Miasto mojej matki/Tajemniczy przyjaciel

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Tajemniczy przyjaciel
Pochodzenie Miasto mojej matki
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TAJEMNICZY PRZYJACIEL
(Wcale nie straszna a nadzwyczaj dziwna historja)
I
Jego powstanie

Jak się to stało, że zacząłem pamiętać nasze sprzęty, rozkład całego mieszkania, krewnych, którzy nas odwiedziali, i różne inne rzeczy — nie umiałbym nikomu opowiedzieć. Najserdeczniejsze węzły łączyły mnie narazie ze stołkami jadalni. Uważałem je za bardzo bliskich przyjaciół, na których jednocześnie można jeździć bezkarnie konno.
Jeżeli chodzi o pojmowanie przyjaźni, sądzę, że już wtedy rozumiałem ją dość dobrze. Za bliskich sobie uważamy przecież tych tylko ludzi, którymi łatwo nam powodować.
Wyplatani moi przyjaciele musieli skakać na politurowanych nogach po posadzce ile wlezie, i zaprawdę, niejeden bat wystrzępił się na ich rzeźbionych galeryjkach.
Z wielkiemi fotelami salonu, krytemi morelowym pluszem, nie można było utrzymywać tak zażyłych stosunków. Co najwyżej, gdy rodzice szli do miasta, płynęliśmy na tych fotelach ze starszym bratem, który czytał wtedy o sławnym podróżniku Stanley’u, — przez dywanowy Nil bezbrzeżny do niezbadanego źródła tej świętej rzeki, to jest do staroświeckiego kominka, zbudowanego w kącie pokoju.
Krokodylami były po drodze małe podnóżki, z których oszczepem, czyli starym pogrzebaczem, wyrywał mój brat resztki włosia, krzycząc przytem zajadle:
— Farbuje, bestja, farbuje!
Robiło to na mnie tak potężne wrażenie, że łzy przerażenia stawały mi w oczach. Gdyby nie całe lata nauki, dziś jeszcze wierzyłbym chyba, że krokodyle mają krew suchą i siwą, jak włosie starego materaca.
W tym samym czasie wielkich podróży po dywanie wytworzyła się osobliwie poufna zażyłość pomiędzy mną a kadzią, w korytarzu przy kuchni. W kadzi była prawdziwa głęboka woda, odbijająca z łatwością wszystko, co się jej pokazało, nie wyłączając języka.
W kadzi było także echo.
Za rzecz prawie tak cenną, jak tę starą beczkę, uważaliśmy fortepian. Wnęki zakurzonego spodu instrumentu były dla nas ciemnemi grotami, w których, — aby się miały gdzie zaczajać, — ustawialiśmy nasze ołowiane dzikie zwierzęta. Wkrótce zapominaliśmy o nich, i dopiero kiedyś później, podczas mocniejszej gry zaczęły się przewracać.
Matka zerwała się od klawjatury, krzycząc:
— Mysz, w fortepianie mysz!
— A więc chociażby mysz, — odpowiedział ojciec, — cóż z tego?
Zaczął śmiało odsuwać fortepian od ściany.
Ze spodu czarnego pudła wyleciała nie mysz, lecz rymnął na podłogę lew, za nim słoń, tygrys, żyrafa z ułamaną głową, parę palm blaszanych, dwie zebry, szpulka od nici, jaguar i cały deszcz różnych mniejszych zwierząt.
— Będziesz mi tu arkę Noego robił z fortepianu?! — zawołał ojciec.
Nie rozumiejąc jeszcze, co znaczy arka, odpowiedziałem z dumą, że będę.
Niestety, z biurkiem ojca nie mogliśmy sobie poczynać, jak z kadzią czy fortepianem. Można było tylko zdjąć z zielonego sukna glinianą skarbonkę, w której grzechotały pieniądze, i — ale to już w całkiem wyjątkowych okolicznościach — można było „dostać na trochę“ długi sztylet kościany do rozcinania kartek.
Mordowaliśmy nim różnych wściekłych Indjan, zdaniem mego brata, — wszędzie obecnych, choć niewidocznych dla oka.
Mówię o biurku, a nie wspominam o biednym bracie biurka, który zawsze obok skromnie stoi, to jest o koszu na śmieci i papiery.
Był to dla nas prawdziwy, przez wszystkich ludzi na świecie tak pono upragniony róg obfitości.
Wyciągaliśmy z niego stare, pomięte listy i odprasowawszy pieczołowicie, wręczaliśmy sobie poważnie, mówiąc: List do szanownego pana dobrodzieja.
Z przetłuszczonego papieru od tytoniu skręcaliśmy świece, które tląc się, kopciły wspaniale. Odprawialiśmy przy nich różne nabożeństwa, na które przychodzili niewidoczni Indjanie i wszystkie nasze dzikie zwierzęta.
Z ustników na cygara robiliśmy wielkie białe kominy do „prawdziwych“ lokomotyw, a za puste pudełka od zapałek płaciliśmy pod kanapą „czarnemi dniami“, zerwanemi z kalendarza. Czerwono drukowane święta i niedziele odkładało się zawsze na później.
Stary kosz na śmieci był niezgłębioną kopalnią guzików, dni, świąt, listów, pudełek, spraw, — i nigdy już potem tylu skarbów, na jednem miejscu w takim wyborze zgromadzonych, nie udało mi się spotkać.
Dlaczego teraz o tem piszę?
Dlatego, by ci przypomnieć, że nic nigdy na świecie nie może się zmarnować. Co jedni odrzucili, drudzy ukochać mogą. Z najlichszej rzeczy wytrysnąć zdoła czyjeś wielkie szczęście, i nie można niczem gardzić, by bezwiednie nie pomiatać marzeniem równego nam człowieka.
Do rzeczy, które wtedy nęciły naszą uwagę, dołączyć trzeba także paru tak zwanych „starszych“. Rozmaitych wujów, którym się włazi na kolana, by ciągnąć za krawatkę, i ciotki, którym się włazi na kolana, by oglądać zamykany medalik.
Wujowie byli bardziej zajmujący. Mieli mnóstwo kieszeń, wąsy, mówili głośno i napewno byli silniejsi od ciotek.
Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego ciotkom ustępują miejsca, całują je w rękę, lub otwierają przed niemi drzwi. Jakby taki wuj chciał i walnął mocno kułakiem, — coby mu zrobiła?! Przecieżby nie potrafiła oddać.
Z wujami miewaliśmy rozmaite przygody.
Jeden przyszedł raz jako strzelec austrjacki, — a właśnie takimi ołowianymi strzelcami austrjackimi bawiliśmy się pod stołem. Zjadł na leguminę dwadzieścia cztery pierogi z morelami. Jadł tak prędko, że tylko mu wąsy migały. Staliśmy koło krzesła, trzymaliśmy jego bagnet i sapaliśmy głośno, żeby pomóc.
Matka moja powiedziała nagle:
— Ależ ty chyba pękniesz, Lutek.
Odpowiedział, śmiejąc się:
— Przepadam za morelami.
Pękniesz, Lutek, — czyż można sobie wyobrazić coś śmieszniejszego?!
Jest już teraz siwym staruszkiem, ale zawsze go pamiętamy jako strzelca, który „przepada za morelami“.
Drugi wuj odznaczał się tem, że się nami brzydził.
Przyszedł raz na drugie śniadanie, gdyśmy jedli chleb z masłem i z powidłami. Usiadł na kanapie i powiedział:
— Tylko proszę z masłem ode mnie zdaleka.
Zbliżyliśmy się do niego nieznacznie. Zaczął uciekać, a potem krzyczeć:
— Precz z masłem!!
Teraz jest dyrektorem wielkiego banku. Przed wspaniałym gmachem ciągną się klomby kwiatów, przy lustrzanej bramie czekają cały dzień błyszczące samochody. Ile razy jednak tamtędy przechodzę, nie rozumiem właściwie, dlaczego na banku wuja niema napisu: Precz z masłem!
Miałem wujów i stryjów, braci ojca i matki. Długo nie rozumiałem, jaka zachodzi między nimi różnica. Ojciec opowiadał, że kiedyś był też mały i miał własnych małych braci. Śmieliśmy się z tego na całe gardło, sądząc, oczywiście, że prawdziwa małość od nas się dopiero na świecie zaczyna.
Najważniejszy ze stryjów był śpiewakiem. Kochaliśmy go nad życie, za to, że tak pięknie śpiewał i że nie jadł nigdy cukierków, ciastek ani tortów, bo miał cukrówkę.
— To znaczy, — jak powiedział mój ojciec, — za dużo cukru w ciele.
Często myśleliśmy nad tą sprawą. Czy ma miałki kryształ rozsypany w sobie, czy też w środku ciała całą głowę cukru, która jakoś ukradkiem wyrosła?...
I — jeżeliby ułamać naszego stryja w nocy, gdy śpi, czyby był słodki?
Drugi stryj był uczonym profesorem. Pracował w laboratorjum. Zazdrościliśmy mu bardzo, że się tak świetnie bawi. Siedział zawsze z długą fają wśród rurek, szklanek, najdziwniejszych przyrządów i pił piwo. Gdy się przychodziło, kazał patrzeć, jak się z rurki leje woda na wymyśloną naukowo, nieprzemakalną dachówkę, ustawioną w wanience.
Lała się na nią, jak mówił, bez litości, we dnie i w nocy.
Bywaliśmy tam często. Ojciec mój, palta nawet nie zdjąwszy, podbiegał odrazu do kurka, zakręcał i wołał:
— Bój się Boga, człowieku!
Babek i ciotek nie wyliczam. Wiadomo, jakie to długie i męczące. Dodać tylko muszę jedną młodą ciotkę i pozłacaną tacę, która stała pod lustrem. Obie będą później potrzebne. Wspomnieć też należy, że mieliśmy starego służącego Tomasza. Odznaczył się on w jednym ważnym wypadku mego życia.
Te wszystkie rzeczy wyżej wspomniane i ludzie, ściany i okna, dnie i święta, woda i słońce, deszcz i śnieg, — wszystko razem zapewne sprawiło, że nareszcie powstało coś, co do dzisiejszego dnia napełnia mnie głębokiem wzruszeniem i co, sądzę, z pokolenia na pokolenie w sercach ludzkich powstaje. Coś, co jest źródłem naszej wielkości na ziemi, a co ja miałem szczęście uczuć w małej swej piersi na podłodze naszego salonu, przed zaoszczędzonym kawałkiem czekoladowego tortu, w cieniu morelowego krzesła.
Było to w zimie, wieczorem, podczas wizyty wielu różnych gości. Wiesz dobrze, co znaczy, gdy mają przyjść goście. Lata się wtedy po wszystkich pokojach, otwiera się drzwi przeciągowi, wisi się przy fartuchu kucharki, a potem w nowem ubraniu przewraca się kozły na środku miękkiego dywanu.
Nareszcie palą się wszystkie lampy, które trzeba okrążać zdaleka, a nad każdym stołem do kart mrugają cztery nowe świece.
Jest ogromna kolacja.
Potem wszyscy siedzą znów w salonie i śmieją się i mówią i opowiadają, aż gęsto się robi w powietrzu od światła i miłego hałasu.
Jestem przecież mały. Siedzę pod morelowym fotelem, przede mną na dywanie leży zaoszczędzony kawałek czekoladowego tortu, plotę warkocz z frendzli i chcę się cieszyć. Chcę mówić razem ze starszymi. Ale nikt na mnie nie czeka, bym mówił i nigdy nie wiem, kiedy ci wszyscy starsi śmiechem wybuchną. Z radości i z osamotnienia tyle, tyle naraz mógłbym i ja tu powiedzieć!
Dalej sobie opowiadają, niema w tem wszystkiem dla mnie ani odrobiny miejsca. War gorących chęci przepełnia mi piersi, może wnet zacznę płakać z tej samotności, nikt nie czeka, nie rozumie, że wszystkich tak kocham!
Wtedy nagle odsunęła się wewnątrz mego ciała ukryta, cicha, niewidzialna zasówka. Wytrysnęły z pod niej odrazu inne od zwykłych, moje własne, kuse i długie, cienkie i okrągłe, dziwaczne słowa, któremi mówiłem bardzo długo do powyginanych sprężyn starego karła.
W języku ludzi dorosłych rzecz taka nazywa się natchnieniem. Tworzy ono wszelką potęgę człowieka, znikome sprawy umie czynić wiecznemi, przez tysiące lat pręży się w marmurach, nie ginie na przedartej stronicy i sprawia, że ludzie umarli przed tysiącami lat kierują dziś krokami małych dzieci. W moim języku nie nazywało się to wtedy natchnieniem, lecz innem słowem. Wyznaję je ze wstydem, tak jest śmieszne, głupie i tak mi bardzo drogie.
W moim języku nazywało się to — Gujsztwakiem.
Kto to był Gujsztwak? Czy też co?
Gdy mi się zdawało, że mówię coś, czego nie umiem wyrazić, a co mnie napełnia ogromną radością... Gdy mi się zdawało, że mówię to za kogoś stokroć ważniejszego ode mnie... Gdy mi się zdawało, że poprostu mówię za cały świat, — wtedy był Gujsztwak.
Może to wszystko jest wkońcu trochę nudne. To nic, bądź cierpliwy, zwierzam ci największy mój sekret i tajemnicę. Gdybym miał ptaka czarodziejskiego, i gdyby od losów jego zależało całe moje życie, i gdybym go złożył w twoje ręce, — nie znaczyłoby to chyba więcej, niż gdy ci teraz mówię o Gujsztwaku. Przekonasz się kiedyś o tem, gdy będziesz oglądał obrazy, które przez setki lat zachwycają znawców, gdy będziesz słuchał muzyki, która z oczu najszczęśliwszych ludzi wyciska łzy, czy też, gdy będziesz podziwiał jakieś dzieła ogromne a wiecznotrwałe. Nie stworzy tych rzeczy człowiek nigdy, by się nagle w jego sercu nie odsunęła tajemnicza zasówfka, z pod której tryskają słowa, za cały świat mówiące.

II
Jego historja

Wiesz o powstaniu Gujsztwaka, posłuchaj teraz dziwnej jego historji.
Długi czas gnieździł się wyłącznie pod fotelem, chrobocząc poufnie wśród sprężyn. Potem ośmielił się. Przemawiałem za niego do wszystkiego, co się cieszyło, czyli prawie do wszystkich rzeczy, z któremi wówczas miałem do czynienia.
Wielkie maszkary Sukiennic, naprzeciw których mieszkaliśmy w Rynku, białemi kamiennemi ustami tyle z mych ust wyłudziły Gujsztwaka. Rozkwitający bez na krakowskich plantach, gdyśmy szli z matką do babci na ciastka, każda kulka gazu wody sodowej z sokiem za dwa centy, jaskółki dokoła wieży Marjackiej po niebie latające, — wszystko wołało ciągle o słowa gujsztwackiej radości.
Z okien naszej kamienicy, która miała za patrona rzeźbę św. Florjana, polewającego w sieni kubełkiem podobiznę domu z ulepionemi na dachu płomieniami, patrzyłem całe popołudnia, jak wszystkiemu, co się dzieje, doradza właściwie — Gujsztwak. Zdało mi się, że mojemi ustami skrycie nakazuje, by koń przy tramwaju biegł równo pośród szyn i równo dzwonił dzwonkiem. By stary woziwoda szedł po wodę do studni przy małym kościele św. Wojciecha. By wskazówka na ratuszowej wieży sunęła statecznie, i by godziny dzięki temu mogły się dziać równo.
A gdy kucharka Filipina strącała żółtka w donicę, ukryty w mej piersi Gujsztwak mlaskał cicho wraz z niemi. A gdy je ucierała z masłem, ślizgał się w brózdach złocistego tłuszczu, świszcząc, sycząc i gwiżdżąc z radości.
Więcej od masła, ciastek, wody sodowej, więcej od wszystkich legumin, — chyba najwięcej ze wszystkiego na świecie lubił Gujsztwak wojsko. Codziennie czekał cierpliwie pośród krat odwachu, któryśmy widzieli z naszych okien. Gdy nadchodziła zmiana warty, gdy już z rogu ulicy widać było czaka żołnierzy, wypuszczał ze straszliwym rykiem jedyne słowo, ze zwykłej mowy do gujsztwackiej przyjęte:
— Wojsko!!
Stawały naprzeciw siebie dwa oddziały. Trębacze trąbili. Oficerowie machali szablami. Gujsztwak szalał, stając się pokryjomu psem. Dlaczego psem? Dlatego, aby się z radości bić ogonem po bokach.
Jeden oddział odchodził, drugi spokojnie zostawał, potem żołnierz z cukierni ze Sukiennic przynosił oficerowi na tacy białe bułeczki z kawą.
Dałbym wówczas wszystkie pudełka zapałek całego świata, dałbym ukradzione i za piecem schowane lusterko do puszczania tęczy, dałbym wszystkie czerwone kartki niedziel i wielkich świąt, ukryte w cienmem pudle maszyny do szycia, by jedną bodaj chwilę pobyć z żołnierzami na odwachu.
Kim jest Gujsztwak naprawdę, dowiedziałem się pewnego dnia targowego, w słońcu, na kamiennym lwie, co stoi przy schodkach ratusza. Dnie targowe były w piątek i wtorek, kupowaliśmy wtedy mleko, jajka, ser, jarzyny i drób.
Kto lubi jajka zgrzytające w słomianym koszyku i biały ser na zielonym liściu, kto lubi świeży groszek strzelający perłowemi ziarnkami, ten wie, że pośród tupotu młodych, rudych ziemniaków, sypanych prędko z worka, wiele musiał mieć do gadania tajemniczy Gujsztwak.
Matka moja z piórkiem na małym kapeluszu szła dzielnie, śmiało naprzód. Wszyscy wiedzieli, że ma lekką rekę. Gdzie tylko raz co kupi, tam już targ pójdzie świetnie. Mój siostrzeniec mówi to samo dziś o swojej matce a mojej siostrze, dawniej bardzo nieznośnej dziewczynie. Tak już urządzone jest życie, że wszystkie kochane matki mają lekkie ręce, możnaby powiedzieć — ręce lżejsze od jaskółek i wogóle najlżejsze na świecie.
Jużeśmy weszli między stragany, — zaraz będziemy kupowali. Cztery wiejskie baby w krochmalonych spódnicach, w kraciastych chustach, z koralami na szyi, jak pstre indyczki stoją pilnie na straży. Matka moja w pośrodku, niby mała pantarka obraca się uważnie.
Przezorny Gujsztwak milczy i nic jeszcze nikomu nie doradza. A gdy matka, smakując brzeżkiem wargi śmietanę, zmruży uniesione ku górze oczy i szuka niemi czegoś po pogodnym błękicie, ja też szukam na niebie spojrzeniem, jakby tam właśnie ze śmietany uleciał duch smakowitości. Niema go nigdzie w górze, tylko gruba maszkara Sukiennic trzyma w białych wargach siny skrawek cienia.
Od śmietan, jajek, kur idzie się jeszcze dalej do beczek, trzepaczek i drewnianych wyrobów.
Ja mam tu trochę poczekać.
Nie czekam.
Pobiegłem schodami do tylnych drzwi ratusza, gdzie wartuje kamienny lew z utłuczonym nosem, z oczami jak czarne fajerki, i z zimną, nieumiecioną wodą w kabłąku zakrzywionego ogona. Na lwie tym siedząc okrakiem, waląc gołemi łydkami w jego twarde boki, szarpiąc grzywę, porośniętą mchem, w krzyku całego targu, w prędkim jazgocie bab, w miganiu pstrych kolorów, gdakaniu kaczek, gęgoleniu gęsi, pod namiotem przeczystego nieba, nie mogłem nagle z radości wytrzymać i wrzasnąłem:
Gujsztwak jest królem świata!!
Mój król tak się wkrótce ze mną oswoił, że bardzo często nic już sobie ze mnie nie robił. Jak gdyby przenikał moje myśli i lepiej ode mnie wiedział, czego chcę.
Pierwsze poważne kłopoty miałem z nim w gimnazjum.
Niecierpiał obcych języków, choć przecie sam był najdziwniejszym językiem na świecie. Znęcał się nad łaciną, poniewierał starą, dźwięczną greką. Konjugacjom, deklinacjom obcinał niemiłosiernie ogony końcówek, a sam ogonem kamiennego lwa roztrącał stopy homerowskiego heksametru, któregośmy się musieli uczyć po trzydzieści wierszy dziennie napamięć.
Z całej nauki gimnazjalnej ukochał i za swoje uznał jedno tylko słowo, a mianowicie, gdy była mowa o Biblji Szaroszpatackiej, pomniku naszego piśmiennictwa. „Szaroszpatak“ dla niebywałego dźwięku uznany został za wyrażenie gujsztwackie.
W czasach uniwersyteckich buntował się Gujsztwak jeszcze dokuczliwiej. Przekładaliśmy z oryginału Plauta, czy Sofoklesa, wywodziliśmy na tablicy rodowody rozmaitych słów od samego chyba Adama i Ewy. Natężałem wszystkie myśli, żeby się cieszyć temi rodowodami, ale mi Gujsztwak nie dawał, każąc pleść między wierszami rozmaite głupstwa.
To samo było przy nauce o człowieku. Mierzyliśmy cyrklem stare czaszki, czy też w muzeum odwiedzaliśmy szanowne szkielety przedpotopowych bestyj, zwanych iguanodontami. Owszem, Gujsztwak godził się na samą nazwę, cieszył się nią nawet, ale z czcigodnych kości nic sobie nie robił. W drucianych przęsłach tych potworów błyskał równie wesoło, jak ongiś w sprężynach morelowego fotela.
W tym czasie ostatni raz chyba kazał mi krzyczeć z radości. Było to, gdy zobaczyłem naprawdę wydrukowaną pierwszą moją książkę.
Jak dotąd, zawsze ja mówiłem za Gujsztwaka. Od czasu pierwszej mojej książki zamieniliśmy role.
On zaczął mówić za mnie...


III
Jego koniec

On zaczął mówić za mnie!
Pierwszy raz zdarzyło się to w lecie, w ogrodzie, gdym poznał przyszłą moją żonę. O tak, wtedy już napewno nie ja mówiłem, lecz on, mój tajemniczy druh. To on wtedy przez gęstwę zielonych gałęzi prawił tak cicho i niezrozumiale, że moja przyszła żona, nic nie rozumiejąc, śmiała się tylko, różowe ręce do góry uniósłszy.
Potem, po latach, nie mówił już prawie wcale, a tylko szeptał. Działo się to wielkiego czasu wojny. Między jedną wyprawą a dragą zapragnąłem raz jeszcze zobaczyć dom i mieszkanie, z którego się na świat patrzeć nauczyłem.
Minąwszy świętego Florjana, co w przedsionku naszego domu zawsze gasi rzeźbione płomienie, przyszedłem na to drugie piętro, starym ciemnym korytarzem, na lewo. Otwarli mi ludzie obcy, zdziwieni, lecz jak się później okazało życzliwi. Oto znów mijałem kochane pokoje, a gdziem tylko stanął, tam zaraz ściany tchnęły historją dawnych moich lat.
Tu nasz pokój dziecinny, tu jadalnia, tam sypialny, a w salonie?
W salonie, w kącie koło pieca, gdzie co rok drzewko Bożego Narodzenia stawało, teraz na białej rogoży leżały poukładane jabłka. Takto właśnie wyglądało, jakby ze wszystkich wspomnień został tylko rumiany blask owoców.
Obcy państwo i ja trwaliśmy w milczeniu; na słomianej plecionce chwiały się z lekkim szelestem zimówki. Och, — brakło mi słów. Tylko w starej rogoży, jakby całkiem już cicho szeptał za mnie mój Gujsztwak.
Potem, jeszcze później, po wojnie, w wielkiej jesieni zmartwychwstania ludów, nie mówił już i nie szeptał, — lecz płakał.
W listopadzie żołnierze wystąpili z koszar. Posłowie parlamentu wbiegli razem do sali ratusza. Na odwach wszedł oddział żołnierzy austrjackich z białemi orłami na czapkach i oddział legjonistów, otoczony tłumem radosnym. Z wieżyczek warty głównej wytknięto biało-czerwone sztandary i wszystkie kraty owiązano narodową barwą, niby pręty jakiegoś kosza szczęśliwości.
Takiego szczęścia od czasu, gdym pomięte listy z kosza mego ojca wyciągał, — nie doznałem.
Byłem w tłumie na rynku i byłem nareszcie w tym pokoju oficera na odwachu. Słuchałem wszystkich mów, razem ze wszystkimi wznosiłem szczęśliwe, niby z kajdan uwolnione ręce.
Następnego ranka, w targowy dzień, parada się miała odbyć nowych oddziałów polskich i uroczysta przysięga. Więc znów biegliśmy na Rynek, ale już nie z moją matką; na przodzie generał, ja o dwa kroki ztyłu, prosto na kosze, indyki, kury, masło, baby i kamiennego lwa.
Od Florjańskiej ulicy maszerował cały nasz bataljon, a tu generał krzyczy:
— Miejsce dla bataljonu — rozgoń mi te baby! — Uprzątnąć mi to zaraz!
Biorę szablę pod pachę, w ciężkich butach przyśpieszam po nierównym bruku, wołam coś srogo do kur, bab, chłopów, indyczek, kaczek, gęsi i do wszystkich barw i zarazem do wszystkich hałasów najwcześniejszego dzieciństwa, ale nie widzę dobrze... W oczach mi się wszystko rozpływa... Kto płakał? chyba on, za mnie i za wszystkich — mój tajemniczy przyjaciel.
Gdyśmy się rozchodzili, biła jakaś godzina, — nie wiem która. Już nie dojrzę wskazówek zegara, a tylko słyszę dźwięk. Myślę, że zato z okna, z którego niegdyś na ten Rynek patrzyłem, wygląda znowu na nas jakiś inny chłopczyk. Że zazdrości nam, jak swego czasu zazdrościłem oficerowi, któremu żołnierz niósł kawę w białych kubkach z cukierni.
Gdy odchodzimy, zjawiają się zapewne na naszych miejscach ci, którzy dotąd patrzyli tylko na nas. I sądzę, że dopiero dzięki nim możemy nareszcie zobaczyć to, co się dotąd w wirze czynnego życia ukrywało poniekąd przed naszym wzrokiem. Tak też i ja wkońcu dzięki komuś nowemu zobaczyłem własnemi oczami mego tajemniczego przyjaciela.
Było to w zimie, rano, w mrocznym, miejskim pokoju. Czekałem pod ścianą, co wreszcie powie nasz doktór. Pomyśleć, że mój ojciec był też doktorem, że też ktoś tak czekał kiedyś na niego z biciem serca, co powie...
— Ma pan syna, panie kapitanie, — powiedział doktór.
Wtedy zobaczyłem Gujsztwaka na jawie, żywego, od stóp do głowy. Zjawił się w jednym błysku sekundy, zajmując całą przestrzeń pokoju. Tak, to był on, cały on, utkany ze wszystkich moich wspomnień. Na głowie miał włosy sino-bronzowe, pokręcone, niby sprężyny morelowego fotela. Czoło z szarego kamienia, jak uśmiechnięta maszkara Sukiennic. W oczach obracały mu się świeże, błyszczące żółtka. Brodę miał ze złotych sopli gęstej, kwaśnej śmietany, kamizelę z piórek pantarki, a spodnie z nieprzemakalnych dachówek mego stryja.
Siedzenie wylatane było wielką stronicą Biblji Szaroszpatackiej.
Widziałem go chyba nie dłużej, niż jedną setną sekundy. Pamiętam tylko, że się walnął kamiennym ogonem z całej siły w brzuch i głosu nawet nie wydawszy, znikł.
Sądzę, że pękł z radości. Teraz go już nigdy nie słyszę, ani rano, ani wieczorem, ani na wizycie, ani nawet przy obiedzie z ulubioną zupą rakową. A przecież śmiało można o nim powiedzieć, jak o tym wuju-strzelcu, że „przepadał za wszystkiemi porami jedzenia“.
Cóż się więc stało? Przypuszczam, że zastąpił teraz Gujsztwaka mój syn malutki.
On teraz gada niepojętą mową, — wybacz, czytelniku, że po raz ostatni użyję tego dziwnego przymiotnika, — mową gujsztwacką. Gada słowami, które się nigdy nie kończą i zawsze właściwie nic nie znaczą. To syn mój teraz przecie wykreśla ścieżkę w donicy poprzez żółtka, któremi tak serdecznie patrzył na mnie ostatni raz mój stary, dobry Gujsztwak.
Zapewne już wnet dozna mój syn pierwszych uroków pamięci. Narazie nic jeszcze nie wie, ale z pewnością, choć tego nie widzimy, gromadzi się już w nim zasób przyszłych myśli i uczynków.
Sądzę, że już niezadługo otworzy się w małem sercu mojego syna przedziwna zasuwka, niewiadomo tylko co z za niej na świat wyskoczy? Jeżeli jednak ja z tajemniczego przyjaciela, który był duszą mojego dzieciństwa, niewiele więcej w życiu wykrzesałem, niż to zawiłe opowiadanie, — wierzę, że syn mój zrobi o tyle więcej ode mnie, o ile bardziej go kocham od samego siebie. Mój syn z wami pójdzie przez życie. My, starsi, będziemy was podziwiali, siedząc już wtedy pod oknem na spłowiałych morelowych fotelach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.