<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Mater dolorosa
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mater dolorosa
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Es salib.

Szczerze mówiąc, nie zbyt dobrze się czułem. Gdybym przynajmniej był zdrów i nienaruszony, tymczasem nos mnie bolał, a oko piekło jak ogień. A jak bardzo potrzebowałem teraz, w ciemnej nocy i nieznanej okolicy, dobrego wzroku! Do tego należy dodać, że Mir Mahmalli nie posiadaliby się z zachwytu, gdyby im się udało nas pojmać. Puszczaliśmy się już nie na śmiałe, lecz wprost zuchwałe przedsięwzięcie. Ale czasu do namysłu nie było. Jeśliśmy chcieli rzeczywiście młodego Kurda ocalić, musieliśmy działać czemprędzej.
Jeszcze za dnia widziałem na zalesionej górze polanę, a potem wieczorem płonące na niej ogniska, znałem więc przynajmniej kierunek drogi. To niestety było wszystko i za mało zarazem. Pominąwszy już niebezpieczeństwo śmierci, trzeba było iść gęstym lasem kurdyjskim, po stromym, skalistym brzegu i to z jak największym pośpiechem i w zupełnej ciszy! Na razie nie byliśmy jeszcze tak daleko. Zanim można było zacząć się wspinać po drugiej stronie, musieliśmy wpierw zejść po tej, a następnie przez rzekę.
Schodząc, nie zadawaliśmy sobie wiele trudu z unikaniem hałasu, gdyż to byłoby nas zatrzymywało niepotrzebnie. Zdawszy się na zmysł dotyku, ja szedłem przodem, a Halef za mną. Ilekroć poczułem jaką przeszkodę, dawałem mu o niej znać. Potrącałem o drzewa, zesuwałem się pomiędzy krzaki i zawisałem na konarach i gałęziach. W ten sposób złaziliśmy coraz dalej i dalej, aż dotarliśmy do brzegu trawiastego. Teraz przyszło nam wejść w rzekę, a nie mieliśmy czasu szukać płytkiego miejsca. Woda dochodziła nam do bioder, ale za to była wązka, prędko więc dostaliśmy się na drugą stronę. Okład na oku wysechł mi, a zwilżanie go wedle wszelkich prawideł byłoby potrwało za długo. Schyliwszy się tedy, zanurzyłem całą głowę i zamoczyłem w ten sposób razem z okładem. Potem ruszyliśmy szybko na przeciwległy skraj lasu, a następnie w górę pod drzewami.
Teraz musieliśmy zachowywać większą ostrożność, lecz o Halefa się nie bałem, gdyż podczas dawniejszych wędrówek naszych nauczył się nieźle podchodzić. Trzymał się tuż za mną, a mimoto prosił mnie, żebym stąpał cokolwiek silniej, ponieważ nie słyszał moich kroków i nie wiedział, gdzie jestem. To biegnąc, to znowu idąc pomału, wspinaliśmy się, to na nogach, to znowu na rękach i nogach, odpowiednio do zmian terenu. Było rzeczą wielce wątpliwą, czy w tej ciemności zdołamy zachować kierunek. Nosy nasze musiały być także przewodnikami i śledzić zapach dymu z ognisk. Z moim było niestety nie dobrze. Z powodu uderzenia pięścią puchł z każdą minutą bardziej i żadną miarą nie chciał sobie przypomnieć, że przeznaczeniem jego jest odróżniać woń sera od woni kwiatu rezedy. Musiałem wobec tego zdać się na nos Halefa, który mi też doniósł wkońcu, że poczuł dym i że ta woń wzmaga się z każdym krokiem.
Szliśmy jednak jeszcze z kwadrans, zanim dostaliśmy się do celu naszej wyprawy. Znaleźliśmy się przed ogrodzeniem z drzewa, poza którem leżała polana. Jak było przejść przez to?
— Czy musimy wejść do środka, sidi? — zapytał Halef.
— Najpierw wydrapiemy się na to drzewo — odrzekłem. — Gdy zobaczymy, jak tam rzeczy stoją, dowiemy się także, co dalej począć.
Staliśmy pod jaworem, nie grubym wprawdzie, ale tak wysokim, że wznosił się ponad ogrodzeniem. Zdjąwszy z ramienia niewygodny sztuciec, wylazłem z Halefem na górę. Stamtąd mogliśmy objąć wzrokiem cały obóz, daleko większy od obozu Mir Yussufich, ale założony tak samo. Na prawo od nas, wzdłuż jednego boku, leżały trzody i tam znajdowały się wrota kolczaste. Przed nami wzdłuż boku, położonego ku nam, oraz po lewej stronie stały domy i chaty. Czwarty przeciwległy bok był wolny, z wyjątkiem rosnącej tuż przy ogrodzeniu pistacyi[1]. Na środku obszernego placu zauważyliśmy także letnie domy i chaty. Miejsce dokoła pistacyi zarezerwowane było widocznie na zgromadzenia ludowe, chociaż nie socyalno-demokratyczne, dla których Kurdowie, jako dzicy, nie mają należytego zrozumienia. Tamto stali mężczyźni, kobiety i dzieci w liczbie około trzystu głów i robili zgiełk, dochodzący mi przeraźliwie do uszu, których poczciwy ojciec Yussuf Ali nie rozwalił mi szczęśliwym przypadkiem. Do kogo się to odnosiło, zobaczyliśmy wkrótce, gdyż do drzewa przywiązany był nasz biedny Hussein Iza.
— O, tam go trzymają — rzekł hadżi. — Jak do nich się dostaniemy i jak go wydobędziemy we dwu wobec tylu ludzi, sidi?
— Najpierw chodźmy tam, ale nie do środka — odpowiedziałem.
Zesunęliśmy się z jawora, ja podniosłem strzelbę i poczołgaliśmy się wzdłuż ogrodzenia, a po obejściu pierwszego i drugiego rogu zaczęliśmy przekradać się na przeciwległą stronę, aż do miejsca, gdzie rosnąca wewnątrz pistacya wznosiła koronę swoją wysoko nad ogrodzeniem.
Stojąc za ogrodzeniem, słyszeliśmy hałasy, wyprawiane przez Kurdów, ale nie mogliśmy nic widzieć, ponieważ tutaj, zewnątrz obozu, była także polana, na której rosły wprawdzie drzewa, ale tak cienkie i nizkie, że gdybyśmy nawet byli na nie wyleźli, byłoby się to nie na wiele przydało. Była tu tylko jedna droga, a to przez ogrodzenie, które należało w tym celu zbadać.
Pnie położono tutaj tak samo razem z koronami, jak u Mir Yussufich. Ponieważ nie mogliśmy się przez nie przedostać, musieliśmy szukać miejsca z koroną. Szczęście nam sprzyjało. Tuż między nami a pistacyą leżała niezbyt gęsta korona topoli, której miękkie drzewo nie stawiło naszym nożom zbyt wielkiego oporu. Ja odłożyłem strzelbę, poczem obaj ukląkłszy, zaczęliśmy gałęzie rozcinać w ten sposób, że utworzyliśmy sobie dojście na dwa łokcie szerokie, a na jeden wysokie. Było to może najsłabsze miejsce z całego ogrodzenia.
Po upływie kwadransu postąpiliśmy tak daleko, że, nie chcąc pokazać się Kurdom, musieliśmy zostawić resztę gałęzi. Oczywiście wycięliśmy nietylko koronę topoli, lecz także chwasty i resztę roślinności, gęsto z nią splątanej. Dzięki tej pracy mogliśmy już nietylko widzieć, lecz także słyszeć. Ja właściwie nie mogłem o sobie tego powiedzieć, że widzę. Okład mi wysechł, ból w uszkodzonem oku stał się nieznośnym, zajął także drugie oko, wskutek czego trzymałem je przeważnie zamknięte.
Byliśmy oddaleni od pistacyi może o dwanaście metrów. Po tamtej stronie stał „lud“ Kurdów, a po tej odparty przez nas dzisiaj szejk z czterema jeszcze ludźmi, którzy prawdopodobnie tworzyli jego „radę gminną“. Lud zachowywał się teraz spokojnie, lecz tem głośniej rozmawiali panowie rajcy, odsunąwszy się od ludu prawdopodobnie celem postanowienia o losie jeńca. W chwili właśnie, kiedy wleźliśmy w otwór, doleciały nas słowa szejka:
— On się tem chlubi, że jest ochrzczony i że jest wyznawcą salib Iza[2]. Zdradził się z tem, że zna obcego effendi, który pozabijał nam psy, konie i jednego wojownika. Zresztą jest to przeklęty szyita i syn Mir Yussufich, których krew pić musimy, a kobietę, która przyprawiła nas dziś o takie straty, nazywa swoją matką. On musi umrzeć, a ponieważ czci tak wysoko salib Iza, niech więc skosztuje jego słodyczy i skona na krzyżu. Kto ma co przeciwko temu, niechaj się zgłosi!
Zgłosili się, ale nie żeby się sprzeciwiać. Uradowali się wszyscy i przyklasnęli nieludzkiemu wnioskowi.
— Na krzyż z nim! Stawiajcie krzyż! Ukrzyżujcie go! — wołało kilkaset głosów.
— Nie stawiać! — przekrzyczał ich szejk. — Przywiązać mocny drąg na poprzek pnia i krzyż będzie gotowy.
Nastąpił nowy wybuch radości, a równocześnie zapytał mnie Halef:
— Czy to nie dyabelstwo, sidi? Weź czemprędzej sztuciec. Musimy natychmiast wtargnąć do środka! — odparłem — to przyprawiłoby nas o zgubę. Za dużo ich na nas dwu. Nie zdołalibyśmy jego ocalić, a sami zginęlibyśmy z nim razem.
— Cóż więc poczniemy?
— Ja pośpieszę do Mir Yussufich, którzy nam bezwarunkowo muszą dopomóc. Ty się tu zatrzymasz, aby w danym razie donieść nam, co się stanie tym czasem.
— Mam więc zostać tu w tym otworze?
— Nie — odrzekłem, niedowierzając hadżemu, który przy swej dobroci serca i zuchwalstwie mógł wskoczyć do środka bezemnie. — Wleziesz na jawor, na którym siedzieliśmy poprzednio, i tam będziesz czekał, dopóki ja nie wrócę.
Cofnęliśmy się do wspomnianego drzewa, a Halef wspiął się na nie. Podałem mu mój sztuciec, żeby mi łatwiej było biegnąć i odszedłem.
Jakim cudem dostałem się w pięć minut do rzeki, to dziś jeszcze jest dla mnie zagadką. Włożyłem najpierw głowę do wody, ażeby oczy ochłodzić, potem wskoczyłem w rzekę i pobiegłem po drugiej stronie przez las na górę. W przeciągu nowych pięciu minut byłem u wejścia. Ponieważ było zamknięte, zawołałem, poczem wpuszczono mię, a w otworze stał Yussuf Ali z żoną.
— Gdzie syn? — zapytała Fatima Marryah.
— Nie mogłem go jeszcze przyprowadzić. Potrzeba mi teraz do pomocy waszych wojowników.
— O Boże, Boże! To z nim źle! Modliłam się bez przestanku, żegnałam się krzyżem i wzywałam Matkę bolesną tak, jak on mnie nauczył. Nic nie pomogło. Zupełnie nic!
— Módl się dalej, módl się nieustannie, a pomoże!
Popędziłem dalej, a oni za mną. Biegnąc, jęczał Yussuf Ali:
— Ja modlę się też do Boga i robię znak krzyża, jak pokazała mi żona przedtem, kiedy ciebie nie było. To ja jestem winien wszystkiemu. O Boże, jaka trwoga mnie trapi!
Mir Yussufi siedzieli przy ogniskach. Zwoławszy ich, przemówiłem z wielkim naciskiem:
— Słuchajcie, wojownicy! Jeśli jesteście ludźmi dzielnymi i chcecie, żebym wami nie pogardził, to musicie teraz pójść za mną, bo męczeńska śmierć waszego brata spadnie na wasze dusze. Oni go chcą ukrzyżować. Słyszycie to? On ma umrzeć na krzyżu! To najstraszniejszy rodzaj śmierci...
Tu przerwał mi nagle Yussuf Ali, który krzyknął okropnie i popędził w stronę obozu Mir Mahmallich. Żona pobiegła za nim. Nie mogłem już temu przeszkodzić, gdyż chcąc biec za nimi, by ich doścignąć, byłbym stracił zbyt wiele czasu. Mówiłem dalej, co mi obawa o Husseina Izę na myśl przywiodła, lecz nie mogłem jakoś poruszyć zimnych słuchaczy. W końcu doprowadziłem do tego, że zarządzono naradę, której wynik oznajmił mi szejk w tych słowach:
— Panie, ty jesteś naszym gościem i doznasz od nas wszelkich dowodów przyjaźni i miłości; Hussein Iza jednak przeszedł na salib Iza i jeśli teraz ma być ukrzyżowany, to my widzimy w tem tylko słuszną karę Mahometa, stojącego przed tronem Allaha. Popełnilibyśmy największy grzech, gdybyśmy dopomogli odstępcy. Ty nie wyznajesz naszej wiary i jeśli chcesz go ocalić, to zrób to, lecz oszczędź nam próśb swoich, brzmiących niemal jak groźby, które ci jednak przebaczamy.
Nie było już żadnej, żadnej nadziei. Musiałem się zdać na siebie i na Halefa i wróciłem do niego czemprędzej. Przez to, że wezwałem pomocy Yussufich, nietylko nic nie wskórałem, lecz pogorszyłem nawet położenie, gdyż należało przypuścić, że Yussuf Ali i jego żona popełnią jakie głupstwo. Nie troszczyłem się o to, że zastałem wejście otwarte i otwarte zostawiłem za sobą. Pośpieszyłem w dół zboczem, jak mogłem najszybciej, rozważając przytem gorączkowo, w jakiby sposób umożliwić ocalenie. Nie zważałem też na to, że kilka razy upadłem, przyczem podarłem sobie ubranie i skórę. Przybywszy nad rzekę, zanurzyłem znowu głowę, gdyż oczy piekły mnie jak ogień... Ach, ogień! To słowo zawierało ocalenie! Tylko z pomocą ognia można było uratować Husseina Izę, ja zaś miałem z Rewandis szaheita[3], a jedno pudełko nawet przy sobie.
Przebrnąwszy rzekę, usłyszałem na górze okrzyki radości Mir Mahmallich. Czyżby schwytano rodziców Husseina? Nieco później doleciało mnie szczekanie psów. Teraz może wszystko już było stracone. Jeśli nieprzyjaciele znaleźli ich oboje, spuścili pewnie charty, sądząc, że w pobliżu jest więcej Mir Yussufich. Gdyby tak psy wytropiły Halefa, lub natknęły się na mnie, mającego tylko nóż przy sobie! Szło o to, ile ich było; bo z jednym lub dwoma poradziłbym sobie także bez ołowiu i prochu. Oczywiście, że należało na razie strzałów unikać, gdyż byłyby zdradziły przedwcześnie naszą obecność.
Wszystkie te rozważania latały mi po głowie podczas szybkiego wchodzenia na górę. Szczekanie ustało, a to uspokoiło mnie cokolwiek. Wreszcie przybyłem do ogrodzenia, lecz nie trafiłem od razu do jaworu i musiałem go szukać.
— Halefie, jesteś tam jeszcze? — zapytałem, stanąwszy pod drzewem.
— Tak. Mów ciszej i wchodź na drzewo prędzej, bo psy nadbiegną!
W kilka sekund siedziałem obok Halefa.
— Już po wszystkiem, sidi! — rzekł. — Popatrz w tamtą stronę!
Zdjął mnie strach, jakiego jeszcze nigdy nie doznałem. Hussein Iza wisiał na krzyżu, a jego rodzice przymocowani byli do pnia pistacyi.
— Może on już nie żyje? — zapytał Halef.
— Wisi już od kwadransu. Zaraz potem zażądali rodzice wpuszczenia.
— Głupi! Jak jego przymocowano?
— Rzemieniami.
— Czy go przekłuli?
— Nie.
— To nie umrze przed upływem dnia. Mnie odmówiono pomocy, ale my dwaj wydobędziemy jego i rodziców, mój kochany Halefie. Jak jest z psami? Ile ich i gdzie siedzą?
— Trzy. Wypuszczono je zaraz po przybyciu rodziców. Z początku zaczęły szczekać, ale potem umilkły, pędząc po jednemu dokoła ogrodzenia. Nie znalazły mnie; mają złe nosy.
— Nosy mają dobre, ale dopiero wtedy, gdy się je na ślad skieruje. Słuchaj!
Nagle przebiegł jeden pies. Ucieszyłem się tem, że były wytresowane w ten sposób, żeby nie trzymały się razem.
— Posłuchaj teraz mojego planu! — mówiłem dalej. — Przedewszystkiem musimy usunąć psy. Zleziemy, ale strzelać nie będziemy. Ty staniesz za mną. Ja pochwycę każdego, skoro nadbiegnie, a ty pchniesz go nożem w serce.
— Nie, effendi, nie! One wyrwą ci krtań z gardła zębami!
— Nie obawiaj się o mnie! Sobaki nic mi nie zrobią. O, żebym tak mógł patrzeć obojgiem oczu! Gdy psy będą zabite, przystąpimy do dzieła z pomocą ognia. Podpalimy wyschłe ogrodzenie i to po tamtej stronie, ażeby odwrócić ich uwagę od Husseina.
— Oni go zabiją, zanim tutaj pospieszą!
— Sztućcem nie dopuszczę do tego.
— Stojąc po tej stronie?
— Ja będę z tamtej strony w dziurze, którą wycięliśmy. Aby się wszystko dobrze ułożyło, nastąpiło odpowiednio po sobie i żeby ogień zaczął się palić w stosownym czasie, ja będę musiał przejść ze sztućcem na tam tą stronę, a ty zostaniesz tutaj. Przygotujesz sobie suchego drzewa, podpalisz je, s koro tylko u słyszysz trzykrotne szczekanie szakala, postarasz się, żeby się dalej paliło i nie zagasło i wrócisz czemprędzej do mnie.
— Założę kilka ognisk.
— Masz tu zapałki, a teraz chodź!
Zleźliśmy na dół. Ja zdjąłem bluzę, zwinąłem ją w długi wałek i obwiązałem mocno dokoła szyi, a Halef wydobył nóż. Wkrótce potem doszło nas z lewej strony sapanie.
— Baczność, jeden nadchodzi! — upomniałem hadżego, który, drżąc o mnie, stanął za mną gotów do walki.
Ogniska, płonące w obozie, rzucały aż do nas lekkie światło. Dzięki temu można było rozpoznać nadzwyczajnej wielkości charta z gatunku kurdyjskich tazi. Sapanie jego przybliżało się szybko, pies nadbiegł cwałem, spostrzegł mnie i nie wydawszy głosu z siebie, rzucił mi się potężnym skokiem do gardła. Równocześnie ja roztworzyłem ramiona, pochyliłem się naprzód, żeby mnie nie przewrócił i objąłem go rękami za szyję w chwili właśnie, kiedy miał zęby zapuścić. Zęby utkwiły w grubym wałku z bluzy i nie mogły mi nic złego zrobić, ja zaś przycisnąłem rękami szyję i głowę psa tak mocno do piersi, że stracił oddech, a ciało jego obwisło.
— Pchnij go teraz, Halefie!
Hadżi wbił psu w piersi nóż kilka razy, poczem ja puściłem go na ziemię. Tam już nawet się nie ruszył.
— Hamdullillah, udało się! — westchnął Halef z ulgą. — Byłbym tego nie uważał za możebne, sidi. Jeśli tamte...
— Cicho! — przerwałem mu. — Nadchodzi drugi, ale tym razem z prawej strony.
Zwróciwszy się w tym kierunku, uporaliśmy się z drugim psem tak samo, z tą tylko różnicą, że w chwili, kiedy ścisnąłem go za szyję, w śmiertelnym strachu zadrapał mi pazurem tylnej łapy nogę dość głęboko. Dopiero po dłuższej chwil nadbiegł trzeci pies i ostatni. I tego uczyniliśmy nieszkodliwym tak sam o jak tamte, tylko bez szkody dla siebie. Teraz dopomogłem Halefowi w szukaniu chróstu, ażeby mógł odrazu zapalić kilka ognisk i żeby ogień mógł się rozszerzyć. Następnie wziąłem sztuciec i poszedłem na przeciwległą stronę kurdyjskiego obozu. Przylazłem zaraz do otworu i w podanem już oddaleniu stanąłem wobec sceny ukrzyżowania.
Iza, który miał zostać światłem islamu, wisiał teraz z powodu swego chrześcijańskiego wyznania na zaimprowizowanym krzyżu, ale nie jak Zbawiciel przymocowany bolesnymi gwoździami, lecz przywiązany rzemieniami. Mimoto twarz pochyliła się była już lekko, wykrzywiła od nadzwyczajnej męki, a mięśnie drgały mu w skurczach, ściągających całe ciało. Rodziców przywiązano tak wyrafinowanie do pnia pistacyi, że mieli twarze zwrócone do syna, a więc i do siebie nawzajem. Zostawiono im też wolne przedramiona, żeby mogli wprawdzie siebie dotykać, lecz nie zdołali sobie dopomóc.
Wielu Kurdów napatrzywszy się dość, oddalili się na razie. Reszta utworzyła półkole po tamtej stronie drzewa, skąd z przodu mogli patrzeć na scenę i napawali się obrazem duchowych i cielesnych męczarni, których nieszczęśliwi nie mogli ukryć.
Jeńcy nie milczeli, rzucali sobie nawzajem słowa pociechy i nadziei, krytykowane szyderczo przez widzów.
— Wytrzymaj! — prosiła matka syna. — On pewnie nadejdzie; przyrzekł ciebie ocalić. Znasz tego pana; on dotrzymuje swoich przyrzeczeń!
Potem płakała dalej, modliła się i żegnała się znakiem krzyża. To samo czynił Yussuf Ali, a potem przerwał modlitwę, aby zawołać do syna:
— Ja jestem sam winien, ja sam! Chciałem się trzymać proroka, który cię przecież nie ocali. Teraz cierpienia moje są większe od twoich, ale może pan przyjdzie z pomocą. Jeśli to zrobi, wykroję sobie nożem salib Iza na piersi na pamiątkę tej godziny bolu, strasznej, niewysłowionej.
— Nie płacz, matko! — prosił Hussein Iza. — Matka Boska zniosła tysiąc razy większe męczarnie. I ty ojcze nie płacz; jestem zazdrości godny, gdyż śmierć za wiarę otwiera wrota do raju. Nie dbam o siebie, chodzi mi tylko o was. Przyszliście, by mnie ocalić, a sami teraz zginiecie. Ale ten pan nadejdzie, aby przynajmniej was z niewoli wybawić. Będę błagał Boga, ażeby posłał naszego pana.
Podniósł głowę w górę i modlił się głośno do Boga, wołając o pomoc Matki bolejącej, na co Mir Mahmalli robili szydercze uwagi. Nie mogłem już dłużej czekać, chociaż nie wiedziałem, czy sam, albo nawet z Halefem zdołam tych troje z takim pośpiechem odciąć od pnia i zdjąć z krzyża. Złożywszy dłonie około ust, szczeknąłem jak najgłośniej trzy razy, naśladując szakala. Patrząc bystro na stronę przeciwległą, zobaczyłem jeden płomyczek. Za tym ukazał się wnet drugi, trzeci, czwarty i piąty, które z chróstu przeniosły się rychło na ogrodzenie. W pół minuty potem ze dwadzieścia łokci ogrodzenia gorzało jasnymi płomieniami, które jak szalone leciały coraz to dalej i dalej.
Widok ognia sprawił zamierzone wrażenie. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć, wyć, ryczeć i pędzić po wodę. Zwierzęta, leżące na lewo po tamtej stronie, spłoszyły się i gnały pomiędzy chaty i ludzi. Przerażeni Kurdowie pobiegli do swoich mieszkań, ażeby ratować swe mienie. Nikt nie zważał już na pistacyę, pod którą ja znalazłem się w jednej chwili, wyciąwszy tych kilka prętów topolowych, które mi zawadzały.
— Jestem! — pocieszyłem wszystkich troje. — Najpierw prędko wy dwoje, a potem syn!
— O święta Marryah, Matko boleści, jakżeż ci dziękuję! — zawołała Kurdyjka, gdy więzy jej opadły pod cięciem ostrego noża. — Matką bolejącą nazwał cię syn mój, a ja odstępuję ci go na służbę!
— O salib Iza — zawołał mąż — ty jesteś rzeczywiście mocniejszy od półksiężyca proroka. Żono, ja nie znam jeszcze tak jak ty Matki bolejącej, lecz czcić ją będę od dzisiaj!
Oboje byli wolni. Jedno cięcie w górę oswobodziło nogi syna. Wziąwszy nóż w zęby, wylazłem zaraz na pień pistacyi, a potem na lewe ramię poprzecznego drąga. Wtem wlazł Halef przez dziurę i przybiegł do nas.
— Prędzej na drugie ramię krzyża! — zawołałem nań. — Musimy go odciąć równocześnie, bo złamałby sobie rękę z pewnością. Ojciec jego dość silny, by go pochwycić, gdy spadnie.
Mały hadżi wydrapał się jak wiewiórka, a Yussuf Ali stanął na dole z rozłożonemi rękoma. Nastąpiły dwa cięcia z jednej i drugiej strony, poczem Iza spadł w ramiona ojca, który przycisnął go do potężnej piersi i krzyknął głośno z radości. Matka objęła obydwu rękami i krzyczała także. Nagle ujrzałem, że nas zauważono. Kilku Mahmallich zostawiło wszystko i zaczęło pędzić ku nam, a reszta ruszyła za nimi. Zeskoczyliśmy z Halefem z drzewa, a ja podniosłem sztuciec, który przedtem odłożyłem.
— Czemprędzej wszyscy uciekajcie w ciemny las i do naszego obozu! — rozkazałem szybko. — Nie troszczcie się o mnie, ja zasłonę wam odwrót. Mnie nic się nie stanie.
Posłuchali. Hussein Iza nie mógł sam iść, musiał go ojciec ponieść. Nie uważałem na to, jak wyszli, gdyż Mahmalli byli już blizko. Szczęściem strzelb przy sobie nie mieli. Zmierzywszy do nich, kazałem im stanąć, a gdy mimoto naprzód biegli, wystrzeliłem trzy razy w nogi, nie chcąc nikogo zabić. Ugodzeni padli na ziemię, a reszta zatrzymała się na miejscu, rycząc z wściekłości. Było mi to na rękę, że stanęli, gdyż nie widząc na prawe oko, musiałem mierzyć lewem, w czem nie byłem dostatecznie wyćwiczony. Następnie przelazłem napowrót przez dziurę i nikt nie odważył się pójść za mną.
Gorzały już całe dwa boki ogrodzenia. Jak daleko dochodziło światło, jasno było w lesie jak we dnie. Nie obawiając się już nieprzyjaciół, nie okrążałem daleko, lecz pobiegłem ile możności prosto ku rzece, przeprawiłem się przez wodę, a potem ruszyłem zboczem po drugiej stronie, gdzie było jeszcze jaśniej, aniżeli w dolinie. Natknąłem się na Halefa i troje ocalonych w chwili właśnie, kiedy przechodzili przez wejście do obozu.
Mir Yussufi stali i patrzyli na pożar, którego nie mogli pojąć. Yussuf Ali przeszedł wśród nich z synem na ręku, nie zważając na ich pytania, gdyż od Halefa dowiedział się, że nie chcieli przyczynić się do ocalenia jego syna. Ja szedłem za nim i za jego żoną. Hadżi Halef nie mógł jednak wytrzymać i stanął, by ich zawiadomić, jak się wszystko odbyło.
Udaliśmy się do chaty Yussufa, gdzie zapalono zaraz dwie lampki oliwne, ażebym mógł zbadać stan syna. Szczęściem nie długo wisiał na krzyżu, przeto ścięgna i muskuły miał całe. Bolało go wprawdzie wszystko i czuł się jakby rozbity, ale prawdziwie niebezpiecznego uszkodzenia nie znalazłem u niego.
Co do mnie, to przeląkłem się samego siebie, gdy zobaczyłem się w naczyniu z wodą, które mi zastąpiło zwierciadło. Oko i nos tworzyły razem sino czerwone wzgórze na twarzy, nie wątpiłem jednak, że pilne okłady zimne i spokój przywrócą jedno i drugie do stanu normalnego. Yussuf Ali nie usprawiedliwił się jeszcze przede mną za to, że mnie uderzył, teraz jednak prosił o przebaczenie. Spełniłem jego prośbę, zwłaszcza wobec tego, że zmienił się zupełnie w duszy.
Gdy nadszedł Halef, wyszła Fatima Marryah, ażeby na nowo rozniecić ogień i dopiec jagnię. Tak nieszczęśliwie przerwana wieczerza zamieniła się w ucztę, którą spożyliśmy sami, gdyż gniewaliśmy się na Mir Yussufich i nie wpuściliśmy do chaty nikogo.
Po jedzeniu położył się Hussein Iza spać, my zaś dług o jeszcze siedzieliśmy, omawiając ostatnie zdarzenia. Gdyśmy się z tem uporali, musiałem im opowiedzieć o Przenajświętszej Rodzinie, o cieśli Yussufie, o Błogosławionej Panience Marryah i o Dziecięciu Boskiem Izie. Przedstawiłem życie Zbawiciela aż do jego śmierci, zmartwychwstania i wniebowstąpienia, a opowiadałem jak dzieciom, gdyż ten sposób najlepiej nadawał się do sił umysłowych tych ludzi.
O takich uroczystych i świętych godzinach niepodobna pisać. Słuchacze moi byli w tak uroczystym nastroju, że chyba żaden misyonarz nie mógłby się pochwalić większymi wynikami odemnie. Yussuf Ali wmyślił się całkiem w cieślę Yussufa i był wprost dumnym z tego, że był ojcem takiego pobożnego, a nawet krzyżowanego chrześcijanina. Postanowił też niezłomnie udać się do Mossul i zawołał wkońcu z zapałem:
— Panie, dzień dzisiejszy poróżnił mnie z Mahometem na wieki. Zostaję chrześcijaninem i uważam to za wielkie szczęście, że zobaczę syna kapłanem. Amen!
Fatima Marryah padła mu z płaczem na szyję i pocałowała go wobec mnie i Halefa. Syn opowiadał jej już przedtem o Matce bolejącej, a ona to wiernie zachowała w pamięci. Ze wszystkich świętych osób, o których jej opowiadałem, najbardziej umiłowała obok Zbawiciela Matkę boleści. Płacząc ściskała mnie za ręce i mówiła:
— Dzisiaj odczułam, co wycierpiała Matka bolejąca. Najświętsza Panna odwróciła odemnie cierpienie; do niej wyłącznie niech mój syn należy, a ja nie będę niczem innem, jak jego i jej służącą. Oto ślub, mój którego dotrzymam.
Nad ranem udaliśmy się także my na spoczynek. Kiedy zbudziliśmy się około południa, czuł się Hussein Iza znacznie lepiej, a moja twarz także skłęsła cokolwiek i przybrała bardziej żółtą barwę. Oko wyzierało już, chociaż mętne było ze spuchlizny, jak malutki rodzynek z dobrze wyrośniętego pudingu.
Ponieważ nie mogliśmy zaraz odjechać, musieliśmy z Mir Yussufimi ułożyć jakiś modus vivendi. Halef został nadal z dzielnym kawasem gościem szejka, ja zaś u Yussufa Alego, którem u szejk dostarczał potraw. Kurdowie byli z nas bardzo dumni, gdyż we dwu wydobyliśmy troje ludzi z pośród trzystu. Dodać należy, że po drugiej stronie płonął las jeszcze przez kilka dni. Mir Mahmalli utracili mnóstwo zwierząt i wiele innych rzeczy, a ponieważ spłonęło im letnie mieszkanie, wobec czego musieli sobie szukać nowego, przeto nie mogli już przez długi czas wyrządzać szkód Mir Yussufim. Nasi Kurdowie zawdzięczali nam dużo, okazywali też nam wielką wdzięczność rzetelnie wedle sił i zwyczajów. Ciągle powtarzali, że mnie chyba nie zapomną nigdy Mir Mahmalli.
Ja wracałem prędzej do zdrowia niż Hussein Iza. Gdy moje oko odzyskało pierwotny kształt, a nos nietylko znów stał się pięknym, lecz nawet umiał odróżnić rezedę od sera zgliwiałego, czuł Hussein Iza wciąż jeszcze osłabienie we wszystkich członkach. Musiał więc tu pozostać dłużej. Postanowił niezłomnie zabrać z sobą rodziców, ja zaś poprosiłem go, żeby przy tej sposobności odstawił także mego mężnego kawasa. Mój obrońca ucieszył się tem nadzwyczajnie, ponieważ stracił ochotę do jeżdżenia z człowiekiem, który dopuszczał się codziennie zbrodni, zaczepiając się z tuzinem Kurdów, a potem podpalając ich domy, płoty i lasy. Oczywiście, że dostał odemnie bakszysz, z którego był bardziej zadowolony aniżeli ze mnie.
Wreszcie odjechałem rano z Halefem. Wszyscy Mir Yussufi odprowadzili mnie część drogi. Gdy się żegnali, ucałowała mi Fatima Marryah obie ręce i poprosiła:
— Pamiętaj o mnie, panie, jak ja będę o tobie po wszystkie czasy pamiętała! Nie masz żony, lecz matkę. Pozdrów ją ode mnie! Będę się zawsze modliła za ciebie i za nią.
Yussui Ali podniósł skórzane pasy kołnierza, wydobył nóż, wykroił sobie na piersi dwie głębokie przecinające się rany i rzekł:
— Ślubowałem tak. To moje znamię: es salib, krzyż, es salib Iza, krzyż Chrystusowy; pod tym znakiem odtąd żyć będę i umrę, Tobie to zawdzięczam. Jedź z boską pomocą i bądź tak szczęśliwy, jak ja teraz!
Hussein lza pożegnał się, jak ukochany przyjaciel, jak brat. Przyrzekł mi donieść kiedyś o sobie i dotrzymał słowa rzetelnie. Mir Yussufi, jeden za drugim, podali nam rękę z podziękowaniem, a kiedy po tem rozstaniu znaleźliśmy się z Halefem sami na drodze, rzekł mały hadżi:
— Sidi, ongiś chciałem zrobić z ciebie muzułmanina, a stało się przeciwnie. Ja także sądzę, że krzyż jest potężniejszy od półksiężyca. Pomówię z Hanneh, najpiękniejszą z cór i matek. Nie zostanę wprawdzie kapłanem, ale w każdym razie czemś innem, aniżeli teraz jestem!






  1. Drzewko rosnące w Syryi i Persyi. Dostarcza owocu, który pod nazwą zielonego migdału używany jest w cukiernictwie.
  2. Krzyża Chrystusowego.
  3. Zapałki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.