widziałem go swego czasu u czcigodnego, pobożnego patryarchy z El Kosz, lecz wówczas nie przypuszczałem, że odegra taką rolę w jednej z moich przygód późniejszych. Widzowie cofnęli się nieco, gdyż syn i matka ucałowali się publicznie, co u Mahometan jest grzechem nie do przebaczenia. Yussuf Ali rozerwał ich też gniewnie czemprędzej i zawołał:
— Co robicie? Co wam się stało? Czy już tak dalece zapomnieliście o przykazaniach naszej wiary, że dajecie tu ludziom takie przedstawienie? Chodź tu i powitaj najpierw tego obcego pana, który dzisiaj ocalił życie twojej matki! Potem mam z tobą poważnie pomówić.
Posunął ku mnie syna, który mię poznał. Wyciągając do mnie rękę, rzekł:
— Co za niespodzianka i radość, że cię tu widzę, effendi! Ojcze, ten effendi był gościem mego patrika, który go tak poważał, że możesz być dumnym z tego, iż wolno ci siedzieć z nim przy jednym ognisku. Cóż to było z matką? Czy groziło jej jakie niebezpieczeństwo?
— Tak, miały ją rozedrzeć psy Mir Mahmallich. Ale o tem później się dowiesz, a teraz odpowiedz mi na jedno pytanie! Czy wrócisz do patrika, czy też zostaniesz już u nas?
Skrzyżował ręce na potężnych piersiach i stanął wyprostowany przed synem, który zdziwił się wprawdzie, że zamiast pozdrowienia usłyszał teraz to pytanie, lecz odparł natychmiast spokojnie:
— Ojcze, chętnie wróciłbym do was na zawsze, ale teraz jest to prawie niemożebne.
— Nie? A to czemu?
— Bo wy macie przyjść do nas.
— My?... Może do patrika?
— Tak. On przysłał mnie po was. Jesteście ubodzy i żyjecie nędznie w tych lasach. Pragnąłem zawsze zająć się wami i teraz mogę urzeczywistnić ten zamiar.
Patrik zrobił mnie na razie swoim katibem[1], mam więc duże, piękne mieszkanie i wszystko, czego dla nas potrzeba. Później będzie nam jeszcze lepiej.
— Jeszcze lepiej? — spytał olbrzym szyderczo. — O ile?
— Ponieważ potem nie będę już katibem, lecz ka.... kassisem.
Nie wymówił tego słowa odrazu, ponieważ kassis znaczy: kapłan.
— Kassisem! — wrzasnął ojciec. — Chcesz zostać chrześcijańskim kapłanem! Masz być przewódcą tych psów niewiernych! Chcesz się wyrzec islamu?
— Ojcze, nie gniewaj się na mnie i przebacz mi! Nie mogłem inaczej postąpić. Ja już wyrzekłem się islamu. Otrzymałem il kurban il mukad’ das er ritas[2].
— A więc... zostałeś... rzeczywiście zostałeś już... przeklętym giaurem? — wybuchnął stary, mówiąc tylko urywanemi słowami wskutek złości, która go ogarnęła.
— Musiałem, ojcze, musiałem! Stałem między Mahometem a Izą Ben Marryah i zmagałem się z obydwoma po całych dniach i nocach. Mahomet mnie opuścił; Iza natomiast przyjął mnie na łono wiecznej prawdy, do blasku wiecznej nadziei, nie zawodzącej nikogo. Ja...
— Wstrzymaj się! — przerwał mu ojciec niemal rykiem. — Jesteś chrześcijaninem i nie możesz już wrócić do wiary proroka? Czy tak?
— Tak, jestem chrześcijaninem i zostanę nim nadal.
— Bądź więc potępiony i przeklęty na wieki wieków...
— Ojcze! — krzyknął syn, rzucając mu się do nóg. — Wstrzymaj się! Nie wygłaszaj tego słowa okropnego. Teraz jesteś w gniewie, ale skoro się uspokoisz, będziesz inaczej myślał i mówił. Nie chciałem ci tego wszystkiego powiedzieć, nie przygotowawszy cię wprzód na to, ale zmusiłeś mnie do tego pytaniami. Zapanuj nad sobą! Nie myśl tylko o mnie, lecz i o matce, która leży u twoich stóp!
Żona padła przed mężem na ziemię i objęła go za nogi. On odepchnął ją od siebie, podniósł rękę, rzucił się na syna i krzyknął:
— Ja mam zapanować nad sobą! Ty mnie to mówisz, syn ojcu, ty płazie, psie! Czy przysięgniesz natychmiast wyrzec się ukrzyżowanego Izy, bo...
Wstałem od ognia, gdyż rozdrażniony Kurd zamierzał syna uderzyć. Chcąc temu przeszkodzić, wszedłem między obydwu i rzekłem uspakajająco:
— Yussufie Ali, czy chcesz sprawę, należącą do twoich czterech ścian, załatwiać tak publicznie? Posłuchaj mojej rady...
— Milcz! — huknął na mnie. — Ty jesteś także taki giaur, taki pies, którego ścierwa nie jadłby żaden sęp. Słowa twoje uderzają mnie smrodem. Powiedz jeszcze jedno, a zapomnę, że jesteś moim gościem!
— Ty o tem już zapomniałeś!
— Zapomniałem? Tak? No, to mogę już teraz dokończyć. Masz...
Urwał przerażony. Uczynił coś, czego sam nie chciał, lecz chyba dyabeł jego gniewu — uderzył mnie. Ponieważ nie przypuszczałem czegoś podobnego, przeto nie broniłem się i dostałem tą olbrzymią ręką w twarz. Zatoczyłem się i sięgnąłem ręką do oka. Był to cios zadany w nos, przyczem kciuk zesunął się z nosa, i ugodził mnie w oko. Krew puściła mi się z nosa, a na prawe oko zaniewidziałem zupełnie. Gdy dotknąłem tego oka, wyszło do połowy z oczodołu.
Dokoła zabrzmiał jeden okrzyk, złożony z wielu głosów. Gospodarz zelżył najpierw, a potem uderzył swego gościa! Coś podobnego nie zdarzyło się jeszcze u nich dotychczas. Yussuf Ali sam przeraził się swoim postępkiem. Opuścił ręce, wypatrzył się na mnie, potem wziął syna za ramię i rzekł, ciągnąc go za sobą:
— Chodź! On ma słuszność. Ta sprawa obchodzi tylko nas. Sam z tobą pomówię.
Zniknęli razem, a żona położyła mi ręce na ramionach i rzekła, szlochając:
— Panie, przebacz mu, on nie wiedział, co czyni. On zawsze taki dobry, ale skoro w gniew wpadnie, nie można mu się sprzeciwiać. Czy cię bardzo uderzył? Czy cię to boli?
— Chodź do domu i podaj mi wody!
Udałem się z nią do domu, ażeby zejść z oczu drugim, zarówno ze względu na jej męża, jakoteż na mnie samego. Halef nam towarzyszył. Ja sam wprawiłem oko na swoje miejsce, potem Halef zatrzymał mi krwotok i dał okład. Podczas tego usłyszeliśmy krzyk przeciągły, na który nie zwróciliśmy uwagi. Potem przyszedł szejk i zaprosił mnie do siebie w gościnę. Nie wzbraniałem się oczywiście, gdyż u Yussufa Alego nie mogłem dłużej zostać. Kiedyśmy wyszli z domu, siedział on sam przy ognisku. Minęliśmy go, nie zwróciwszy nań uwagi.
Szejk prosił, bym usiadł przy jego ogniu i zjadł z nim, lecz ja straciłem do tego ochotę. Bolały mnie nos i oko, a gdy pomyślałem o Husseinie Izie i jego matce, nie mogłem wziąć do ust ani kąska. I tutaj więc wszedłem do domu i usiadłem w przeznaczonym dla mnie przedziale, a troskliwy Halef robił mi nieustannie zimne okłady.
Na tem upłynęło sporo czasu. Nagle doleciał mnie z oddali hałas, podobny do szyderczego śmiechu, dobywającego się z głębi. Przed domem ozwały się donośne głosy. Sprzeczano się widocznie, lecz ja na to nie zważałem. Wtem wszedł szejk i rzekł do mnie:
— Panie, Yussuf Ali chce z tobą mówić. Odprawiłem go, ale on się upiera. Żona jego każe cię także usilnie prosić, ażebyś spełnił jego życzenie.
— Zaraz wyjdę.
Nie spodziewał się widocznie tej gotowości z mej strony, wyszedł jednak naprzód, nie rzekłszy ani słowa, a ja za nim z Halefem. Na dworze stał Yussuf Ali sam, tylko ze swoją żoną. Reszta Kurdów i Kurdyjek trzymała się zdala od nich, a ja wiedziałem dla czego.
— Panie, dopomóż nam; syn nasz pojmany! — zawołała do nas Fatima Marryah, padając przedemną na kolana i składając błagalnie ręce.
— Pojmany? — zapytałem, podnosząc ją z klęczek. — Przez kogo?
— Przez Mir Mahmallich.
— Skąd wiesz o tem?
— Krzyczeli do nas o tem z tamtej strony.
— Aha! Słyszałem to wycie.
— Słyszałeś? Krzyczeli ciągle: Hussein Iza pojmany, Hussein Iza pojmany!
— Jakżeż się dostał w ich ręce? Czy oddalił się z tego miejsca?
— Musiał. Kiedy ojciec jego uderzył ciebie, wyprowadził go za bramę i zakazał mu wracać kiedykolwiek. Syn odszedł cicho. Mir Mahmalli byli gdzieś w pobliżu, bo zaraz usłyszałam przeciągły okrzyk przerażenia.
— Skradali się z mego powodu dokoła waszego obozu. Ja także krzyk ten słyszałem, ale nie domyślałem się, coby miał znaczyć.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/517 — I ja nie, gdyż później dopiero dowiedziałam się od męża, że syn nasz odszedł. Pochwycili go w polu, a gdy zaczął krzyczeć, uprowadzili z sobą. Potem wołali do nas, że go pojmali. Pomóż nam, panie! Ty jeden potrafisz nam dopomóc!
— Ja? Dlaczego tylko ja? Tu stoi przeszło pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi. Dalej, szejku! Musimy czemprędzej przejść na drugą stronę i ocalić go, gdyż Mir Mahmalli po tem, co się dzisiaj stało, nie zawahają się ani na chwilę z zabiciem młodzieńca.
Szejk potrząsnął głową i rzekł:
— jeśli go zabiją, to dobrze zrobią. On stał się chrześcijaninem i nic nas już nie obchodzi.
— Ależ to człowiek i z waszego szczepu!
— Był, ale już nie jest. Szczep go odepchnął.
— Wyrzekacie się go zupełnie?
— Najzupełniej!
— Pomnijcie na to, że jestem waszym gościem! Oświadczam, że on jest moim bratem. Wobec tego jest i waszym bratem i musicie go uwolnić.
— Odszczepieniec nawet w tym wypadku nie może być bratem. On porzucił Mahometa, niechaj go więc ocali Iza, w którego teraz wierzy!
Yussuf Ali, który milczał dotychczas, powtórzył te słowa głosem ponurym:
— Porzucił Mahometa; niechaj go Iza ocali! Iza tego nie potrafi dokonać. Mir Mahmalli są zbyt chciwi krwi i zbyt silni!
— Lecz Iza jest mocniejszy od nich i od wszystkich ludzi — odparłem. — Halefie, pójdziesz ze mną?
— Tak — rzekł dzielny hadżi natychmiast i z całą gotowością.
— Uważaj, że narażamy życie, a nie znamy tych okolic!
— Okolicę wnet poznamy, a gdzie ty ważysz się na coś, tam i ja być muszę. Idę po moją strzelbę.
— Zbyteczna, zarówno jak pistolet. Dam ci moje rewolwery, a ty masz swój nóż, to wystarczy zupełnie.
Ponieważ zwrócono nam uczciwie całe nasze mienie, przeto odzyskałem także rewolwery. Z domu Yussufa zabrałem jeszcze sztuciec. Gdyśmy stamtąd wychodzili, stał Yussuf Ali ze swoją długą włócznią i powiedział:
— Panie, ja idę z wami, ja muszę syna odzyskać.
— Zostań! — rozkazałem mu. — Ty nam się na nic nie przydasz.
Nie chciał posłuchać, lecz gdy mu wytłómaczyłem, że nam tylko będzie przeszkadzał, zaniechał swego zamiaru. Odprowadził nas z żoną do wejścia, by nas wypuścić. Kiedy byliśmy już na wolnem polu, uścisnął mnie za rękę i poprosił:
— Uczyń, co możesz, panie, lecz oszczędzaj i siebie. Bóg będzie ci towarzyszył i ocali syna mego przez ciebie. Będę się modlił za ciebie i za niego, dopóki nie powrócisz.






  1. Pisarzem.
  2. Święty sakrament chrztu





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.