Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Robotnicy od razu zauważyli nową handlarkę. Podchodząc do niej mówili z uznaniem:
— Do pracy się wzięłaś, Niłowna?
Jedni pocieszali ją dowodząc, że Pawła prędko wypuszczą, drudzy zwiększali jej niepokój i troskę słowami współczucia, trzeci z wściekłością wymyślali na dyrektora i żandarmów znajdując w jej sercu wtórzące im echo. Byli także ludzie, którzy patrzyli na nią ze złośliwym zadowoleniem, a kontroler Izajasz Gorbow powiedział przez zęby:
— Gdybym ja był gubernatorem — powiesiłbym twego syna! Niech nie mąci ludziom w głowach!
Od tej groźby powiało na nią martwym chłodem. Nie odpowiedziała Izajaszowi, spojrzała tylko w jego maleńką, usianą piegami twarz i westchnąwszy wbiła oczy w ziemię.
W fabryce było niespokojnie. Robotnicy zbierali się grupkami, mówili o czymś ze sobą półgłosem, wszędzie kręcili się zafrasowani majstrowie, od czasu do czasu rozlegały się przekleństwa albo zły śmiech.
Dwóch policjantów przeprowadziło obok niej Samojłowa. Szedł wsunąwszy jedną rękę do kieszeni, a drugą przygładzając swoje rudawe włosy.
Odprowadzał go tłum robotników, około stu ludzi, poganiając policjantów wymyślaniem i kpinami...
— Na spacer poszedłeś, Grisza! — krzyknął mu ktoś.
— Szacunek teraz mają dla nas! — dodał drugi. — Ze strażą chodzimy...
I rzucił jakieś ordynarne przekleństwo.
— Złodziei łapać — za wielki kłopot, porządnych ludzi zaczęli ciągać... — mówił wysoki robotnik, ślepy na jedno oko.
— I choćby nocą brali — wtórował ktoś z tłumu — ale w biały dzień — nie wstydzą się, dranie!
Policjanci szli ponuro, prędko, starając się nic nie widzieć i jakby nie słysząc okrzyków, którymi ich odprowadzano. Trzech robotników, idących naprzeciw nich, niosło dużą sztabę żelazną i, skierowując ją w ich stronę, wołało:
— Strzeżcie się, rybacy!
Przechodząc koło Własowej Samojlow kiwnął jej z uśmiechem głową i powiedział:
— Zaciągnęli!
W milczeniu skłoniła mu się nisko. Wzruszali ją ci uczciwi, trzeźwi, młodzi ludzie, idący do więzienia z uśmiechem na ustach. Budziła się w niej macierzyńska, pełna współczucia i czułości, miłość dla nich.
Powróciwszy z fabryki, spędziła cały dzień u Marii pomagając jej w robocie i słuchając jej paplaniny, a późnym wieczorem przyszła do siebie do domu. Było pusto, chłodno i nieprzytulnie. Długo tłukła się z kąta w kąt, nie mogła znaleźć sobie miejsca, nie wiedziała co robić. Niepokoiło ją, że oto już blisko noc, a Jegor Iwanowicz nie przynosi, jak to obiecał, „literatury“.
Za oknem migały ciężkie, szare płaty jesiennego śniegu. Miękko przylegały do szyb i bezszelestnie ześlizgiwały się w dół zostawiając po sobie mokry ślad. Myślała o synu...
Do drzwi zapukano ostrożnie. Matka szybko podbiegła, podniosła haczyk — weszła Saszeńka. Matka nie widziała jej dawno i przede wszystkim rzuciła się jej w oczy nienaturalna tusza dziewczyny.
— Witajcie! — powiedziała ciesząc się, że przyszedł jakiś człowiek i że choć części nocy nie spędzi samotnie.
— Dawno nie byliście u nas. Wyjeżdżaliście?
— Nie, w więzieniu siedziałam! — odpowiedziała dziewczyna uśmiechając się. — Razem z Mikołajem Iwanowiczem — pamiętacie go?
— Jakżebym mogła nie pamiętać! — zawołała matka. — Wczoraj mówił mi Jegor Iwanowicz, że wypuścili go, a o was nic nie wiedziałam... I nikt mi nie powiedział, że i wy tam...
— O czymże tu mówić?... Muszę się przebrać, zanim przyjdzie Jegor Iwanowicz — powiedziała dziewczyna oglądając się.
— Przemoczeni jesteście.
— Przyniosłam odezwy i książki...
— Dawajcie, dawajcie! — przynaglała ją matka.
Dziewczyna rozpięła pośpiesznie palto, wstrząsnęła się i jak liście z drzewa posypały się z szelestem na podłogę paczki papieru. Matka śmiejąc się zbierała je i mówiła:
— Patrzę, pełna taka! Myślałam — za mąż wyszła i dzieciątka oczekuje... Oj! Ileście przynieśli! Czyżby piechotą?
— Tak! — powiedziała Saszeńka. Była teraz zgrabna i szczupła jak dawniej. Matka zauważyła, że policzki jej zapadły, oczy stały się ogromne, a pod nimi kładły się sine plamy.
— Dopiero co was wypuścili, potrzebny wam jest odpoczynek, a wy! — powiedziała z westchnieniem kiwając głową matka.
— Trzeba! — odpowiedziała dziewczyna wzdrygając się. — Powiedzcie, jak tam Paweł Michajłowicz — nic?... Nie bardzo się zdenerwował?
Zadając to pytanie, Saszeńka nie patrzyła na matkę. Schyliwszy głowę, poprawiała włosy ii palce jej drżały.
— Nic! — odpowiedziała matka. — On przecież po sobie nie pokaże.
— Zdrowie ma chyba mocne? — cicho zapytała dziewczyna.
— Nie chorował nigdy! Drżycie cała. Dam wam herbaty z malinowymi konfiturami?
— To byłoby dobrze! Tylko — czy warto was trudzić? Późno już. Poczekajcie, ja sama.
— Taka zmęczona? — z wyrzutem powiedziała matka i zakrzątnęła się koło samowaru. Sasza także weszła do kuchni, siadła na ławce i, założywszy ręce za głowę, mówiła:
— A jednak — więzienie osłabia. Przeklęta bezczynność! Nie ma nic bardziej męczącego. Wiesz, jak dużo potrzeba pracy i — siedzisz w klatce jak zwierzę...
— Kto nagrodzi was za to wszystko? — spytała matka.
I westchnąwszy odpowiedziała sama sobie:
— Nikt, prócz Boga! Ale wy pewnie także nie wierzycie w Boga?
— Nie! — krótko odpowiedziała dziewczyna potrząsnąwszy głową.
— A ja wam nie wierzę! — z nagłym podnieceniem odezwała się matka.
I szybko wycierając o fartuch zabrudzone węglem ręce, z głębokim przekonaniem ciągnęła dalej:
— Wy tylko nic nie wiecie o waszej wierze! Jakże można bez wiary w Boga żyć takim życiem?
W sieni ktoś głośno zatupał i zamruczał. Matka wzdrygnęła się, dziewczyna zerwała się i pośpiesznie zaszeptała:
— Nie otwierajcie! Jeżeli to — oni, żandarmi, nie znacie mnie!... Omyliłam się co do domu i zaszłam do was przypadkiem. Zemdlałam, rozebraliście mnie, znaleźliście te książeczki — rozumiecie?
— Kochanie moje — i po co? — z rozrzewnieniem zapytała matka.
— Poczekajcie! — przysłuchując się powiedziała Sasza. — Zdaje się, że to Jegor...
Był to rzeczywiście Jegor, mokry, ledwie dyszący ze zmęczenia.
— Aha! Samowarek! — zawołał — to najlepsza rzecz w życiu, mamusiu! Wy już tutaj, Saszeńka?
Napełniając maleńką kuchnię ochrypłymi dźwiękami, powoli ściągał z siebie ciężkie palto i bez przerwy mówił:
— Oto, mamusiu, nieprzyjemna dla władzy dziewica! Obrażona przez naczelnika więzienia, oświadczyła, że zamorzy się głodem, jeśli jej nie przeprosi i osiem dni nie jadła, z której to przyczyny omal nie wyciągnęła nóżek! Nieźle, co? O, jaki mam brzuszek!
Paplając i podtrzymując krótkimi rękami potworny, zwisający brzuch, przeszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi, ale i tam nie przestawał mówić.
— Czy naprawdę osiem dni nie jedliście? — ze zdziwieniem zapytała matka.
— To było potrzebne, żeby mnie przeprosił! — powiedziała dziewczyna. Ramiona jej drżały — wstrząsały nią zimne dreszcze.
Jej spokój i surowa stanowczość odezwały się w duszy matki czymś podobnym do wyrzutu.
— Więc to tak!... — pomyślała. I zapytała znowu:
— A gdybyście umarli?
— Cóż robić! — cicho powiedziała dziewczyna. — Przeprosił jednak. Człowiek nie powinien wybaczać obrazy!
— Taak... — powiedziała powoli matka. — A nasze kobiety obraża się całe życie...
— Wyładowałem! — oznajmił Jegor otwierając drzwi. — Samowarek gotowy? Pozwólcie, ja już go zaniosę...
Podniósł samowar i dźwigając go mówił:
— Mój własny ojczulek wypijał nie mniej niż dwadzieścia szklanek herbaty dziennie i dlatego przeżył na tym padole płaczu w zdrowiu i pomyślności siedemdziesiąt trzy lata. Ważył osiem pudów i był diakiem we wsi Woskresieńsku...
— Jesteście synem ojca Iwana? — wykrzyknęła matka.
— Tak jest! A wy skąd wiecie o tym?
— Przecież ja także z Woskresieńska!
— Swojaczka?! A czyja jesteście?
— Sąsiadów waszych! Sieregina.
— Kulawego Niła córka? Osobistość znana mi, jako że nieraz darł mnie za uszy...
Stali naprzeciw siebie i, zasypując się wzajemnie pytaniami, śmieli się. Saszeńka patrząc na nich z uśmiechem, zaczęła zaparzać herbatę. Brzęk naczyń przywołał matkę do rzeczywistości.
— Aj, wybaczcie, zagadałam się! Tak przyjemnie swojaka zobaczyć...
— To ja powinnam prosić o przebaczenie, że tak się tu rządzę! Ale już jedenasta godzina, a czeka mnie daleka droga...
— Dokąd idziecie? Do miasta? — ze zdziwieniem spytała matka.
— Tak.
— Co też wy! Ciemno, mokro — zmęczeni jesteście! Przenocujcie u mnie. Jegor Iwanowicz w kuchni się położy, a my obydwie tutaj.
— Nie. Muszę iść! — z prostotą powiedziała dziewczyna.
— Tak, swojaczko, trzeba żeby ta panienka znikła. Znają ją tutaj. A jeżeli jutro zobaczą ją na ulicy, to nie będzie dobrze! — oświadczył Jegor.
— Ale jakże ona? Sama pójdzie?
— Pójdzie! — powiedział Jegor uśmiechając się.
Dziewczyna nalała sobie herbaty, wzięła kawałek żytniego chleba, posoliła i zaczęła jeść, w zamyśleniu patrząc na matkę.
— Że też wy tak chodzicie, wy i Natasza? Ja bym za nic nie poszła — strach!
— Ależ i ona się boi! — zauważył Jegor. — Boicie się, Sasza?
— Oczywiście! — powiedziała dziewczyna.
Matka spojrzała na nią i na Jegora i cicho powiedziała:
— Jacyście wy... twardzi!
Wypiwszy herbatę Saszeńka w milczeniu ścisnęła rękę Jegora i poszła do kuchni, a matka, odprowadzając ją do drzwi, wyszła za nią. W kuchni Saszeńka powiedziała:
— Jak zobaczycie Pawła Michajłowicza — oddajcie mu ode mnie pozdrowienia. Bardzo was o to proszę!
A położywszy rękę na skoblu, nagle odwróciła się i cicho zapytała:
— Można was pocałować?
Matka w milczeniu objęła ją i gorąco pocałowała.
— Dziękuję! — cicho powiedziała dziewczyna i, kiwnąwszy głową, wyszła.
Wróciwszy do izby matka z niepokojem spojrzała w okno. W ciemnościach ciężko padały mokre płaty śniegu.
— Prozorowych pamiętacie? — zapytał Jegor.
Siedział, szeroko rozstawiwszy nogi, i głośno dmuchał w szklankę herbaty. Twarz miał spoconą, czerwoną, zadowoloną.
— Pamiętam, pamiętam! — w zamyśleniu powiedziała matka podchodząc bokiem do stołu. Usiadła i, patrząc na Jegora smutnymi oczyma, powoli, przeciągając, powiedziała:
— O jej! Saszeńka, jak ona tam dojdzie?
— Zmęczy się! — zgodził się Jegor. — Więzienie mocno ją nadszarpnęło. Dawniej dziewczyna była silniejsza. Prócz tego — delikatne wychowanie... Zdaje się, że już popsuła sobie płuca.
— Kto ona jest? — cicho zapytała matka.
— Córka obszarnika. Ojciec — jak sama mówi — łajdak. Czy wiecie, mamusiu, że oni chcą się pobrać?
— Kto?
— Ona i Paweł. Ale nie udaje się — on na wolności, ona w więzieniu i na odwrót!
— Nie wiedziałam o tym! — po chwili milczenia powiedziała matka. — Pawełek nic o sobie nie mówi...
Teraz zrobiło się jej jeszcze bardziej żal dziewczyny i, z mimowolną niechęcią spojrzawszy na gościa, powiedziała:
— Powinniście byli ją odprowadzić!...
— Nie wolno! — spokojnie odpowiedział Jegor. — Mam tu kupę spraw. Od samego rana, przez cały dzień będę musiał chodzić, chodzić, i jeszcze raz chodzić! Zajęcie niemiłe przy mojej zadyszce...
— Dobra z niej dziewczyna — niezdecydowanie powiedziała matka myśląc o tym, czego dowiedziała się od Jegora. Była dotknięta, że usłyszała o tym nie od syna, ale od obcego człowieka. Mocno zesznurowała usta i nisko opuściła brwi.
— Dobra! — kiwnął głową Jegor. — Widzę, że wam jej żal. Nie trzeba! Nie starczy wam serca, jeżeli zaczniecie żałować wszystkich nas, buntowników. Prawdę mówiąc, życie nas wszystkich nie jest lekkie. Niedawno wrócił z zesłania mój towarzysz. Kiedy jechał przez Niżnij — żona i dziecko oczekiwali go w Smoleńsku, a kiedy zjawił się w Smoleńsku, żona z dzieckiem była już w Moskiewskim więzieniu. Teraz z kolei żona jedzie na Syberię. Ja także miałem żonę, wspaniały był z niej człowiek. Pięć lat takiego życia wpędziło ją do grobu...
Jednym haustem wypił szklankę herbaty i opowiadał dalej. Wyliczał lata i miesiące więzienia i zesłania, opowiadał o różnych nieszczęściach, o biciu w więzieniach, o głodzie w Syberii. Matka patrzyła na niego, słuchała i dziwiła się, z jaką prostotą i spokojem mówił o tym życiu pełnym cierpienia, prześladowań, znęcania się nad ludźmi...
— Ale — pomówmy o sprawie!
Głos jego zmienił się, twarz nabrała powagi. Zaczął dopytywać się, jak myśli przenieść do fabryki książki. Matka podziwiała jego dokładną znajomość różnych drobiazgów. Skończywszy z tym, zaczęła znowu wspominać swoją rodzinną wieś. Jegor żartował, matka w zamyśleniu brodziła po swojej przeszłości, która wydała jej się podobna do bagna, usianego jednostajnymi kępami, porosłego cienką, trwożliwie drżącą osiką, niewysoką jodłą i zbłąkanymi między kępami białymi brzozami. Brzozy rosły powoli i, postawszy pięć lat na niepewnym, zgniłym gruncie, padały i gniły. Patrzyła na ten obraz i było jej czegoś nie do zniesienia żal. Stanęła przed nią postać młodej dziewczyny o wyrazistej, upartej twarzy. Szła teraz wśród mokrych płatów śniegu, samotna, zmęczona. A syn jej siedzi w więzieniu. Może nie śpi teraz i myśli... Ale myśli nie o niej, o matce — ma teraz człowieka bliższego mu niż ona. Jak skłębione chmury pełzły ku niej ciężkie myśli, kładły się brzermeniem na sercu...
— Zmęczyliście się, mamusiu. Pora już spać! — powiedział Jegor uśmiechając się.
Pożegnała się z nim i bokiem, ostrożnie wysunęła się do kuchni unosząc z sercu gryzące, gorzkie uczucie.
Rano, podczas herbaty, Jegor zapytał ją:
— A jeżeli was capną i zapytają, skąd wzięliście wszystkie te heretyckie książki, to co odpowiecie?
— Odpowiem im: nie wasza sprawa!
— Nie, z tym to oni się nie zgodzą! — sprzeciwił się Jegor. — Oni są głęboko przekonani, że to właśnie — ich sprawa, i będą dopytywać się gorliwie i długo!
— A ja nie powiem.
— A oni was — do więzienia!
— No to co? Dzięki Bogu, że choć na to się przydam! — powiedziała wzdychając. — Komu ja jestem potrzebna? Nikomu! A męczyć podobno nie będą...
— Hm! — powiedział Jegor i popatrzył na nią uważnie. — Torturować nie będą. Ale dobry człowiek powinien dbać o siebie...
— U was nie można się tego nauczyć! — powiedziała matka uśmiechając się.
Jegor milczał chwilę, przeszedł się po pokoju, zbliżył się do niej i powiedział:
— Ciężko wam, swojaczko! Czuję to — bardzo wam ciężko!
— Wszystkim ciężko! — powiedziała machnąwszy ręką. — Może tylko tym, którzy rozumieją, jest trochę lżej... Ale ja także trochę rozumiem, czego chcą dobrzy ludzie...
— A jeżeli rozumiecie, mamusiu, to znaczy, że wszystkim nam jesteście potrzebni, wszystkim! — poważnie powiedział Jegor.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się w milczeniu.
W południe matka spokojnie i sprawnie obłożyła sobie pierś książkami, zrobiła to tak zręcznie, że Jegor z zadowoleniem mlasnął językiem i oświadczył:
— Sehr gut! jak mówi dobry Niemiec, gdy wypije wiadro piwa. Was, mamusiu, nie zmieniła literatura: zostaliście dobrą, starszą kobietą, tęgą i wysokiego wzrostu. Niech bogowie błogosławią wasze poczynania!...
Po pół godzinie, zgięta pod ciężarem nosideł, spokojna i pewna siebie, stała u bramy fabryki. Dwóch stróży, podrażnionych kpinami robotników, brutalnie obmacywało wchodzących na podwórze kłócąc się z nimi. Z boku stał policjant i cienkonogi człowiek z czerwoną twarzą i bystrymi oczyma. Matka przesuwając nosidło z ramienia na ramię, śledziła go spode łba czując, że to szpicel.
Wysoki, kędzierzawy chłopak, w czapce zsuniętej do tyłu, krzyczał do stróży, którzy obszukiwali go:
— W głowie szukajcie, głupcy, a nie w kieszeni!
Jeden ze stróży odpowiedział:
— W twojej głowie niczego się nie znajdzie, oprócz wszy...
— Wszy iskać — to w sam raz dla was robota! Jazgarza[1] nie złapiecie!
Szpicel obrzucił go bystrym spojrzeniem i splunął.
— Przepuścilibyście mnie! — prosiła matka. — Widzicie przecie, że człowiek ciężar dźwiga, plecy mi pękają!
— Idź już! Idź! — ze złością krzyknął stróż. — Także mędrkuje...
Matka podeszła do swego miejsca, postawiła gary na ziemię i, ocierając pot z twarzy, obejrzała się.
Prawie natychmiast podeszli do niej ślusarze, bracia Gusiewowie, i starszy z nich, Wasyli chmurząc brwi, zapytał głośno:
— Pierogi są?
— Jutro przyniosę! — odpowiedziała.
Było to umówione hasło. Twarze braci rozjaśniły się, a Iwan nie wytrzymał i wykrzyknął:
— Ach ty, mateńko droga!
Wasyli przykucnął zaglądając do garów i jednocześnie za jego pazuchą znalazła się paczka odezw.
— Iwan — mówił głośno — nie pójdziemy do domu, zjemy u niej obiad — i szybko wsuwając broszury za cholewy butów dodał — trzeba dać zarobić nowej handlarce...
— Trzeba! — powiedział Iwan i zaśmiał się.
Matka oglądając się ostrożnie, wykrzykiwała:
— Kapuśniak! Kluski gorące!
I niespostrzeżenie wyjmując broszury, paczka za paczką, wsuwała je braciom. A za każdym razem, gdy znikały z jej rąk, zapalała się przed nią żółtą plamą, niby ogień zapałki w ciemnym pokoju — twarz oficera żandarmów. I ze złośliwą satysfakcją mówiła mu:
— Masz, to dla ciebie, wasza wielmożność!
I podając następną paczkę dodawała z zadowoleniem:
— Na!...
Podchodzili robotnicy z garnuszkami w rękach. Gdy zbliżali się, Iwan Gusiew zaczynał się głośno śmiać i Własowa spokojnie przerywała wydawanie odezw, rozlewając kapuśniak i kluski, a Gusiewowie żartowali z niej:
— Zręcznie się zwija Niłowna.
— Bieda uczy myszy łowić! — ponuro zauważył jakiś palacz. — Żywiciela jej zabrali! Dranie! — Daj no za trzy kopiejki klusek. I nie trap się, matko! Dasz sobie radę!
— Dziękuję za dobre słowo! — uśmiechnęła się do niego.
— Dobre słowo niedrogo mnie kosztuje... — mruknął odchodząc na bok.
Własowa wykrzykiwała:
— Gorący kapuśniak, kluski, polewka...
I myślała, jak opowie synowi o swoim pierwszym doświadczeniu, a przed nią wciąż stała żółta twarz oficera, zdziwiona i zła. Czarne wąsiki poruszały się w zakłopotaniu, spod górnej, w rozdrażnieniu wzniesionej wargi, błyskała biała kość mocno zaciśniętych zębów. W piersi jej radość śpiewała jak ptak, brwi przebiegle unosiły się i opuszczały, i zręcznie spełniając swoje zadanie dogadywała w myśli:
— A oto — jeszcze! Na!