Miłosna pieśń (Čapek)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miłosna pieśń |
Podtytuł | Lida II |
Pochodzenie | Boża męka |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stanisław Alberti |
Tytuł orygin. | Milostná píseň |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Nie było to więc nowe życie; jakoś bez słów, w milczącem i bacznem usiłowaniu zgodzili się żyć tak, jakby się nigdy nic nie wydarzyło.
Od tej chwili, w której powracająca do domu Lida odpowiedziała na pierwsze pytania matki rozdzierającym serce płaczem i po całej nocy scen i wyrzutów nie dała sobie wyrwać jednego słowa wyznań — nie padła już najmniejsza aluzja do tego, co się stało.
Łukiem oględności omijali wszystko, coby przypomnieć mogło to przykre zdarzenie; ale właśnie w tem kołowaniu doskonale wyczuwali, że fakt ten jest obecny, chociaż się o nim nie mówi.
Od pierwszego „dzień dobry“, aż do ostatniego ucałowania ręki matki przed spaniem, płynęły dni zasłonięte, jednostajne i takie ciche, że pod powierzchnią tej ciszy czuli smutek głębiny milczenia.
Wszystko było inne, zupełnie inne; gdy mówili do Lidy „dzień dobry“, brzmiało to prawie tak nieśmiało, jak krok wstecz; gdy wieczorem Lida schylała się do matczynej ręki, odbywało się to zawsze z oznakami takiej pokory, nędzy i poczucia winy, że matka niezdecydowanie uchylała ręki ruchem, który był równie bolesnym tak dla niej, jak i dla córki.
Wszystko zatraciło dawną oczywistość; a przecie bali się zadrasnąć czemkolwiek swoich gorących pragnień: niech wszystko będzie znowu tak, jak przedtem bywało.
Wydawało się im, że każda zewnętrzna zmiana przypomniałaby straszną i surową datę ucieczki Lidy. Starali się więc żyć jak dawniej; każde z nich połykało w osobności tę rozpaczliwą przemianę wszystkiego.
Lida na każdym kroku poniżała siebie. Bez słowa zerwała wszystkie swoje poprzednie stosunki, nie opuszczała domu i nie schodziła z oczu matki. Listy swoje oddawała matce, a gdy je otrzymywała z powrotem nieotwarte, odkładała je — nie czytając.
A jednak doszły dwa, które ją wzruszyły.
Zdawało się, że milcząc, dziękuje matce i bratu za ich dyskrecję, za każde słowo, które do niej powiedzieli, za jakąś drobną pracę, którą jej powierzyli; przyjmowała to wszystko z pokorą i poniżeniem, ba! bezbronnie, jakby to były ustawiczne łaski, których nie jest godna i które ją dręczą.
Wkońcu matka i brat nie potrafili już robić niczego bez ukrytej myśli, że może to Lidę choć trochę zajmie i rozerwie.
Mówili do niej spojrzeniem utajonej miłości i trwogi, ustawicznie na niej opartem; a gdy widzieli tylko zgnębioną i upokorzoną wdzięczność na jej ślicznej, bladej twarzy, wtedy podwójnie dotknięci, obmyślali nowe sposoby ostrożności i prześcigali się w okazywaniu Lidzie względów, które niestety sprawiały jej cierpienie.
W takim właśnie stanie psychicznym zastał ją Holub, gdy przypomniawszy sobie prośbę młodego Martinca wpadł do nich na wizytę.
Martinec i jego matka przywitali go z wyraźną ulgą; był jedynym, który wiedział o wszystkiem, może więc nastąpić między nimi ciche i tajne porozumienie, może Holub wejść w całe to pajęcze przędziwo przezornych względów wobec Lidy, w którem sami żyli.
Zastał więc tych troje ludzi, którzy w zbytniej miłości, aż upokarzali się wobec siebie i stał się świadkiem, jak matka i brat prawie że na kolanach składają ofiarę ze wszystkiego pięknej dziewczynie, która cierpi i leży przed nimi w prochu nieukojonego poniżenia.
Wtedy pomyślał sobie o tym łajdaku i odwrócił się szybko w stronę Lidy. W rozmowie i zachowaniu starała się zachować względny spokój; był wkońcu dla niej człowiekiem, który nic o niczem nie wie.
Dobrze, że nikogo nie przyjmują, nikogo! — pomyślał Holub, zobaczywszy uradowane twarze młodego Martinca i matki — i ślepy zobaczyłby, co się tu dzieje.
Odszedł spiesznie i z zadowoleniem; cała sprawa Lidy wydała się mu dziwnie obca.
Ale za dwa dni dostał od Martinca nowe i nalegające wezwanie. Uważali już widocznie za jego powinność, aby i nadal uczestniczył we wszystkiem, co dotyczy Lidy. Wzruszył ramionami i poddał się.
Szybko spostrzegł, że rana jest głębsza, aniżeli się mu to pierwotnie zdawało. Proces zbliżenia się do tej małej rodziny nie przychodził mu tak łatwo. Sam nie był zdolny do pokory i dusił się w tej atmosferze, w której oddychało się tylko troskliwością o Lidę. Wydawał się między nimi jakiś hałaśliwy i pospolity; tyle ofiary z siebie, tyle niemyślenia o sobie leżało we wszystkiem, co tu mówiono, tak każda drobnostka była tu przesycona uwagą, miłością i względami na Lidę, że jego słowa wydawały się mu tak rażące, jak ślady zimnego błota w sypialni chorego, jak głośna rozmowa w pokoju, w którym się szepta, jak coś grubjańskiego i niepoświęconego. W takich chwilach męczył się w swym kącie, wstydząc się za atmosferę zewnętrznego świata, którą ze sobą wnosił.
Lida siedziała skulona na kanapie, bez ruchu, nic nie mówiąc, biernie wrażliwa na wszystko, co się zdarzyć mogło; już nie taiła zbytnio swej zgryzoty, drżącej na spieczonych wargach i w kryjących się przed spojrzeniami oczach — zadowolona, że może przynajmniej milczeć. Holub pojmował powoli: nie jest to tylko ból, jest to indolencja.
Lida poniża się; jest to dla niej nie wiem jaką rozkoszą, nie wiem jakiem zadośćuczynieniem, gdy się tak w swem poniżeniu pogrąża jak najgłębiej, gdy się tak wkopuje strasznie w swoją hańbę i nie okazuje ani odrobiny woli, aby się z niej wyrwać i wszystko pozostawić wkońcu za sobą.
Nie pokusi się nawet o to, aby sobie sama przebaczyła; a może to jest trwanie w grzechu.
Lida jest bierna, bierna bez względu na wszystko; już się niczego nie skryje, już się niczego nie zasłoni cudnym ruchem wewnętrznym, cudnem zamknięciem oczu nad sobą samą; zbyt nago, prawie brutalnie, prawie bezwstydnie widzi swoją hańbę i swój upadek, nie ma już nawet śmiałości, aby to zakryć usprawiedliwieniem.
A może znajduje rozkosz i zadośćuczynienie w tem, aby widzieć swój grzech najbardziej męczącym, jak tylko można.
Gdyby jakiś demon powiedział, co Lida myśli, doznanie to byłoby tak dzikie, tak nielitościwe i tak niewybaczające, że może ty sam wzdrygnąłbyś się. A gdyby nawet było jakieś słowo, które wszystko oczyszcza, Lida połknęłaby je i jeszcze chętniej wzięła na siebie wszystkie upokorzenia, na które może nawet nie zasługuje. A jeśli milczy, to czyni to dlatego, że milczenie jest w takich sprawach czemś niskiem.
Ale gdy znowu Holub zobaczył Lidę śliczną i cichą i tak piękną, że — zdawaćby się mogło — wszystkie rozkosze świata pożądliwie na nią czekają, wtedy nie mógł już zrozumieć, jakie pragnienie czy też namiętność, jaka pobudka woli gna ją w ohydny i poniżający ból takiej samoudręki.
Lida jest opętana — myślał sobie Holub — opętał ją demon bierności. Nie oddaje się bólowi z własnej woli, to ból i hańba trzymają ją tem, co mają w sobie ujarzmiającego i podbijającego.
Do każdej radości potrzebna jest wielka doza własnej, wewnętrznej żywości; z twych własnych podniet rodzi się twoja radość, cierpienie jednak nie żąda niczego więcej, tylko tego, abyś się mu poddał.
Może to Lidzie daje złudne zadowolenie; czuje, że ją coś ponosi, oprzędza, coś nią owłada; wystarczy tylko poddać się, nic więcej, nic więcej, tylko to.
Zaprawdę, w największej głębi każdej klęski jest coś groźnego i słodkiego: ogłuszenie, które cię pozbawi woli.
Wtedy nasunęło się Holubowi na myśl niespodziewane i przykre przypuszczenie. Może nawet grzech Lidy wypływał z tych samych uczuć, któremi się ona dzisiaj ukaja.
Natrętnie wracało wyobrażenie mężczyzny, który uwiódł Lidę. Przedstawiał sobie typ poniekąd awanturniczy, bezczelny i bezwstydny, przedsiębiorczy bez męstwa, agresywny i cyniczny, grubjański i banalny w uwodzeniu; wyobrażał sobie kogokolwiek z tych setek i setek mężczyzn zepsutych, niekrępujących się, zarozumiałych, przyzwyczajonych do postępowania raczej bez ceremonji, aniżeli po warjacku i osiągających wszystko przy pomocy jednego środka: wykorzystania sposobności.
Wyobrażał sobie, jak Lida, zetknąwszy się z tym człowiekiem, była raczej ogłuszona, aniżeli oczarowana jego zimną i zdecydowaną wolą, która wolna od skrupułów postępowała z nią, jak z jakąkolwiek dziewczyną; wyobrażał sobie, jak zdolna oprzeć się każdemu delikatniejszemu usiłowaniu, oszołomiona ślepo uległa skoncentrowanemu naciskowi, bez radości zgadzając się na wolę prymitywniejszą i bardziej jasną, niż jej wola.
Tak przykro i ciężko zarysowywała się przed nim przygoda Lidy; widział Lidę posłuszną demonowi, słabo się broniącą zgubioną, podległą, wgniecioną w bierność; widział ją, jak bez celu włóczy się po ulicach, prześladowana przez jakiegoś mężczyznę, którego słowa popychają ją jak gwałtowne ręce; wkońcu widział ją, jak upada biernie, bezbronnie, bez rozkoszy i żądzy, nieomal dlatego tylko, aby się wreszcie wszystko odbyło.
W chwili, gdy tak myślał, podniósł na skuloną Lidę spojrzenie pełne grozy i zarzutów. Wyczuwał w niej coś ciemnego, coś bezwzględnie cielesnego: leniwą i bezsilną materję, przez którą nie przewiało do wnętrza żadne tchnienie boże; spoglądał zasmucony na jej piękność, która mimo wszystko nadawała jej czarowne i niepokalane uduchowienie.
Tak płynęły tygodnie i Holub nie mógł dostrzec żadnej innej zmiany, prócz pewnego stępienia i nieomal znudzenia w stosunkach tej małej rodziny.
Nie mogli się już wyzbyć tego, gdyż i ból wkońcu mechanizuje się i zamienia się w nudę.
Widywali go zwykle późno popołudniu, gdy już zapadł zmierzch. Przychodził, wydychując chłód ulicy, żywy i zakłopotany, a także trochę zadowolony, gdyż niema nic bardziej bezpretensjonalnego jak chwile, spędzane w rodzinie.
Czasami nie zapalali nawet światła. W opieszałości i cieple takich wieczorów Holub czuł silny i bliski oddech kobiety.
W jeden taki wieczór zeszła rozmowa na wspomnienia z dzieciństwa; Holub opowiadał o swych latach chłopięcych, o młynie, w którym się narodził, o jazie, pod którym się topił. Wtem stało się coś, czego się nikt nie spodziewał. W ciemności odezwał się cichy i smutny, przytłumiony i śliczny alt Lidy. Zaczęła rozwodzić się o najdawniejszych wspomnieniach swego dzieciństwa, o pierwszej spowiedzi, o wsi, o sukienkach, o tem jak raz zabłądziła w lesie, o setkach bardzo dalekich i bardzo drobnych przygód; pamiętała tyle tych rzeczy, jakby już po stokroć razy chciała o tem mówić i z żalu nie znalazła dotąd sposobnej chwili, w której by to wypowiedzieć mogła.
Oczarowani słuchali jej głosu; drobnych, niebolesnych spraw, o których mówiła; w ten wieczór o mało co pani nie zapomniała zaświecić, a gdy wkońcu zapaliła lampę — Lida nie zmieniła już swojej swobodnej pozycji i dalej siedziała z nogami założonemi pod siebie; nic już nie mogło złamać uroku serdeczności.
Ale potem znowu nadeszły przytłaczające wieczory, w których Lida ożywiała się tylko chwilami; Holub zwrócił uwagę na to, że działo się to wtedy, gdy rozmowa zeszła na dzieciństwo, na sny i przeczucia, na zabobony, na stosunek ludzi do zwierząt, na sprawy zupełnie mimowolne i zupełnie wewnętrzne; wtedy Lida zapominała o wszystkiem, przytomniała i weseliła się, a Holub z podziwem myślał o tem jak tajemne, subtelne i pożądane są te na pozór nikłe pobudki, które wzniecają w niej życie.
Holub, podobnie jak wielu zawiedzionych ludzi, odnosił się do życia podejrzliwie; nie bardzo dowierzał ludziom i ich pobudkom, nie przekonywały go patetyczne stronice życia, gdyż wietrzył w nich zawsze podstęp i histerję wielkich gestów. Całą swoją miłość rozlał na małoważne sprawy ludzkie. Zawsze gotowy sprzeczać się z czemś pretensjonalnem i nieszczerem, tracił odwagę przed wszystkiem, w czem wyczuwał ślepy, chwiejny i nierozważny żywot wnętrza, który jest zwykle w połowie słabością a w połowie manją; prawując się z każdą prawdą skłaniał się ku wszystkiemu, co zadźwięczało bezpośrednim głosem duszy. Tak i teraz z osobliwym urokiem słuchał Lidy; choć może nawet z początku mówiła raczej dla siebie. Było to przecież zwierzenie i Holub był pierwszy, który domyślił się znaku wyzwolenia: potrzeby mówienia o sobie.
Była to jednak duchowa przemiana: wątła jak rekonwalescencja, niezdecydowana i tajona, ale chciwa, pełna smutku i tęsknoty. Czasami badawcze spojrzenie chorej, któraby znowu podobać się chciała; to znowu spojrzenie z pod przymrużonych powiek, spojrzenie kotki, która chce być pogłaskana, albo spojrzenie chorego dziecięcia, proszące o coś nieznanego; oczy wparte w niego, albo uciekające słodkie, ospałe, rozpalone; ręce, które bawią się na kolanach, jakby drobiły coś nieuchwytnego; to znowu ręce, które odpoczywają; wszystko to: niepokój, zmysłowość, brak odwagi wzbudzało u Holuba drażniącą sympatję. W Lidzie budziła się jakaś odrobina życia; było to jakby jakieś cząstkowe bezduszne życie różnych osób. Przeżywała wiele i bez związku. Ogarnęła ją jakaś dziwna żądza, aby przed kimś odkryć swoją duszę. Użyła do tego celu Holuba, aby niejako sylabizował jej wewnętrzne życie. Ustawicznie domagała się, aby jej przepowiadał z gwiazd; szukała prawdopodobnie swej własnej duszy i chciała się o niej czegoś przenikliwego i osobliwego dowiedzieć; każdy sąd Holuba wydawał się Lidzie odczuciem jej duszy.
Pogrążała się w czytanie romansów i odnajdywała wszędzie siebie; toczyła z nim spory o każdą bohaterkę, każdą starała się usprawiedliwić i wogóle domagała się jakichś niezmiernie wielkich praw życiowych. Holub obawiał się, że niespodziewanie wyspowiada się przed nim ze swojej winy, ale Lida nie napomknęła o tem nigdy, tak jakby tego nie było. Główną i osobliwą wagę przykładała do tego, aby nabrał o niej jakiegoś niezwykłego i romantycznego wyobrażenia.
Holub nie mógł sobie wytłumaczyć dlaczego Lida niektóre kwestje swego życia wyjawia mu aż tak nad podziw ściśle i poufale w chwilach samotności, zbliska wpiwszy w niego czarowne, błyszczące oczy, oparta o niego ramieniem, pochylona w jego stronę tak, że mógł pić jej oddech. Oczarowany i słaby, chociaż czuł niemoralność takiej rekonwalescencji — jednak nie potrafił się bronić przed rozkoszą, jaką znajdywali w tych drażniących zetknięciach.
Ale gdy znów zastawał Lidę taką bliską i wzruszoną, z jednem tylko zapytaniem w spojrzeniu: „co się ma ze mną stać?“ — wtedy zapominał o niemoralności i o wszystkiem innem i poddawał się chwili szczęśliwej, albo męczącej, wewnętrznie syty, czy to, gdy zabierał z sobą dotknięcie jej włosów, czy wilgotny zapach jej oddechu, który owiewał mu twarz.
Niktby się nie zdziwił, widząc ich tak zaprzyjaźnionych; ale dlaczego zmieniali swoją postawę, gdy wchodziła matka?
Holub podchwycił w oczach starej pani podejrzliwy niepokój, spojrzenie mądre i troskliwe: „jak może pan, który o tem wie?“ Natychmiast zawstydził się i opamiętał: Jestem niemoralny, nadużyłem ich zaufania, nadużyłem i tego, że Lida, podcięty kwiat znowu szuka oparcia na kimkolwiek, szuka bezcelowo, mimowoli, na ślepo.
Z przykrem brzemieniem wstydu wlókł się Holub do domu, zdecydowany na to, że już nigdy do Martinców nie wróci. Przez trzy tygodnie nie poszedł na wizytę; wkońcu przybiegł do niego młody Martinec i z całą swoją naiwną gorliwością zaciągnął go do domu, radośnie jak pożądaną zdobycz.
Matka przywitała go pojednawczem spojrzeniem — — —
Lida była smutna i milcząca. Nie, nie była smutna, lecz powabna jak nigdy i patrzyła na niego skrycie — a jednak — ach! była przesmutna i opieszała, była nie wiadomo jaka, ale nigdy nie wydawała się mu piękniejsza i bardziej zagadkowa.
I Holub był smutny bezmiernie i nie wiedział o czem mówić, a wszystko co mówili inni wydawało się mu obce i obojętne; unikał prawie zupełnie rozmowy z Lidą i odszedł nie podawszy jej ręki.
Po raz drugi zaciągnął go młody Martinec mówiąc, że im brakuje go w domu bardzo.
Wtedy spędził z Lidą kilka chwil sam na sam, nie przysiadł się jednak blisko, choć odczuł to boleśnie jak wyrzeczenie się.
Lida wydawała się mu cicha i zrównoważona, a w zachowaniu jej nie dostrzegł nic drażniącego jak nieraz w poprzednich dniach; była bezwiednie harmonijna, naturalna i czysta, że aż cierpiał z podziwu.
I znów zaczął przychodzić bardziej regularnie; nic, zupełnie nic się nie działo, a przecie matka pełna była troski i zaledwie odważyła się podnieść oczy. Lida oddychała życiem głębi, silnie i szczerze; w zamyśleniu, w chwilach samotności uczuwała nagle, że chciałaby coś rzec; a Holub sam — — —
Gdy raz odchodził, odprowadziła go Lida do przedpokoju i na progu powiedziała mu spiesznie i pocichu:
— Proszę przyjść jutro.
Tej nocy przyszedł Holub do domu skrycie szczęśliwy i wkrótce usnął; ale za chwilę przebudził się i zaczął rozmyślać.
Cała historja Lidy przemknęła mu przez głowę tak jak się od pierwszej chwili rozwijała. Znowu analizował swoją kalkulację poszukiwania, która wydała się mu teraz głupia, ale mimo to niewywrotna; znowu narzucał się mu fakt upadku Lidy w całem swem biernem ubóstwie i sromocie; znowu rozpamiętywał jej poniżenie i duchową przemianę.
Ogarniał go coraz większy niesmak, ale nie z powodu Lidy; niesmak ten spowodowany był samym faktem i rzeczywistością. Niema kogo sądzić. Niema co odpuścić. Ale właśnie, gdy się nie sądzi, nie potępia, czy też nie odpuszcza — wszystko wydaje się daleko gorsze i przykrzejsze.
Niepokój wygnał go z łóżka. Dlaczego, dlaczego w istocie nie sądziłem jej? Dlaczego nie było we mnie ani gniewu, ani litości?
Było mu tak, jakby się teraz upomniał o coś bezzwrotnego. Ale pocóż właściwie sądzić — zrodziła się w nim przekorna myśl.
Oczyściłbyś ją bowiem sądem, — zadźwięczało w nim niespodziewanie; potępienie i odpuszczenie się okupem za czyn. Jeżeli niema grzechu w jej upadku — niema w nim i treści; jest bezcelowy, nie dający się już naprawić, gorszy niż wina. Nic, nic, nic, nie zdoła już zmyć faktu.
Było mu coraz ciężej. Przechadzał się po pokoju i przymuszał się, aby powrócić w stan tego skrytego szczęścia, w którym usnął; myślał o Lidzie, o jej wlepionem w niego spojrzeniu, o jej ślicznych rękach.
Wtedy rozdzwonił się w nim ściszony, przytłumiony głos Lidy:
— Pan jeden może mi dopomóc. Ach, co zrobiłam! Uciekłam z domu i żyłam trzy dni z ohydnym człowiekiem. Niech mi pan dopomoże.
A potem zapłacze przesłodko:
— Nie mogę już tak kłamliwie żyć!
Holub stanął niby porażony, odwracając się w stronę kanapy, jakby ona tam siedziała.
— Nie, Lido, — myślał porywczo i żarliwie — nie, nie, pani nie jest winna, poco wogóle siebie winić? Proszę nie mówić już o tem, sprawa ta nie obciąża pani. Musiało się to oczywiście stać — ale niech się pani nie pyta dlaczego, to zbyteczne wiedzieć. Niech się pani już nie martwi, nie męczy, to do niczego nie prowadzi, nic tam pani nie zdziała. Pani jest piękna panno Lido i bardziej godna miłości, aniżeli ktokolwiek.
Ale Lida pada na kolana — czyż oszalała? — i łka:
„Niech mnie pan sądzi, czy podła jestem?“
Wtedy on sam rzuca się na kolana:
„Jakżeż ja panią sądzić mogę, panno Lido? Proszę przecież rozważyć, że kocham panią! Czy to nie więcej, niż gdybym panią sądził? Choćbym sądził dobrotliwie jak Bóg, czy też pobłażliwie jak djabeł? Nigdy nie sądziłem pani.“
Znowu zaczął Holub przechadzać się po pokoju.
Jakież to myśli przychodzą mi do głowy, — złościł się. — Nigdy się to nie stanie, nigdy się Lida nie zdobędzie na to, nie jest taka... zbyt moralna. Niech raczej milczy i zapomni, przynajmniej niech ona zapomni.
Holub położył się bardziej jeszcze niespokojny niż przedtem i tęsknił w bezsenności.
Gdy następnego dnia stał już przed domem, do którego wchodził tylokrotnie zabrakło mu na chwilę odwagi.
Lida zapraszała mnie tak znacząco; co się stanie? Jak się mam zachować?
Nie mogąc się zdecydować palił papierosa i przechadzał się po chodniku.
Wtem wyszła z domu pani Martincowa, prowadzona przez syna. Z bijącem sercem skrył się Holub w sąsiednim domu.
Lida jest więc sama. Jedynie na to nie był przygotowany.
Holub skradał się po schodach, czując zimny dreszcz i bicie serca. Wyczuł jakąś niezwykłą ciszę w domu. Stał trzymając rękę na guziku dzwonka i mimo, że nie zadzwonił zdawało się mu, że słyszy przeciągły i rzeźki dźwięk. Czy przyjdzie otworzyć służąca czy też sama Lida. Drętwiejąc w oczekiwaniu przyłożył ucho do drzwi: nic, cicho, zupełnie cicho, ani brzękania w kuchni, ani odgłosu kroków po posadzce; nikogo tam niema. Lida jest sama. Być tak zupełnie sam na sam z Lidą. Jak strasznie cicho! Ogarnięty śmiertelną paniką oparł się Holub o poręcz.
Może Lida nie spodziewała się, że zostanie sama w domu, — rozbłysła mu nagle myśl — nie zapraszałaby mnie, gdyby była wiedziała o tem! Ale jeżeli wiedziała o tem, to czegóż chce? Co się stanie? Co uczynić? Co powiem jej, gdy mi otworzy? Ach, nic się przecież nie stanie, muszę się opanować. Niech się wkońcu dzieje co chce! Gdyby tylko nie wzgląd na starą matkę.
Poco te skrupuły? — odezwał się w nim brutalny głos — tak! gdybym był pierwszy...
Holub przeraził się. Ale co będzie jeżeli ktoś zobaczy, że stąd wychodzę? Co się stanie z Lidą? Wtedy zamajaczyły w jego wyobraźni migotliwe oczy i silne, spokojne ramiona, ramiona, w których bliskości ogarniało go bezmierne omdlenie. Ach, móc tak pocałować drzwi i potem uciec, jak zakochany chłopiec!
Cóż tam tak cicho? Nadsłuchiwał lękliwie. Co się stanie? Gorączka paliła mu usta. Starał się o tem wszystkiem nie myśleć; tylko serce biło mu ze strachu i zmieszania.
Zbyt cicho. Może i Lidy niema w domu? — poczuł równocześnie ulgę i żal. Ogarnęło go ślepe i jedyne pragnienie: muszę się przekonać, czy jest w domu.
Już miał zadzwonić, gdy w tem na piętrze, wyżej, trzasnęły drzwi; ktoś schodził po schodach.
Jeżeli mnie tu zobaczy, — przeraził się Holub i zaczął uciekać jak złodziej.
Gdy znalazł się na dworze, było mu tak, jakby nagle wszystko runęło.
Szedł do domu z uczuciem bezbrzeżnego smutku, zdawało się mu, że coś stracił.
Tak jest lepiej, — tłómaczył sobie — jakżeż bym mógł tak postępować ja — który wiem o wszystkiem! jakbym mógł.. wykorzystywać sposobność! Musiałbym być albo zbytnio zakochany, albo niemoralny.
Tak jest lepiej, — przymuszał się, aby uspokoić sumienie.
Ale zaledwie wrócił do domu, ogarnęła go rozpaczliwa żałość. Może Lida dotąd czeka zawiedziona i poniżona — może niczego nie miała na myśli? Cóż stałoby się, gdybym się wrócił? Czy wogóle byłoby w tem coś złego? Była taka nieszczęśliwa! Czy byłoby w tem coś złego, gdyby wszystko spełniło się... w myśl jej życzeń... Taka jest piękna! Któżby ją śmiał sądzić?
Ze ściśniętem gardłem stał Holub przy oknie. Jeszcze jest czas. Mogę się wrócić.
Ale upływają minuty za minutą, ucieka szczęście, ginie największe szczęście życia. Teraz, teraz już może zapóźno. Koniec nadziei.
Wtem zabrzmiał krótki, urywany dźwięk dzwonka.
Holub przeraził się. Pobiegł otworzyć.
Była to Lida.
— To pani, panno Lido, — mówił zmieszany — nie wiedziałem — — — Chciałem właśnie iść do pani.
— Tak, — mówiła Lida również zmieszana — musiałam z panem pomówić. Czekałam na pana, a gdy pan nie nadchodził — — — Ale nie mogę przecież stać tu na korytarzu.
Holub cofnął się z progu i Lida weszła. Chłodno i powabnie zapachniała świeżem powietrzem i perfumą.
Teraz stoi tu, na środku pokoju i nie wie, co począć, ma woalkę na twarzy (nigdy nie widział jej z woalką) i wielkie krople deszczu na futerku; napróżno usiłuje zerwać z rąk ciasne rękawiczki.
Jak tu wszystko w pokoju wygląda? — myślał Holub z trwogą — Boże! coby tu zakryć, coby tu w mgnieniu oka uporządkować? Wszystkie te dobrze znane rzeczy, książki, pióra, papiery, popiół... Bezradnie wodził oczami po pokoju. Gdzie schowam to wszystko?
— Pani zmokła? — odezwał się boleśnie.
Lida położyła rękawiczki i podniosła na niego ciemne, gorejące oczy. Twarz jej osłonięta woalką była blada i zmęczona.
— Musiałam z panem pomówić. Nie mogę, niech pan słucha, nie mogę już tak żyć.
Boże na niebie! — przeląkł się Holub, więc przecie.
— Co się z panią dzieje? Panno Lido, jak pani wygląda?
Lida usiadła ospale na kanapie.
— Nie mogę, — powtarzała — niech się pan nie gniewa, że przyszłam, — zapłakała nagle — Jest mi tak ciężko. Co sobie pan o mnie pomyśli? Dlaczego pana nie znałam dawniej?
— Proszę tak nie mówić panno Lido!
— Chciałam panu wytłómaczyć wszystko; ale jak mogę, Boże! jak mogę! Przecież sama nie wiem i nie wiem. Tyle rozmyślałam nad tem, jakby to panu powiedzieć! Pan powinien o mnie wiedzieć wszystko, pan, pan powinien, — mówiła jak w obłędzie — nie, niech mi pan nie odbiera tej odwagi; na kolanach powinnam to powiedzieć! Już nie chcę być taka podła, aby milczeć przed panem!
— Niech się pani uspokoi, — bronił się z rozpaczą Holub.
Lida pohamowała się jakoś, wlepiwszy wzrok w podłogę. Nagle podniosła na niego oczy, patrząc prosto i szczerze.
— Było to, zanim pan do nas przychodzić zaczął, — mówiła wolno. — Uciekłam z pewnym człowiekiem. Dopiero po trzech dniach przyjechał po mnie brat.
Holub osłupiał. Słuchanie tych zdań było przecież dla niego wielkiem cierpieniem.
— Dlaczego — Boże — dlaczego, — wyszeptał bez akcentu zapytania.
Z oczu Lidy poczęły płynąć łzy.
— Nie wiem. Mogę powiedzieć panu jego nazwisko. Nie wiem, jak się to stało; nie była to miłość, nie, miłość nie. Ale wtedy był taki czas, że to ogarnęło mnie jak choroba; wogóle nęciło mnie to, aby gdzieś odejść i zrobić nie wiem co; nie chciałam tego, ale tylko tak o tem myślałam. Spotkał mnie w tedy na ulicy, zaczął za mną gonić i zapraszać do siebie. Nie wiem, dlaczego się na to odważył; ale dla mnie było to straszne, nie miałam pojęcia o czemś podobnem. Tak bez ogródek i tak po prostu chciał mnie. Potem czyhał na mnie wszędzie, dzień po dniu, wciąż i wciąż, ściskał mi ramiona i patrzył w oczy; gdzie się tylko ruszyłam szedł za mną; odgrażał się. Raz pogniewał się na mnie i nie przyszedł już więcej; a ja w tedy napisałam do niego. Nie wiem już, nie wiem, nie wiem dlaczego to zrobiłam.
Holub zacisnął zęby. Nurtowały w nim gorycz i zmartwienie.
— Wtedy zażądał, abym przychodziła do niego, — mówiła Lida dalej cicho i smutno. — Ale przychodzić przecież nie można było, nie można, niech pan zrozumie. Jeśli już, to tylko na wieki wieków — — aby się zamknęło nad głową jak woda. Abym już nikogo nie widziała — mamusi — nikogo. „Ucieknij ze mną“ — mówiłam mu — „a potem mnie zabij“. Przyszedł więc raz i powiedział: „Pojedziemy. Powiedz, dokąd chcesz?“ Poszłam z nim do jego mieszkania, z którego zabrał walizkę i rewolwer i pojechaliśmy. Już... pierwszej nocy, gdy spał — przebudziłam go i powiedziałam mu: „Teraz mnie zastrzel“. Ale on wyśmiał mnie i znowu, znowu — — — Prosiłam go potem powtórnie: „Zastrzel mnie, proszę ciebie“. Wtedy wziął naboje i wyrzucił je przez okno do ogrodu. „Śpij“, — odezwał się tylko, a ja myślałam, że to już jest na zawsze koniec. Ale za dwa dni odszukał nas brat i odwiózł mnie do domu — — — Czyż człowiek może się potem tak zupełnie zmienić?
— Jak zmienić?
— Jak zmienić! Boże! żeby to było nowe życie! Czy może się człowiek zmienić o własnej mocy?
— N — n — niech się pani nie martwi panno Lido! — odezwał się Holub porywczo.
— Cóż mam więc robić? — zapłakała Lida głośniej — przecie już nie mogę tak żyć! Gdy pan do nas przychodził, to było tak — tak — — straszne dla mnie. Możeby wszystko znowu skończyło się tak, jak z nim mogło się to stać; albo inaczej, w inny sposób. Potrafię być lepsza — Lida gryzła w rozpaczy palce do krwi — niech mi pan wierzy, niech mi pan wierzy, że tak. Gdybym pana nie była poznała, może nie potrafiłabym tego; ale teraz — — teraz — —
— Panno Lido, — przerwał jej Holub chrypliwym głosem.
— Nie, nie, niech mnie pan pozostawi w spokoju, — płakała Lida — wiem, że mnie pan teraz porzuci, z pewnością to wiem, z pewnością. — — A i tę ofiarę ponieść muszę za moją winę; nawet gdybym już pana nigdy nie miała zobaczyć. Wiem, wiedziałam, że wszystko z tego powodu przybierze okropny obrót; strasznie bałam się tej chwili i dopiero w drodze do pana przyszła siła. Dopiero na moście.
Nagle padła Lida na kolana i powiedziała głosem pełnym grozy:
— Niech mnie pan sądzi, — czy jestem podła!
— Panno Lido, — powtarzał Holub na pół przytomny.
Lida wyciągnęła ręce wprzód:
— Nie, nie —
— Wiem przecie już dawno o wszystkiem! — wykrzyknął Holub.
Lida zerwała się, jakby uderzona w twarz:
— Pan wiedział — —
— Wiedziałem wszystko od samego początku. Gdy rodzina pani przypuszczała, że pani nie żyje, ja wiedziałem, że pani uciekła. Że pani uciekła z podłym człowiekiem i wszystko to — — Ale to ja właściwie odszukałem panią.
— Jak — jak — —, szeptała przerażona.
— Niech się pani nie pyta. Nie było trudno odgadnąć. Wiedziałam o tem, a przecie nie przeszkadzało mi to, abym chodził do pani — — za panią panno Lido. Czy to panią może uspokoić, — dodał załamując ręce — ach, czyżbym mógł panią porzucić!
Twarz Lidy za woalką wydawała się blada jak chustka.
— Nie powinien pan był przychodzić, — przerwała mu porywczo i boleśnie.
— Nie, panno Lido. To lepiej, że wiedziałem o wszystkiem. Nauczyłem się czuć z panią.
— Nie lepiej, nie, nie, nie, — odpowiedziała Lida trwożliwie. — Gdybym była o tem wiedziała. Gdybym to tylko przypuszczała — —
— To, coby było?
— Nic, nic z tego co jest. Nie mogłabym przecie chcieć. — O Boże! co pan sobie o mnie po tym dniu myślał!
Po tym dniu! — przeraził się Holub sam, — dobry Boże! jak to teraz musiało spaść na nią!
— Po tym dniu, panno Lido, — odezwał się powoli — myślałem o pani z miłością.
— Nie! — wykrzyknęła Lida — to niemożliwe! to niemożliwe! Jakby pan mógł!
Holub ujął ją za ręce.
— Panno Lido! przyszła pani dlatego, że pani o tem wiedziała!
Lida nie broniła się.
— To niemożliwe, — szeptała z rozpaczą.
Ręce jej wyślizgnęły się i opadły jak martwe.
Ach Lido — myślał Holub z bezmierną litością — dlaczegóż więc pani przyszła? Na co się pani porwała? Jaką sobie pani pokutę wyobrażała? Ta chwila miała panią zbawić? Ta ofiara odkupić? Dlaczego pani pędziła tak na ostrze noża? I proszę patrzyć, jak nas zakłuło! Jaki pani wielki i dziwny czyn popełnić chciała? Jakiegoż to oczekiwała pani ode mnie wielkiego i wspaniałego postępku? Upokorzona stoi pani przed mizernym człowiekiem. Każdy czyn jest marny — i niema ani wygranej, ani wygrywającego.
Lida cofała się z rozpaczliwem ociąganiem się; dopiero teraz zdziwionemi oczyma rozglądała się po pokoju, gdzie miało mieć miejsce jakieś wybawcze, wyzwalające ją zdarzenie; widziała tylko te wszystkie nieznane, obce, rzeczy — —
— Panno Lido, — zaczął Holub zduszonym głosem — pani wie prawdopodobnie, że matka pani — że już nie mogę bywać u pani swobodnie.
Lida w milczeniu skinęła głową.
— Gdyby pani zechciała przyjść znowu, — odezwał się ciszej.
Do oczu Lidy napłynęły łzy litości nad sobą.
— Nie pozostaje nic innego, — powtarzał Holub.
Lida skłoniła głowę ruchem smutnym i ślicznym.