<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Góra
Pochodzenie Boża męka
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Alberti
Tytuł orygin. Hora
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
GÓRA
Dziecko, które bawiło się na dnie starego kamieniołomu w kałużach pozostałych po wczorajszej ulewie i stawiało tamy w rowkach, którym i odpływała woda — natrafiło pod skalną ścianą na trupa mężczyzny z roztrzaskaną głową.

Chociaż nie znało jeszcze śmierci, poczuło trwogę i pobiegło ukryć się na łonie matki. Teraz trzyma w objęciach kotkę i nie wie, dlaczego tatuś porzucił pracę i wybiegł gdzieś. Kotka jest milsza aniżeli kałuża.
Kto stałby na górze nad kamieniołomem widziałby całą wieś jak na dłoni; widziałby dziecko, które krzycząc i szlochając ucieka do domu, widziałby jak wybiega drobna, męska postać, sunie szybko przez wieś, z nerwowym pośpiechem mrówki. Widziałby jak nagle zaroi się od mnóstwa figurek, które wymachują rękami i biegną w jednym kierunku, przerywanym łańcuchem — w dół — do kamieniołomu.
I stojący na górze zaśmiałby się, widząc tę żwawę bieganinę w takiem perspektywicznem skróceniu.
Ale gdyby stał w dole, w gromadzie, poczułby zimny dreszcz grozy i pobożności, a podnosząc oczy od trupa mężczyzny, mierzyłby wzrokiem straszną wysokość skały aż w górę do wierzchołka, gdzie biegnie drożyna za niską poręczą i ciągnie się rozwlekle, pochmurne niebo. Wtedy stałby razem z innymi dziwnie skrępowany i ociągałby się z odejściem — —
W tej chwili przechodził Slawik obok kamieniołomu; czuł się taki osierocony między sklepieniem nieba a ziemią, między stokami gór i domkami, gdzie przepędzić musiał deszczowy dzień.
— Panie! — wołali do niego ludzie — tu jest zabity człowiek.
Poszedł więc popatrzyć się.
Zamyślony wracał Slawik do domu. W domu stanął przy oknie i spoglądał na kamieniołom, który ział jak otwarta rana na stoku góry. Wydawał się mu groźny i prawie zagadkowy.

*

Nic już nie zakryje przede mną obrazu tego: wielka twarz w krwawem błocie, szalony rozmach członków, jakby znowu wyskoczyć chciały, teraz — jeszcze teraz — wyskoczyć i zetrzeć z czoła błoto!
O, jaki widok!
Dwie ręce skarżą się, wystające z ohydnej, rozbitej masy — pełne błota — o Boże! — a przecie tak ludzkie te ręce!
Nic już obrazu tego — — —
Widziałem najdroższe twarze w trumnie, śpiące z oczyma zamkniętemi, ręce na krzyż, a na twarzy wyraz, jakby mnie chciały pożegnać. Uroczyście drzemały wśród świec i kwiatów. Wszyscy oni wyglądali jak święci. Ach, jakież bardziej ludzkie cechy może mieć śmierć, aniżeli to uwielbienie człowieka!
Ale niema nic straszniejszego od śmierci, która nie uświęca ani zmarłych, ani żywych. Śmierć z grymasem ostatniego ruchu, chwili, czy przypadku. Śmierć, która nie zetrze ostatnich śladów życia.
Nic niema okrutniejszego, aniżeli żywe gesty zmarłych. Nic nie jest bardziej podobne do profanacji.

*

Dopiero po długich godzinach stanął przed kamieniołomem automobil, z którego wyskoczyli trzej panowie.
Slawik pobiegł za nimi.
Dwaj z nich nachyleni byli właśnie nad trupem a trzeci w spinał się na stok obok kamieniołomu.
— Upadł wprost na twarz, — odezwał się jeden z przybyłych i wyprostował się. — Wszystkie fraktury są na przedniej stronie. Musiał momentalnie skończyć. Głowa na miazgę — hm — co? Tego już nikt nie rozpozna.
— Nie rozpozna — odpowiedział jakimś ostrym głosem drugi, który przykucnąwszy na piętach, przewracał trupa — Djabeł by go poznał.
— Czego pan szuka?
— Niczego, patrzę się tylko —
— Czy znalazł pan coś?
Pochylony pan podniósł się.
— Nic. Zgasł mi. Dziękuję, — zwrócił się do Slawika, który mu podał ogień — jestem komisarz Lebeda. Tak, — zamyślił się — co doktorze, jak długo tu już leży?
— Dzień, dwa dni —
— Dwa dni! gdzie już teraz będzie!
— Kto?
— Morderca przecie, — odezwał się komisarz ze ździwieniem. — Ten, który strącił tego tu oto — — —
— To może nie, — bronił się doktor — morderstwo! Dlaczego — — dlaczego — —
— Tak tylko. Dziwię się, że zmarłemu nie spadł kapelusz z głowy; dziwię się, że mu się ani nie pogniótł, ani nie powalał; to dziwne, prawda?
— Oczywiście, — potwierdził doktor, nie bardzo jednak przekonany.
Komisarz poruszył wargami, jakby chciał wybuchnąć i patrzył uporczywie na doktora.
— Z ubrania nieboszczyka oderżnięto wszystkie monogramy.
— Proszę go kazać przykryć, — zamruczał doktor.
Nagle spojrzał z obrzydzeniem na swoje ręce.
— Muszę się umyć.
— Proszę zaczekać, — mówił komisarz — przypuśćmy, że napadnięty broni się — wie pan, szamotanie się nad przepaścią — napróżno; tylko kapelusz został tam, na górze. Morderca podnosi go i widzi na podszewce monogram, albo firmę — zresztą niech pan spojrzy, — przerwał komisarz — i podniósłszy kapelusz nieboszczyka, pokazał na jego podszewkę: kawałek skórzanego paska wewnątrz kapelusza był wycięty ostrym nożem.
— Przyjdzie mu również na myśl, że nieboszczyk ma podobne, osobiste dokumenty na bieliźnie, na ubraniu i w kieszeniach i dla tego zejdzie po stoku w dół z kapeluszem w ręce. To jest interesująco głupie; mógł go po prostu rzucić w dół.
Nagle zawołał mężczyzna, który obchodził stok.
— Pilbauer coś znalazł, — odezwał się komisarz, — Morderca więc dopiero w dole obrzyna, odrywa i zabiera ze sobą wszystko: monogramy, uszy od bucików, firmę krawca z podszewki, papiery. Wszystko, każdy znak, mogący zdradzić osobę albo miejscowość. O niczem nie zapomniano. Potem położył kapelusz i odszedł. Tego oto zostawił. Bezimiennego nieboszczyka. Wykreśloną postać. Zagadkę. Świadka zupełnie niemego. Co z nim pocznę? Panie Pilbauer, co pan znalazł?
— Ślady, — odezwał się trzeci mężczyzna, schodząc ze stoku. — Ktoś zbiegał w wielkim pędzie w dół; ześlizgnął się po rozmokłej ziemi.
— Wczoraj popołudniu, sądzi pan?
— Tak. Miał turystyczne buciki o trzy numery większe od moich.
— Wielki człowiek. Turysta. Rzeczywiście, — dziwił się komisarz w zamyśleniu, — niezwykle wielki człowiek.
— Nic a nic mi się to nie podoba, — mruczał doktor — nie lubię morderstw. Niech go pan każe przecie przykryć.
Slawik przystąpił do komisarza i odezwał się pochmurnie:
— To jest prosta niedorzeczność.
— Co za niedorzeczność?
— Te monogramy. Dlaczego morderca miałby je usuwać? Gdyby je pozostawił każdy uwierzyłby, że tu wydarzyło się poprostu nieszczęście. Nie morderstwo. Ktoś tylko spadł. Niczego nie możnaby było dowieść mordercy. Dlaczegóżby więc miał to robić?
— Nie wiem.
— Po drugie: to także jest głupie, że niósł kapelusz w ręce. Widocznie nie myślał wtedy rozważnie. A tu, w dole aż nazbyt był rozważny. O niczem nie zapomniał. Tęga głowa mimo wszystko — — Czy to nie jest sprzeczne?
— Nie wiem.
— Po trzecie: to miejsce widoczne jest z gościńca i ze wsi. Morderca był w śmiertelnem niebezpieczeństwie, a przecież pracował rozważnie, wprost metodycznie, powoli. Niczego nie zaniedbał. Jest to strasznie paradoksalne.
— Wstrętna sprawa, — złościł się doktor.
— Wstrętna i ciemna. Trzeba przypuścić, że do takiego postępowania skłaniały go zagadkowe i niezwykłe pobudki. Albo była to nieprzeciętna i zagadkowa indywidualność, która tak postępowała. Ta sprawa jest ciekawsza niż się wydawać może. Prawdopodobnie panowie chcą ją rozwiązać; chciałem więc tylko panom zwrócić uwagę —
— Dziękuję panu, — odezwał się komisarz ostrożnie — bardzo mnie pan zajął, ale proszę wybaczyć, pan mnie nie rozumie. Ja nie mam nic do rozwiązywania.
Slawik chciał coś powiedzieć.
— Niczego nie rozwiązuję. Jestem tylko Organem Wykonawczym. O ile pana to bawi, mogę pana zawezwać do siebie.

*

Nie rozwiązuje niczego! — świdrowało Slawikowi w głowie — cóż więc właściwie robi?
Wkońcu zapytał się o to po chwili.
— Niczego nie rozwiązuję, — odpowiedział komisarz — ponieważ jest to proste — — — Otóż mój panie, nie działam przecie jako indywidualna jednostka i niczego rozwiązywać nie mogę. Działam w imieniu władzy, która nie rozwiązuje, tylko rozstrzyga. Każda władza we wszystkich sprawach tylko rozstrzyga; w tem jej siła i znaczenie. Jedynym oczywistym wyrokiem jest rozkaz. To jest logika władzy. Nie panie, tu nie chodzi o rozwiązanie.
Ze znudzoną miną rozpoczął komisarz śledztwo. Powoli przybywało coraz więcej ludzi, którzy widzieli wczoraj tu albo tam „nieznanego człowieka“.
Raz był to wysoki, chudy wąsal, albo tęgi przybysz, rudawy i głęboko zamyślony, to znowuż rosły, wielki turysta, którego twarzy nikt nie widział. Ten ostatni jak wydawało się niektórym — oczywiście uciekał i pozostawiał po sobie ślad kręty i straszny.
W przeddzień znalezienia trupa, właśnie gdy się rozlał taki gwałtowny deszcz jechał pewien staruszek woźnica na dworzec kolejowy i wyprzedził wielkiego, obcego pana w krótkich spodniach.
— Niech se siadnom pod budom, — zawołał na niego.
— Nie chcę, — odpowiedział pan.
Dziadek pojechał dalej, ale żal mu było przemokniętego piechura i zawołał na niego po raz drugi.
— Nie chcę, — wykrzyknął pan z wściekłością i pobiegł kłusem w stronę dworca.
Uderzająco „dziwaczne“ w jego postaci było to „że był tak wielgi, aż mi go było straśnie luto“. (Przesłuchanie starego woźnicy).
Wkrótce potem przyszedł na dworzec kolejowy ten sam niezwykle wielki człowiek w sportowem ubraniu i czekał na wieczorny pociąg, przechadzając się w deszczu po peronie.
Zawiadowca stacji prosił go do poczekalni, ale przybysz podniósł tylko kołnierz i milczał.
Po chwili zawiadomił go naczelnik, że pociąg wogóle dzisiaj nie pojedzie, gdyż na czterdziestym piątym kilometrze wskutek ulewy odkruszyła się skała i zasypała tor.
Wtedy wielki pasażer strasznie zaklął i zapytał kiedy pojedzie następny pociąg.
Za dwadzieścia cztery godziny — tak przypuszczał zawiadowca. W odpowiedzi zobaczył tak w ściekły i bolesny wzrok przybysza, że nieomal przeraził się.
— Musi się pan przespać w miasteczku, — radził mu gorąco.
— Niech się pan nie troszczy o mnie, — odpowiedział podróżny cierpko i odszedł.
Mimo, że twarz miał zakrytą, przecie wywierał dziwne i „męczące“ wrażenie — jak człowiek znajdujący się w chwili śmiertelnego niebezpieczeństwa. (Zeznania zawiadowcy stacji).
Ten pan obcy zjawił się wieczór w zajeździe w miasteczku, kazał sobie zapalić w pokoju i przynieść coś do jedzenia.
Za chwilę gospodarz zapukał.
— Czego tam? — wykrzyknął gość z przerażeniem.
— Pan jest turystą? — odważył się zapytać gospodarz. — Mógłbym polecić panu dobrego dorożkarza, nazywają go „Z pomocą Bożą“, — może pan zechciałby — — —
— Namyślę się, — odpowiedział gość i zatrzasnął drzwi.
Za chwilę zawołał ze schodów:
Proszę mi zamówić tego dorożkarza na piątą rano, na cały dzień.
Dzisiaj wcześnie rano odjechał; był to pan ubrany jak turysta, ogromny, groźny, z zasłoniętą twarzą.
„Wszyscy baliśmy się go. Byliśmy tu na dole jak zarżnięci“. (Zeznania gospodarza zajazdu).
„Stał przy oknie jak posąg, z głową aż do sufitu. Nie mówił nic, tylko mruczał. Nie wiem, dlaczego się tak bałem. (Zeznania kelnera).

*

— Co teraz? — zapytał Slawik komisarza.
Komisarz wzruszył ramionami; kazał zawołać żonę dorożkarza „Z pomocą Bożą“ a sam zanurzył wzrok w mapę okolicy.
Slawik był coraz bardziej wzruszony. Mój Boże! męczył się w tęsknem naprężeniu, jaki to jest ślad! Jaka zgroza! Co to się stało niezwykłego! Nic więcej, tylko morderstwo? To jest ciemna historja. Niedorzeczna. Aż do zadziwienia niedorzeczna.
Tymczasem komisarz przesłuchiwał żonę dorożkarza; nie wiedziała nic i może dlatego — powodowana ludowym instynktem — próbowała przeczyć wszystkiemu.
Pilbauer czytał spokojnie stary cennik, który znalazł na oknie.
Jest to ciemna i straszliwa sprawa, smucił się Slawik. Stało się coś nie do pojęcia. Krok za krokiem można iść śladami grozy. Ale my — tylko czekamy. Bez końca czekamy.
Bez końca przeciągały chmury tego popołudnia nad tępem, małem miastem. Padał uporczywy chroniczny deszcz.
Przez zdrętwiały rynek biegnie komisarz do telegraficznego urzędu.
W rynnach bębni woda, a Slawikowi wydaje się jakby to jakiś aparat Morsego wypukiwał nieskończone, dziwne listy gończe i raporty. Nie można się w tem wyznać. Wypadek wikła się coraz bardziej.
Posępna niecierpliwość Slawika wzmocniła się. Już jest późno.
Wkońcu przybiegł komisarz z poczty.
Właśnie dostał telegram ze sąsiedniego miasteczka, że tam, w gospodzie siedzi dorożkarz „Z pomocą Bożą“ pijany jak bela; opowiada ludziom, że rano odwoził olbrzymiego pasażera, który zakrywał sobie twarz kołnierzem i nie przemówił ani słowa. W połowie drogi nie mógł już dorożkarz oprzeć się wzmagającemu się przerażeniu, pozbył się podróżnego i odjechał sam. Gdzie to było, nie wie.
Ale tu jest przynajmniej kierunek. Jakby ślizgając się po krętej wstędze drogi, sunął automobil z komisarzem do sąsiedniego miasta.
Slawik nie znał skali tej szybkości. Ale ślepy, fizyczny strach, jakiś popęd do płaczu albo do wymiotów, uczucie, że powietrze jest nieograniczenie zimnym, materjalnym kneblem, wepchniętym w usta i sięgającym aż do piersi, między boleśnie palpitujące skrzydła płuc, to wszystko zmuszało go do myślenia, że automobil leci z najwyższą, możliwą szybkością. Unoszony, porwany, przyciśnięty kurczowo do ścianki karoserji, czuł w sobie — sam nawet nie wiedząc dlaczego — rodzące się dwa wielkie prymitywne uczucia: pychy i zgrozy.
I nagle stop! znak chusteczką: „stańcie!“
— Poznałem maszynę panów, — mówił śpiesznie jakiś wysłaniec — biegnę właśnie po żandarmerję; u nas w Świętej Agnieszce coś się stało.
Rano gnała podobno tędy dorożka ze spłoszonymi końmi; bez pasażera; za nią przyszedł piechotą jakiś kolos i „padł na krzesło jak bałwan“, potem kazał opalić pokój i zamknął się w nim. Popołudniu zapukano do niego, czy sobie czegoś przypadkiem nie życzy.
Krzyczał, że rzuci każdego ze schodów, kto się odważy przyjść do niego na górę. Nikt nie śmie teraz tam wejść. Ukazał się na schodach z głową obwiązaną ręcznikiem i groził pięściami. Przyszli już i gajowi, ale nie wiedzą co począć; zieje od niego niezmierna groza.
Automobil popędził ku Świętej Agnieszce. Jest to niewielka miejscowość kąpielowa u podnóża najwyższej góry w tej okolicy, słynna z cudownych, cały rok trwających deszczów.
Ale gdy tam dojechali dowiedzieli się, że nieznany olbrzym przed jakąś godziną zeszedł po schodach z góry, zażądał rachunku i odszedł ścieżką, która prowadzi na wierzchołek góry do pustelni. Odszedł w tym czasie, gdy dziewięciu mężczyzn naradzało się nad tem w jaki sposób zabrać się do nieznajomego. Widziała go tylko pokojówka gdy odchodził i uciekła.
Dziewięciu mężczyzn otoczyło komisarza; byli to gajowi, letnicy, domownicy i między nimi jeden mały człowieczyna w okularach, który się przyczepił do Slawika. Był to skrzypek kompozytor Jeriszek, który tu przepędzał lato, umierając z nudów w odziedziczonym domeczku, w którym się urodził.
— Dlaczegoście go puścili? — krzyczał komisarz.
— Nie mieliśmy czasu!
— Nie mogliśmy się jakoś porozumieć!
— Baliśmy się go, — wydychnął Jewiszek poufale.
Komisarz nachylił się do Slawika:
— Nie byli — krótko mówiąc — zorganizowani.
Góra, u której podnóża stali teraz, była skalnym blokiem zanurzonym w lasach, urwistym i uprzystępnionym tylko przez dwie drogi: przez drogę dla wozów i ścieżkę dla pieszych. Na górze kilka pól a dalej samotna chata. Goła, skalna ściana stromo spada w dół.
Teraz cała góra wydawała się tylko zbitą, mglistą masą.
Komisarz wyszedł przed dom i spoglądał na ogromne cielsko góry, jakby ją wyzywał do boju.

*

Teraz miał się stać Slawik świadkiem historji, która go zaskoczyła nie tylko pojedynczymi wypadkami, ale i osobliwym swym charakterem.
Poczuł, że znalazł się wpośrodku zbiorowego działania i sam stał się jego uczestnikiem; był przy tem, gdy wszczęła się i rozhuśtała organizacja, urządzona prawie na sposób wojenny, a przecie odnosił prawdziwe, niewątpliwe wrażenie niedorzecznego chaosu.
Dopiero później przyznał, że tu nie mogło być prawdopodobnie inaczej, ale w czasie samotnego rozwijania się sprawy, gdy sam był członkiem prowadzonego oddziału, cierpiał niewysłowienie z powodu tego marnowania czasu, czekania i ociągania się bez końca, jak potem znów cierpiał z powodu brusowatego przejścia do czynu, zbyt wielkiej szybkości działania i bezładnego ujęcia całej akcji.
Nieomal z podziwem myślał o chwilach, w których działał sam; tyle w nich znajdował zupełnie osobistego i łączącego się tempa, że teraz z trudem poznawał samego siebie w nierytmicznem, porywającem, zbiorowem działaniu, którego był uczestnikiem. Było mu ciężko i ciemno.
W jednej z najgorszych chwil całego pościgu, potykając się w nocy na szczycie góry, poczuł tęsknotę sytuacji; myślał wtedy o żołnierzach, o nieprzeliczonych zastępach wojska, o małym oddziale, czekającym na rozkaz, o małym patrolu, który ściga zbrodniarza po górach, o zbrodniarzu istocie samotnej i dziwnej, która z samotności swej czerpie nie wiem jaką przewagę, myślał też o sobie samym.
Wtedy usiadł na kamieniu i pisał swem drobnem, ciasnem, szybkiem pismem na karteczce w notesie:
„Istota organizacji: zrobić z ciebie bryłę. Jesteś ciałem wykonawczem, kierowanem cudzą wolą; jesteś cząsteczką a zatem rzeczą stanowczo zawisłą. Uznawszy wodza, przeniosłeś motywy i cel, wolę i rozstrzygnięcie na niego, a tobie nie pozostaje nic innego, jak tylko bierna dusza, która cię męczy jak cierpienie“.

*

— Dobrze, — odezwał się wkońcu komisarz — osaczymy górę. Jest nas dwunastu a poślę jeszcze po żandarmów, będzie nas dwudziestu. Czterej z was obsadzą drogę, pan ich poprowadzi. Czterej pilnować będą ścieżki, pan się tem zajmie. Morderca nie odważy się w nocy iść inaczej jak tylko drogą. Ja sam udam się ścieżką w górę. Ktoś pójdzie ze mną.
— Ja! — zgłosił się Slawik.
— Dobrze. Dedektyw Pilbauer wyruszy równocześnie drogą. Ktoś odważny pójdzie z nim.
— Ja! — zgłosił się Jewiszek, poprawiając sobie zdecydowanie okulary.
— Dobrze. Zejdziemy się w pustelni. Gdy przyjdą żandarmi, niech dwaj z nich zostaną na dole, na drodze, jako patrol. A reszta ma się udać na szczyt góry. No więc, idziemy panowie!
W taki sposób osaczono górę.

*

Zapadał już zmierzch, gdy komisarz Lebeda i Slawik wydostali się na szczyt góry. Choć mżył posępny i przykry deszcz komisarz gwizdał sobie cienko jak uspokojone ptaszę.
— Co pan mówi na to? — zapytał nagle.
— Dziwię się, — odpowiedział Slawik — myślałem — — — wyobrażałem sobie całą sprawę inaczej. Zajmowało mnie rozwiązanie; czułem tajemnicę w tem wszystkiem — — a to jest tylko polowaniem. Wyprawą na niedźwiedzia. Pościgiem za zbrodniarzem.
— Pan spodziewał się czegoś innego?
— Rozwiązania. Całe to wydarzenie jest nader ciemne. Stało się coś niezwykłego. Już ten bezimienny nieboszczyk — — — czy pan nie wyczuł tego zaraz — zaraz przy nim?
— Wyczułem, — rzekł komisarz. — Nie wiem właściwie dlaczego, ale — — To jest zagadkowe. Niechętnie myślę o tem.
— Męczę się od rana, — mówił Slawik dalej. — Każda tajemnica jest podobna do szkolnego zadania i dlatego musimy się nią zająć. Mnie nie obchodzi, że to jest zbrodnia, ale obchodzi mnie, że to jest niewyjaśnione. Tylko dlatego muszę to śledzić.
— Dopóki go nie złapiemy, — wtrącił komisarz.
— Tak — protestował Slawik — zamiast rozwiązać tajemnicę, chcemy ją tylko wyszpiegować. Poprostu wysłuchać! To właśnie się mi nie podoba. Jest to ogromnie nieinteligentne. Może go złapiemy, ale będzie to już surowy, interesujący fakt. Tajemnica jest sprawą duszy, każda zagadka jest jakby owiana duchowym oddechem. Tylko gdy człowiek spotka się ze zagadką, uświadamia sobie zaraz własnego ducha i odczuwa wstrząs i bojaźń, Timor Dei — — — Bojaźń ducha. Materjalizm niema wogóle żadnych tajemnic. Żadnych bojaźni. Nawet odwagi do bojaźni. Krótko mówiąc, spodziewałem się bardziej wewnętrznego rozwiązania.
— Czy ma pan może przy sobie rewolwer? — zapytał komisarz.
— Nie mam, — odpowiedział Slawik cierpko.
— Szkoda. Ja również nie.
— Widzi pan, — ciągnął Slawik dalej — to wszystko jest tylko romantyczne. Noc! Góry a jeszcze do tego wszystkiego rewolwer! W końcu gubimy drogę. Jakie to wszystko zewnętrzne.
— Nie, mój panie, niech pan weźmie pod uwagę, — sprzeciwiał się komisarz z zimną krwią — my dedektywi istotnie nie jesteśmy filozofami. Dla nas jest to czysto techniczna sprawa praktyki. Niech mi pan wierzy, że każda praktyka przedstawia się zdaleka romantycznie. I rewolwer jest tylko narzędziem zupełnie tak jak obcęgi, albo pług. A pozatem nie zgubiliśmy drogi.
Milcząc szli nierówną drożyną, dziwacznie blado rysującą się w mrokach lasu; wydawała się jakaś nierzeczywista, wyprzedzała ich kroki wijąc się tak jak przeczucia.
— Spodziewał się pan bardziej wewnętrznego rozwiązania? — odezwał się nagle komisarz. — Ale w rzemiośle nie ma wewnętrznego rozwiązania. Możeby można użyźnić pole samą tylko modlitwą. Ale to byłoby technicznie liche. Może wewnętrzne drogi są najkrótsze i najprostsze ze wszystkich, ale są technicznie niedokładne. Być może, że dałoby się odgadnąć zbrodnię moralnem przeczuciem, ale intuicja nie jest rzeczą fachową. Wszyscy dedektywi w romansach pracują pod względem technicznym bardzo kiepsko. Zbyt osobiście. Zbyt wynalazczo. Ich metody są metodami zbrodniarzy, a nie dedektywów. Prawdziwa droga jest inna.
— Jaka?
— Socjalna rutyna. Organizacja. Otóż istnieje technika opanowywania ludzi, technika w całem tego słowa znaczeniu, gdyż postępuje z człowiekiem jak z narzędziem. Jest w tem postęp; co było specjalną umiejętnością, staje się techniką. Wszystko czego się dotkniemy, zamienia się w narzędzie. I człowiek. I pan sam. Tylko ten w górze wymyka się nam.
— Bóg?
— Nie, człowiek. Zbrodniarz, który ucieka. A ja nie jestem niczem więcej, jak tylko ręką władzy. Niczego nie rozwiązuję, zaciskam tylko, a im silniej cisnę, tem łatwiej poznaję w sobie władzę, która przezemnie przechodzi. Tylko ręką, niech będzie; ale przynajmniej czuję tę straszną i nieopieszałą siłę, która przezemnie bije. Która dzisiaj znowu uderzy. Siłę prawa.
Komisarz umilkł; była już noc i z trudem pięli się w górę, potykając się na korzeniach i kamieniach. Wkońcu zgubili rzeczywiście ścieżkę i leźli na ślepo przez krzaki, porastające stok, opierając się rękami o ziemię. Wreszcie natrafili na jakiś daszek, pod którym składano pokarm dla zwierzyny. Nie było to zbyt wygodne miejsce. Ale można tu było przynajmniej zapalić ogień pośród wielkiego deszczowego szumu, napływającego skądś, z gór.
W nieskończonych przestworach nocy lał ciemny deszcz. Tylko gdzieś trzasnęła gałąź, tylko gdzieś oderwał się głaz i walił się, skacząc po pochyłości z gigantycznym tupotem. Wszystko inne pochłaniał szum deszczu.
Slawik nadsłuchiwał tęsknie, jakby się zgubił w niezmierzonej i nieprzeniknionej ciemności całego świata.
Komisarz leżał przy boku Slawika bez ruchu. Nagle przebiegł przez niego słaby, jakby elektryczny dreszcz. Znów wrócił silniejszy i trwał coraz dłużej, aż — po chwili przemienił się w porywający, kurczowy wstrząs.
— Co się panu stało? — wykrzyknął Slawik.
— Nic, — bełkotał komisarz — to nic nie jest — — Tylko strach. — — Chwileczkę! Niech pan poczeka chwileczkę!
— Dlaczego się pan boi?
— Nie wiem — — — To tylko, co o nim mówili — — — Nie chciałem o tem myśleć — — — Pan tego nie odczuwa?
— Nie. Tylko bojaźń ducha.
— To nie to! Coś gorszego, strach — — — Nie zniosę tego!
— Może raczej pan pójdzie, — nalegał Slawik, któremu zaczynało być nieprzyjemnie.
— Zaraz — — — Niech pan idzie naprzód. Cicho. Niech pan idzie!
Szli na czworakach między skałami. Może już niepodobna wyjść wyżej?
— Niech pan idzie! — cedził komisarz przez zęby.
Kalecząc sobie ręce i kolana, drapał się Slawik w górę; dopiero gdy odnalazł znowu ścieżkę, objął go dreszcz zgrozy: przecież wystarczało, aby się mu pośliznęła noga.
Komisarz wyprzedził go w milczeniu i ruszył śpiesznie wierzchołkiem góry.
W pustelni świeciło się.
Komisarz zapukał cicho; w tej chwili przez odchylone drzwi wyjrzało jedno oko.
— Tutaj policja — zaszeptał komisarz, a drzwi otwarły się szybko, jak pod oddechem ulgi.
— Dzięki Bogu! — odezwał się tajemniczym szeptem gospodarz, odkładając strzelbę — ach, dzięki Bogu!
— Kiedy przyszedł? — zapytał komisarz skwapliwie.
— Przed godziną. Prosił o nocleg. Jest na poddaszu.
— Przyjdę zaraz — odezwał się nagle z poddasza silny, zachrypły głos — tylko się ubiorę.
Jednym skokiem znalazł się komisarz na schodach, jakby pchnięty ślepą siłą:
— W imieniu prawa!
— Zaraz — mówił głos z większego już oddalenia — jestem tak — — — trochę — — — zaziębiony.
— Pilnujcie go na dworze — krzyczał komisarz, schylając się w dół — łapcie go na dworze! Biegnijcie prędko!
Slawik i gospodarz ze strzelbą wypadli na dwór.
Na górze — tuż u szczytu domu okno otwarte. Nic. Cicho.
Komisarz wyszedł na dwór z zapaloną latarnią; wtedy Slawik odczytał na szczycie domu stary napis, z trudem pojmując jego znaczenie:

„Niech szczęście ześle Bóg do tego domu,
Wybudowałem go, sam nie wiedząc komu“.

*

Tym czasem Pilbauer i Jewiszek wychodzili na górę drogą dla wozów. Jewiszek nie mógł dojrzeć wokół niczego ani na krok i bał się, że zabłądzi. Dedektyw Pilbauer szedł przed nim w milczeniu i spokojnie.
— Czy pan zna drogę? — zapytał Jewiszek.
— Nigdy nie szedłem tędy — odpowiedział Pilbauer.
— Czem się pan więc kieruje, aby trafić?
— Rozkazem.
Było znowu cicho. Jewiszek chciał znów coś bąknąć, ale przestał: imponowało mu, że idzie z dedektywem i spoważniał bardzo.
— Czy ma pan przyprawiane wąsy? — zapytał się w chwili, gdy się tego najmniej spodziewał.
— Nie, a dlaczego? — zdziwił się Pilbauer.
— Czy pan nie jest za kogoś przebrany?
— Nie, to jestem ja sam — odrzekł dedektyw skromnie.
Jewiszek poczuł nagle sympatję do tego smutnego i cichego mężczyzny.
— Czy to ciężko być dedektywem? — zapytał go.
— Nie. Zależy od charakteru. A pan jest muzykiem? To jest daleko lżejszy zawód.
— O, niech pan nie wierzy! — zawołał Jewiszek. — Naprzykład teraz właśnie — — — komponowałem coś większego, kwartet. Słowem nie mogłem skończyć. Nie potrafię już sobie poradzić. Uciekło to ze mnie.
— Trzeba, aby pan to znów odszukał.
— Oh, artysta zawsze szuka. Przez całe życie. Ale teraz już mnie to wyczerpało. Dlatego poszedłem z panem, aby trochę zapomnieć, aby trochę sobie ulżyć.
— Myślałem, że pan poszedł z ciekawości, tak, jak ten drugi pan.
— O nie, poszedłem właśnie bez specjalnego zainteresowania się. Cieszyłem się, że coś zobaczę, coś niezwykłego i wzruszającego. Czasami potrzeba nam silnego wstrząsu. Ach, proszę mnie ze sobą zabierać częściej!!
— Bardzo chętnie — odezwał się dedektyw poważnie — o ile panu każą iść. Ale bez rozkazu niech pan nie idzie. Niedobrze jest ścigać człowieka.
W Jewiszku poruszyło się sumienie.
— Przecież to morderca — bronił się.
Dedektyw kiwał głową.
— Tak, niedobrze jest nie ścigać człowieka.
— Cóż więc robić?
— Nic. Wszystko jest równie niedobre. Źle jest bić i nie bić, sądzić i przebaczać. Wszystko ma swój cień i swoją winę.
Jewiczek rozmyślał przez chwilę.
— Co pan w istocie czyni?
— Czynię to, co muszę. Najrozumniejszą rzeczą jest słuchać. Poddać się rozkazom.
— A ten kto wydaje rozkazy?
— Popełnia błędy, mój panie. Niedobrze jest rozkazywać. Jest to najgorsza rzecz ze wszystkich błądzeń.
— A przecież musi się słuchać?
— Tak. Nie byłby to wtedy rozkaz, gdyby się go nie usłuchało.
— Pan nie mógłby być artystą — zdumiał się Jewiszek.
— Nie — odparł dedektyw. — Sztuka jest zbyt samodzielna.
— O, i sztuka ma prawidła, które się musi wypełniać.
— Rozkazy?
— Nie, to nie są rozkazy.
— A widzi pan! — zamruczał Pilbauer.
Jewiszek był zmieszany. Przez myśl jego przesunęły się wszystkie niepewności i męczące wątpliwości, z któremi musiał walczyć w swej sztuce; o ile byłoby mu lepiej, gdyby mu jakiś wyższy głos nakazał co i jak — — —
Z oddali płynął ku niemu melodyjny motyw wyższego głosu.
Cicho szedł Jewiszek za wysokim, posępnym mężczyzną, który z bezwzględną pewnością odszukiwał w ciemności drogę, której nie znał; tymczasem on, Jewiszek, który był tutaj, jak u siebie w domu, stokroć razy mylił się i potykał, spodziewając się zakrętu drogi tam, gdzie go wcale nie było, albo prostego kierunku w tem miejscu, gdzie za pierwszym krokiem zleciałby ze skały.
Skąd ci mają tę swoją pewność — zastanawiał się Jewiszek — Slawik, żądny poznania, komisarz, który może rozkazywać — (jakąż więc dla człowieka pewnością jest władza) — i Pilbauer pełny poddania się; skąd ci mają swoją pewność, gdy — ja nie mam spokoju.
Piękno nie daje mi spać, nie daje mi spokoju; nigdy nikomu nie daje pewności.
Raczej być dedektywem! — przemknęło tęsknie przez głowę Jewiszka. — A jeżeli już trzeba szukać, to przynajmniej niczego nadludzkiego, przed czem musiałby człowiek uciekać! Przecież i ja gonię za czemś! — przyszło mu na myśl — tu i tam znajdę ślad, albo usłyszę echo, ach wiecznie oddalający się oddźwięk czegoś doskonałego! Anioła, który śpiewa!
— Co pan śpiewa? — zapytał Pilbauer nagle.
Jewiszek przeraził się; przeszedł po nim gorący dreszcz.
— Ja, śpiewałem?
— Śpiewał pan. Brzęczał. Coś bardzo pięknego.
Jewiszka zalała nowa, radosna fala:
— Doprawdy! Dziękuję panu! Nie miałem o tem wyobrażenia! Jak to właściwie było?
— Było to — — było to — — Nie wiem już. Nieustannie się to zmieniało, coraz inaczej i inaczej — — Już nie przypominam sobie. Piękne to było.
Tymczasem dochodzili do szczytu góry.
Jewiszek nie rozmyślał już, ani nie śpiewał.
Pilbauer prowadził go naprzód w milczeniu i bezpiecznie.
— Ktoś idzie, proszę stanąć — zaszeptał nagle.
Jewiszek wytężył słuch, ale słyszał tylko, jak grały organy gór.
— Cicho — powtórzył dedektyw.
W deszczu — poruszała się przed nimi, pędziła, skakała olbrzymia bryła ludzkiego ciała. Wreszcie znikła w ciemnościach.
Jewiszek zaskoczony okropnie, nie pisnąwszy ani słowa, puścił się za nim w pogoń, powodowany jakimś łowieckim pra-instynktem.
Pilbauer pognał za nimi, ale mgła pochłonęła ich; machnął ręką i skierował się w stronę pustelni.

*

Tymczasem deszcz przestał już siępić, a mgła opadła na wierzchołki gór. Niebo wyjaśniało się, a księżyc przebił gęste mgły mleczną światłością; cała okolica owinęła się miękką i słodką ciszą.
Jewiszek biegł za uciekającą masą, z największą na jaką go stać było szybkością. Było to dzikie, uporczywe, milczące kluczenie po szczycie góry. Jewiszkowi zabrakło oddechu.
— Nie mogę — wysapał i stanął.
— Ani ja nie mogę — odezwał się w mgle donośny głos.
Jewiszek usiadł na kamieniu i oddychał szybko.
— Gonicie chorego — mówił chrapliwy i silny głos. — Wygnaliście go z łóżka i odebraliście mu schronienie, czy wam to nie wystarczy? Mało mi jeszcze wyrządziliście złego?
— Pan jest chory? — zawołał Jewiszek.
— Czego jeszcze chcecie? — żalił się głos. — To jest nieludzkie! Wstrętne! Zostawcie mnie wkońcu w spokoju!
— Pan nie może się stąd oddalić! — odezwał się Jewiszek zaniepokojony. — Złapaliby pana. Osaczono górę.
— Tylu was jest? — mówił głos z ogromną goryczą. — To wstyd! Co ja teraz pocznę? Boże! o Boże! co pocznę?
Jewiszek popadł w bolesną rozpacz.
— Jezu Chryste! — biadał głos — co pocznę teraz. Osaczyli górę — — — Chryste Jezu!
Jasna biel wypełniła serce Jewiszka.
— Panie — zaczął niepewnym głosem.
— Co teraz pocznę? — drżał głos we mgle. — Jestem zgubiony! zgubiony! zgubiony! O Boże! jakżeż to możliwe!
— Dopomogę panu! — zawołał Jewiszek porywczo.
— Pan mnie chce zdradzić! — rozpaczał głos. — Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja — — wola Twoja — — — Daj mi uciec! Boże, daj mi uciec!
Wtedy poczuł Jewiszek ból, zapał, zgrozę, miłość i rany, radość, płacz i namiętne męstwo; powstał chwiejąc się i rzekł:
— Niech pan przyjdzie tu, pilnują tylko dróg. Pójdę z panem. Niech się pan nie boi!
— Niech pan tu nie przychodzi! — wykrzyknął głos.
— Pójdę z panem. Niech się pan nie obawia. Gdzie pan jest?
— Jezu Chryste! — jęczał głos ze zgrozą. — Nie chcę, nie chcę niczego od pana!
Wtedy zobaczył Jewiszek przed sobą bezkształtny cień. Gorączkowy oddech owiał jego twarz.
— Niech mnie pan zostawi! — zaharczał głos i czyjaś ręka dotknęła jego piersi.
Nagle cień w rozkołysanych skokach zniknął w mgle.

*

Komisarz gryzł sobie palce na progu pustelni.
Przybliżył się do niego Slawik.
— Proszę pana — zaczął — rozwiązałem tę sprawę. Słyszał pan zeznania świadków, wszyscy mówili o nim jakoś dziwnie. Jakby się stawał coraz większy. Jakby rósł w nieskończoność. Osobliwa sugiestja.
Komisarz podniósł znużone oczy.
— Może wpływa na to swem zachowaniem się — mówił Slawik dalej — przeraża ludzi. Jest to szaleniec, megaloman. Tylko tem wytłumaczyć to można.
Komisarz potrząsnął głową i spuścił oczy.

*

Pod pustelnią rozwija się łańcuch mężczyzn i posuwa się po rozległej, górskiej hali. Dziesięciu, dwudziestu ludzi. Ciągną powoli i bez słowa, jakby byli mechanicznie czemś poruszani. Tylko chwilami zaszczęka po cichu broń.
Komisarzowi obwisła szczęka.
— Jestem znużony, bardzo znużony. Nie mogę iść dalej.
Oparł się o drzewo i przymknął oczy. Taki się czuł mały ze zmęczenia.
— Nie mogę iść dalej.
„Cóż, zmęczony już jesteś, hultaju? — zapytuje nagle głos ojca — choć, wezmę cię na barana.“
Ach, niczego innego nie pragnął synaczek. Plecy ma tata, jak olbrzym; siedzi się na nich pięknie i wysoko, jak na koniu. Droga mija szybko. Tatuś pachnie tytoniem i siłą. Jak olbrzym. Nikt nie jest silniejszy.
Wtedy zachorowawszy na czułość przytula chłopczyna policzek do jego spoconej, turzej szyji.
Komisarz ocknął się. Jestem zmęczony. Gdybym się mógł skupić! Ile jest naprzykład: siedm razy trzynaście? Liczył marszcząc czoło i poruszając wargami. Nie mógł doliczyć. Powtarzał bez końca obie cyfry. Są jakoś osobliwie nieprzyjemne, niepodzielne, oporne. Najgorsze ze wszystkich cyfr. Bez nadziei — zrzekał się komisarz rozwiązania.
Niespodzianie usłyszał wypowiedziane jasno i dobitnie: ile jest siedm razy trzynaście? Serce zdrętwiało w nim z przestrachu: To pan nauczyciel. Teraz wywoła mnie — teraz — — teraz — — Chryste Panie, gdzie się schować?
Co pocznę? Daj mi uciec, Boże! Daj mi uciec! Wtem rozbrzmiał wystrzał.

*

Tymczasem błąkał się Jewiszek po górze, nie wiedząc, gdzie się ma obrócić. Chwilami nadsłuchiwał, ale nigdy świat nie był bardziej milczący, nigdy nie był bardziej cichy. Trochę to boli i trochę upaja. I Jewiszek szedł dalej, nie myśląc, nie wiedząc nawet gdzie jest.
Wtem rozbrzmiał wystrzał. Jak alarm leciało od góry do góry echo coraz bardziej oddalone, coraz cichsze, coraz straszniejsze.
Znowu nastała cisza, jeszcze okrutniejsza niż przedtem; wtedy dopiero pojął Jewiszek, że jest tu sam i sam, mały, nic nie znaczący, że błąka się bez celu w górach, że idzie znowu do domu, że z serca jego przez szczelinę wytryska ustawicznie troska i nurtuje powoli ściśnięty, bezmierny żal.

*

Pilbauer przedzierał się przez gąszcz. Woda ściekała mu za kark, chlupotała w bucikach, w sposób podstępny, nieprzyjacielski i zwinny wlewała się wszędzie; wtedy Pilbauer nie zwracając już na siebie najmniejszej uwagi, puścił się przez gąszcz jak baran.
Wtem rozbrzmiał wystrzał. Trzasnął w odległości kilku kroków, prawie naprzeciw niego.
— Uważajcie przecież — wykrzyknął dedektyw i musiał się oprzeć, aby nie upaść, tak się zachwiały pod nim kolana. Mogło to być już dzisiaj, zrozumiał nagle, o mało co, a mogło się stać. Już dzisiaj! Już dzisiaj! Mogło to już być! W końcu mogło to już być!

*

Slawik zobaczył cień, posuwający się w ruchach automatycznych i nagłych, jak marionetka. Z trudem odgadł, że to jest komisarz. Poszedł w jego stronę.
— Proszę słuchać — odezwał się skwapliwie — właśnie zastanawiałem się nad tą sprawą. Nad tymi monogramami. Sprawa jest jasna. Zamordowany jest cudzoziemcem.
Slawikowi zdawało się, że komisarz wyszeptał coś.
— Tak — ciągnął dalej — to jest niewątpliwie cudzoziemiec. Człowiek, o którego się nikt pytać nie będzie. Inaczej cała ta sprawa nie miałaby sensu. Nigdy nie stwierdzi się jego tożsamości, nigdy się nie spostrzeże jego braku. A gdy morderca ucieknie, nic go już nie zdradzi. Nie jest szalony. Wiedział dobrze, co czyni. Zamordował życie, postać, nazwisko człowieka; może mu przedewszystkiem zależało na tem, aby zabił nazwisko; oh, może najstraszniejsze w tej sprawie było właśnie nazwisko. Nazwisko, któreby, jak palec, wskazało na mordercę. I gdybym nigdy nawet nie dowiedział się tego nazwiska, to i tak wkońcu wszystko byłoby dla mnie jasne.
— Tak, tak — wydobył ze siebie zmieszany komisarz — tak. Proszę zachować odstęp. Do szeregu! Marsz!

*

Jewiszek jest już w domu; cicho, ciepło brzęczy lampa, oświetlając zaczęty kwartet, w którym ostatni akord bardzo wysoki i drgający woła o dokończenie.
Opieszale i z lękiem wczytuje się Jewiszek w swój rękopis. Jest tu wszystko, jak było: triumfalna radość fraz, śpiewna, wolna kantilena. Nic się nie zmieniło. Nic nie zmieni piękna, nic go nie tknie; nic się nie zachwiało, nie zasępiło, nie zaciemniło w czarownej i powiewnej tkaninie tonów; nic, nic, a nic się nie zdarzyło. Pozostały nawet dawne wątpliwości: tu i ówdzie odzywa się obawa, niezgrabna i błąkająca się tęsknota, usiłowanie oddania wiru tancerki skryte w zakrzepłym uśmiechu.
Jewiszek przypomniał sobie motyw wyższego głosu, który przewinął się przez jego serce — tam — na górze: gromową kadencję głosu, który rozkazuje na wieki.
Jewiszek potrząsnął głową; To nie to. Wyższy głos nie rozkazuje. Wyższy głos przemawia przez twój ból.

*

Smutniejsze aniżeli noc jest świtanie dnia. W dali ciemno; powoli, jakby po ostatecznym kryzysie poruszyło się powietrze, zjaśniały zarysy rzeczy i stawały coraz bardziej czyste i zimne. Mury zaświeciły martwo własną białością, bryły pobladły, a każda rzecz wyjrzała jakaś niejasna i zakrzepła; czem więcej widzisz, tem bardziej wydaje ci się wszystko nierzeczywiste. Na wschodzie świta; w tem dalekiem i nieufnem świtaniu budzi się świat; widzisz wszystko z przedziwną jasnością, a przecie nie jest to światło.
Ludzie budzą się w dusznej gorącości łóżek i spoglądają na dzień gorszy i okrutniejszy, niż był dzień wczorajszy.

*

Gdy już rozedniało — ktoś zapukał do drzwi domu Jewiszka.
Mały skrzypek wyrwał się z półsnu i ze strachem pobiegł otworzyć. Przed progiem stali Slawik, komisarz i Pilbauer.
— Gdzie się pan podział w nocy? — zawołał Slawik — tak się niepokoiliśmy o pana.
— Uciekł? — zaszeptał Jewiszek.
— Uciekł — odpowiedział Slawik wymijająco. — Spadł ze skały i — — —
— Nie żyje?
Slawik potrząsnął głową.
— Nie żyje. Leży tam twarzą do ziemi — — przykryty choiną. Koniec historji.
Jewiszek w milczeniu poszedł rozpalić ogień, aby zgotować gościom kawę.
— Koniec historji — powtarzał, patrząc w płomień — nie żyje. Przykryty choiną.
Płomienie paliły go w oczy. Zdjął okulary. Wytarł łzy.
Koniec historji.
Slawik usiłował udowodnić komisarzowi jasność tego wypadku.
Jewiszek nie rozumiał Slawika wogóle i nie pojmował, dlaczego mówi tak żywo.
Trzęsącą się ręką zawadził o struny swych skrzypiec. Struna zadźwięczała, a Jewiszek oderwał rękę, jakby się sparzył.
Slawik przerwał swe wywody, komisarz zachwiał się, a Pilbauer podniósł swoje ciężkie powieki.
— Proszę wybaczyć — zaszeptał Jewiszek.
— Zabrzmiało to jak jęk — odezwał się Slawik niespokojnie i z roztargnieniem. — Wogóle smutna historja. Gdybym był przypuszczał —
Nikt w pokoju nie poruszył się.
Slawik zagryzał wargi, nie mogąc się pozbyć nieprzyjemnego uczucia.
— Było w nim coś wielkiego — zaczął znowu — każdy to wyczuwał; jakby był jakimś nadczłowiekiem. Chciałem go poznać. I dlatego, tylko dlatego ścigałem go. Ach, raczej wolelibyśmy to coś tajemniczego — aniżeli — aniżeli — —
Slawik zachmurzył się:
— Nie żyje, zaszczwano go.
— Zakończył — to przynajmniej — odezwał się nagle Pilbauer.
W pokoju zapanowała przygnębiająca cisza.
Jewiszek patrzył błękitnemi, krótkowzrocznemi oczyma na swoich gości; widział Pilbauera, jak ten spuściwszy oczy duma, stojąc bez ruchu; widział Slawika i czuł, jak go żre zgryzota wyrzutów i samoudręki; widział komisarza zgnębionego i znużonego, który swym smutkiem i słabością przypominał chore dziecię.
Przecież wszyscy — czuł to — mogliście się byli z nim porozumieć! Był taki nieszczęśliwy i chciał tylko uciec. Jak dobrze bylibyście go zrozumieli!
— Mówiłem z nim — odezwał się powoli — nie był bynajmniej zagadkowy.
Slawik spojrzał zdumiony:
— Nie był — — ?
— Nie był — powtórzył Jewiszek — przecież narzekał, okrutnie narzekał na wszystko.
— Nie bał się go pan? — zapytał komisarz, ocknąwszy się nagle.
— Nie bałem. Gdyby go panowie tylko słyszeli! Ach, jak dobrze by go panowie zrozumieć mogli!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Stanisław Alberti.